Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dzikie: Kurort niedaleko Białegostoku

   Dzikie niedaleko miejscowości Choroszcz: Przystań kajakowa, domki kempingowe. Plaża, czysta woda w rzece i piękny sosnowy las. Do Dzikich przez wiele lat chętnie przyjeżdżali zarówno mieszkańcy Białegostoku, jak i okolicznych wsi. Przed wojną ta niewielka miejscowość uchodziła za popularny kurort letniskowy.

  W kolonii Dzikie zamieszkaliśmy w lipcu 1944 roku. Nasz dom, postawiony przed wojną, był wynajmowany na letniska. Przyjeżdżali tu na odpoczynek Żydzi z Białegostoku. Takich domów letniskowych w Dzikich było 40, a jeden z nich latem pełnił nawet funkcję synagogi - opowiada Janusz Koronkiewicz.

  Tradycja letniskowa w tych stronach zaczęła się od majówek, które urządzał Alfred Moes. Właściciel fabryki sukna i koców, mieszczącej się w Choroszczy oraz w Żółtkach i Dzikich dbał o rekreację swoich pracowników. Jego zakłady w początkach XIX wieku uchodziły za największe na ziemiach polskich). I właśnie w pobliżu browaru w Nowosiółkach odbywały się wiosną i latem takie spotkania integracyjne, jak byśmy dzisiaj powiedzieli. Okolica sprzyjała, nie opodal w stronę wsi Łyski, nad niewielkim jeziorkiem znajdowała się plaża.  

  Kiedy podczas I wojny światowej fabryka została zniszczona, miejscem letniskowym stała się kolonia Dzikie. Zbudowany tu młyn wodny zmienił walory miejscowości. W powstałym trójkącie dwóch dolin rzek Narew i Supraśla, trzeci bok stanowiła piaszczysta, wyżynna plaża, porośnięta sosnowym lasem - idealny teren na letnisko. Poza atrakcjami widokowymi - śluza spiętrzała wodę, tworząc dwumetrowy wodospad - panował tu także specyficzny klimat. Bywało, że latem nadciągające z zachodu chmury deszczowe często przechodziły obok, podczas gdy w przeciwległej Złotorii bądź Dobrzyniewie padał deszcz.

  W okresie międzywojennym, kiedy walory tej miejscowości odkryli Żydzi z Białegostoku, Dzikie zyskały renomę uzdrowiska. Były tu dwa pensjonaty, dwa sklepy, w weekendy kursowały autobusy. W piątki, przed szabasem odbywał się targ rybny. Ten rozwój przerwała wojna. Za pierwszego Sowieta we wrześniu i w październiku 1939 roku w domach letniskowych zamieszkali bieżeńcy - Żydzi uciekający z terenów Polski, zajętych przez Niemców. Długo tu jednak nie znaleźli schronienia. Wiosną 1940 roku zostali wywiezieni w głąb Związku Radzieckiego. Domki przejęła Armia Czerwona, urządzając tu miejsce odpoczynku dla oficerów jednostki wojskowej, stacjonującej w budynkach po zlikwidowanym szpitalu psychiatrycznym w Choroszczy.

  Po wojnie Dzikie jeszcze przez kilka lat miały szansę na rozwój turystyczny. Jakub Antoniuk w przewodniku krajoznawczym po Białostocczyźnie z 1956 roku tak pisze: "Na północny zachód od Nowosiółek tuż nad malowniczymi brzegami rzeki Supraśli leży urocza miejscowość letniskowa Dzikie. Dzikie posiadają wszelkie warunki stania się w niedalekiej przyszłości ośrodkiem wypoczynkowym i wczasowym mieszkańców Białegostoku oraz robotników z pobliskiego kombinatu włókienniczego w Fastach. 

  Sprzyja temu piękna plaża i pobliski las oraz niedalekie sąsiedztwo przystanków kolejowych w Fastach i Rybakach na linii Białystok - Ełk. Dojazd do Dzikich ułatwiają też autobusy PKS kursujące do Choroszczy i w kierunku Tykocina, Zambrowa i Łomży, przy czym od przystanku autobusowego w Nowosiółkach do Dzikich jest tylko 2 km. W Dzikich czynna jest przystań kajakowa oraz obóz domków kempingowych PTTK, położony na wzgórzu wśród pięknego i suchego lasu".

  - I rzeczywiście tak było - przytakuje Janusz Koronkiewicz. - Wczasowicze nadal tu chętnie odpoczywali, mieszkali w ocalałych domkach letniskowych lub wynajmowali kwatery prywatne. Na plażę w Dzikich przyjeżdżały liczne wycieczki z Białegostoku, przychodzili mieszkańcy z okolicznych wsi: Żółtek, Nowosiółek, Fast. 

  Kiedy pod koniec lat 50. ruszyły zakłady włókiennicze w Fastach, zaczął się powolny schyłek Dzikich. Do rzeki spływały przez nikogo nie kontrolowane ścieki przemysłowe. I to był koniec kurortu. Wkrótce nie było tu po co przyjeżdżać. Plażowicze przenieśli się nad Narew pod Złotorią.

  Upaństwowiony młyn okazał się nierentowny. Zamknięto go, a pozostawione bez opieki śluza, grobla i mosty po kilku latach uległy całkowitemu zniszczeniu. Spowodowało to obniżenie poziomu wody w górze rzeki, zmieniając ją w płytki i bardzo bystry ciek.


Alicja Zielińska

Białostoczanie byli złaknieni mocnych doznań

   Sięgając do 1926 r. Na ulicy Polnej (Waryńskiego), pod 17 numerem znajdowała się szkoła tańca Kajmersa i Pomeranca. 

  Kursanci po całkiem umiarkowanych cenach zgłębiali poszczególne pas charlestona i bluesa. Do tych kroczków i podrygów przygrywał im na pianinie dyplomowany... dyrygent. Biedak cierpiał na niezaspokojone artystyczne ambicje. Ponadto kto by utrzymał się z "umiarkowanych cen", z których i tak gros brali Kajmers i Pomeranc? Uprosił więc swych chlebodawców o anons treści zaskakującej - "szkoła tańców poleca dyrygenta na wszelkie zabawy" .

  Na rogu Lipowej i Giełdowej (Spółdzielcza) stała okazała kamienica wybudowana przez Kalmana Goniądzkiego, bogatego białostockiego kupca. Jego syn Gerszon odbył studia techniczne w Niemczech i z tytułem inżyniera przyjechał do Białegostoku. Wraz z nim przyjechała też piękna młoda żona - Fani.   

  Była pianistką, absolwentką berlińskiego konserwatorium i zdobyła pewne doświadczenie w "nowoczesnej praktyce muzycznej". Od 1921 roku, popołudniami, z gabinetu inżynierostwa Goniądzkich rozlegały się dźwięki etiud i sonatin. To pani inżynierowa udzielała "lekcji muzyki na fortepianie za opłatą przystępną". Nie ma to jak bogaty teść!

  Białostoczanie zawsze byli złaknieni mocnych doznań artystycznych. Przeto wielkim wydarzeniem w mieście okrzyknięto w 1926 roku dwa seanse filmowe "monumentalnego arcydzieła świata w 2-ch seriach i 14 aktach - Ostatnie dni Pompei". Uważano, że jest to "cud reżyserii i techniki". 

  Głównymi obrazami tego cudu był wybuch Wezuwiusza, a dalej następowało trzęsienie ziemi, a po nim bachanalie, uczty i walki gladiatorów. Dzieło w "cenach niepodwyższonych" wystawiono w kinie "Apollo" przy Sienkiewicza. Ilustrację muzyczną "specjalnie dostosowaną do filmu" wykonywała zakontraktowana na te spektakle orkiestra symfoniczna. Białostoccy muzycy wystąpili pod batutą miejscowego maestro D. Gurwicza. Wyobrażacie sobie Państwo symfoniczny wybuch wulkanu albo rzymską ucztę ilustrowaną dźwiękami skrzypiec, fletów i... tuby?

  Mieliśmy też kim pochwalić się w szerokim świecie. W 1921 roku Białystok oczekiwał na przyjazd słynnej tancerki Wali Górcewiczówny. Dziewczynka miała zaledwie 13 lat, a już "z wielkim powodzeniem występowała w Białogrodzie Serbskim, Konstantynopolu i innych miastach zagranicznych". W tych tanecznych popisach pomagały jej "wybitne siły sceny warszawskiej". Ale zanim nasza Wala zawitała w rodzinne strony to...

  W sobotni wieczór 1 października 1921 roku w teatrze Palace (stał za pałacykiem gościnnym nad Białką) zjawił się cały kulturalny Białystok. Powodem był nadzwyczajny wielki koncert. Do Białegostoku na jeden występ przyjechał "król tenorów" Ignacy Dygas. To była naprawdę europejska sława.

  To właśnie Dygasowi w 1927 roku przypadł w udziale narodowy obowiązek zaśpiewania i nagrania wzorcowej wersji wprowadzanego właśnie ustawą Sejmu RP nowego hymnu - "Jeszcze Polska nie zginęła". Ale z afiszów, które wisiały po całym mieście, wynikało, że będzie to "wieczór Trzech Króli". Z Dygasem zjawił się bowiem nad Białką wyborny pianista, profesor Jerzy Żurawlew - późniejszy inicjator konkursów chopinowskich i wspaniały aktor Józef Węgrzyn.Ten niezapomniany wieczór z pewnością złagodził obyczaje wśród 900 słuchaczy, którzy zasiedli w pięknej sali Palace.


Andrzej Lechowski

Hotel Ritz kontra konkurencja



  W 1934 roku z letniego pobytu w Białymstoku na pewno nie mogli cieszyć się ci, którzy postanowili zatrzymać się w "pierwszorzędnym domu noclegowym" E. Kruglaka, który mieścił się w kamienicy przy Lipowej 19.   Przedsiębiorczy właściciel, korzystając z wyśmienitej lokalizacji wabił potencjalnych klientów reklamami, które zamieszczał nawet w grodzieńskich gazetach. Informował, że oferuje im "pokoje umeblowane ze wszelkimi wygodami". Przezornie nie wymieniał ich, bo któżby mógł z ogłoszenia odgadnąć, co znaczy pojęcie wygód według Kruglaka.

  Niestety szybko przekonywał się o tym już na miejscu. Ci, którzy podjęli ryzyko noclegu przy Lipowej wnet konstatowali, że "gospodarz nie dba o zasadniczą czystość w pokojach lub koło łóżek". Gdy zaczynali szukać zapowiedzianych wygód w postaci ubikacji i łazienki to ze zdumieniem stwierdzali, że ich wcale nie ma.   Najbardziej uparci higieniści, po poszukiwaniach i interwencjach dopuszczani byli "do brudnej kuchni pod kran wodociągowy". Wymyci i wyszykowani do snu mogli jeszcze przeczytać w pokoju, umieszczone "w ramce pod szkłem przepisy sanitarno-hygjeniczne". 

  Pouczeni lekturą przeżywali kolejny wstrząs podejmując próbę położenia się do łóżka. "Pościel układana na łóżka o szarej godzinie, była brudna, koce i prześcieradła zawszone". Gdy gość owego "pierwszorzędnego domu noclegowego", w końcu legł w nieświeżych pieleszach starając się nie patrzeć w co się kładzie, to i tak nie zmrużył oka do świtu, bo atakowały go "chmary pcheł i pluskiew".    

  Po takiej, pełnej wrażeń nocy spędzonej w centrum wojewódzkiego miasta, goście "nad ranem opuszczają ten lokal o zł. 1.50 biedniejsi, ale równocześnie i o kilkadziesiąt pcheł i innych insektów w bieliźnie bogatsi". No, takich wspomnień z wakacyjnych wojaży nikomu życzyć nie należy.

  Co innego gdy podróżny trafił dajmy na to do Ritza. Tu było wszystko, ale nie kosztowało złoty pięćdziesiąt. Za sam obiad w wyśmienitej hotelowej restauracji trzeba było wysupłać złoty siedemdziesiąt pięć. Składał się on aż z czterech dań, ale co to były za dania! Zaangażowany do Ritza w 1924 roku "znany szef kuchni Hotelu Europejskiego w Warszawie" gwarantował rozkosze podniebienia. 

 Z zup, jednego dnia, były do wyboru neapolitańska bądź rosół z pasztecikami. Przed głównym daniem, na przystawkę, polecano szczupaka po żydowsku i sztukę mięsa w sosie metrdotel. Gdy smakosz uporał się z tymi frykasami to przed nim zaczynała rozbrzmiewać istna symfonia smaków. 

  A jakie zapachy. W karcie wykaligrafowane były " gęś z kapustą, rozbef po angielsku, frykado cielęce, szaszłyk z ryżem, sznycel wieprzowy". Nie wiadomo co wybierać. A jeszcze czekał deser w postaci "szarlotki z jabłek" i obowiązkowa kawa lub herbata.

  Ale to tylko niewielka próbka atrakcji. Miał bowiem szef ritzowskiej kuchni pokaźny arsenał. Innego dnia mięso doprawiał sosem cebulowym. Do zupy jarzynowej dodawał "profitradki", a do rosołu wrzucał kluski francuskie. 

  Pieczeń ułańska robiła zasłużoną furorę wśród miejscowych oficerów, a szwajcarskim budyniem z soków delektowały się białostockie dystyngowane damy. Potrafił ów europejski kucharz wyczarować egzotyczne potrawy. Takiej zupy cytrynowej to i sam Branicki nie jadał. Gdy trzeba wprowadzał nastroje narodowe serwując "w niedziele i czwartki flaki po polsku". Sięgał do przebogatej wielokulturowości kulinarnej szykując kołduny litewskie i pasztet w sosie tatarskim. Służbistom polecał zaś wołowinę po obywatelsku (!?)

  Ale nie samymi kulinariami słynął Ritz. Gdy przybysz miał odrobinę szczęścia mógł być też uczestnikiem pokazu mody. Ot choćby jesienią 1924 roku od godziny 11 do 18 prezentowano w hotelu "modele paryskie kapeluszy, sukien i okryć".

  No i do tego wszystkiego eleganckie pokoje z bieżącą ciepłą wodą, winda, nocny klub w piwnicach, kino, buzna, fryzjer, jednym słowem luksus Jakby tego wszystkiego było mało, to dyrekcja hotelu dbała aby w każdym sezonie występowali inni artyści bawiący gości nowym repertuarem. Pojawiały się więc, a to "pięknie tańczące Galy Ilson i Cali Garry", a to komik i świetne ritzowe orkiestry.

  Tak więc w Ritzu warto było wydać wielokrotność złoty pięćdziesiąt. Wrażeń i wspomnień starczyło na zbliżające się nostalgiczne jesienne wieczory.


Andrzej Lechowski 

Translate