Postaw mi kawę na buycoffee.to

Hanka Bielicka mieszkała w Białymstoku

  Proszę przyjrzeć się dobrze pani Hani na załączonej fotografii. Stoi oparta z wdziękiem o ścianę budynku (kto go rozpozna?), jak zawsze uśmiechnięta, w skromnej, ale dobrze uszytej sukience, z lewą ręką na biodrze.

 Jeśli ktokolwiek wątpi, że to Hanka Bielicka, to niechaj przekręci nieco głowę i odczyta autograf napisany przez aktorkę ołówkiem. Na odwrocie zachował się tekst, też wykonany ołówkiem. "Panie Witeczku! Proszę mnie zawsze wspominać oczywiście miło, bo złych myśli nie lubię. Ja zawsze będę pamiętać Pana miłą subtelną przyjaźń. Myślę, że kiedyś spotkamy się. Hanka". Niestety, brakuje daty i nazwiska pana Witka.

  No, to trzeba zajrzeć do pamiętnika H. Bielickiej, spisanego przez Barbarę Kazimierczyk. Jego tytuł ujawnia pierwszą prawdę z życia aktorki: "Urodziłam się na wozie". W którym roku? Byłoby nietaktem podawać datę, bo wiadomo, że pani Hania skrzętnie ukrywała zapis ze swojej metryki urodzenia.

  Koniec wojny zastał Hankę Bielicką w Wilnie, polscy aktorzy nie bardzo mogli się dogadać z Litwinami, grali więc pod gołym niebem, dawali koncerty dla rannych w szpitalach. I wtedy przyjechał wysłannik PKWN z wiadomością, że można przenieść się do Białegostoku.

  "Długo nam tego nie trzeba było powtarzać, zebraliśmy się: Igor Śmiarowski, Zygmunt Kęstowicz, my oboje z Jurkiem (Duszyńskim - mężem), Wojnicki, stary Dowmund, zasłużony aktor operetki z żoną, Dzięgielewski też z żoną, Labunówną (taki mezzosopran miała piękny), Melina, Sempoliński (…).

 Lądowaliśmy w Białymstoku zniszczonym w 85 procentach, chyba prawie tak samo jak Warszawa. Tylko teatr, w sąsiedztwie kościoła, ocalał jakimś cudem (Właściwie nie był to teatr, tylko zaadaptowany dom kultury)".

 A najwłaściwiej to było przedwojenne kino Świat, późniejszy Ton. Ze wspomnień chluby Łomży wynika, że zagrała ona w Białymstoku w 1945 roku w trzech sztukach: "Ożenek" Gogola, "Burmistrz Stylmondu" Maeterlincka i "Głupi Jakub" Rittnera oraz współpracowała z miejscową rozgłośnią radiową. Niestety, szybko nadeszła oferta z Łodzi, tam narodził się teatr "Syrena", a w 1949 roku pani Hania przeniosła się do Warszawy.

  Szukałem jakiejś zabawnej scenki z Białegostoku. Znalazłem z podróży H. Bielickiej do naszego miasta na przełomie stycznia i lutego 1945 roku.

  "Jechaliśmy w wagonach towarowych, podzieleni na grupy. W Grodnie zapowiadał się dłuższy postój, wysiadamy więc na peron. Patrzymy na stojących vis-á-vis kolegów, a oni cali czarni jak mieszkańcy Afryki. Ale i my nie gorsi. Biali jesteśmy, jakbyśmy dopiero przed momentem wyszli z młyna! Oni jechali w wagonie po węglu, a my po mące. Cały dworzec ryczał. Cóż, przyznam się pani, że w tych smutnych czasach tamten śmiech był czymś tak niezwykłym i jednoczącym wszystkich, że jego wspomnienie przetrwało we mnie do dziś".

  Śmiejmy się zatem i my na wspomnienie Hanki Bielickiej. Zda mi się, że słyszę ten charakterystyczny głos, widzę wirujące ręce.

  W Łomży pani Hania (pomnikowa) siedzi na ławeczce w centrum miasta, oczywiście w okazałym kapeluszu, z pełnym uśmiechem. W Białymstoku za szybko zapomniano ją i jej kolegów tu goszczących tuż po przejściu frontu.

  Pozostaje jeszcze rozszyfrować, kim mógł być pan Witek? Wydaje się, że to Witold Różycki, legenda białostockiego teatru, po I i po II wojnie światowej. Też, niestety, zapomniany. Co innego, gdyby grał w piłkę nożną lub w karty w hotelu Ritz.


Adam Czesław Dobroński

Sensacyjni patroni białostockich ulic

    W okresie międzywojennym białostockie ulice też zyskiwały nowych patronów. Zaczęło się zaraz po odzyskaniu niepodległości w 1919 r. Już 17 kwietnia Tymczasowy Komitet Miejski zatwierdził wykaz z 203 ich polskimi nazwami, poczynając od Alejowej, a kończąc na Żytniej. Większość została przetłumaczona po prostu z obowiązującej dotąd nomenklatury rosyjskiej. 

   Jednak 80 nazw było zupełnie nowych. Wśród nich znalazły się ul. Sienkiewicza, znana w czasach carskich jako Mikołajewska, Elektryczna, przedtem Mieszczańska oraz Pałacowa - dawna Instytutowa. Te 3 ulice w czasach sanacji czekał ponowny chrzest. Ich patronami stawały się osoby znane, które właśnie tragicznie zakończyły życie.

  W pierwszej połowie września 1932 r. w katastrofie lotniczej zginęli słynni polscy piloci Franciszek Żwirko i Stanisław Wigura. Dla uczczenia bohaterów przestworzy poświęcono ulicę Pałacową. Kiedy w czerwcu 1934 r. ukraińscy nacjonaliści zastrzelili w Warszawie ministra spraw wewnętrznych RP Bronisława Pierackiego, już tydzień później białostocki magistrat podjął decyzję o przemianowaniu ul. Sienkiewicza. Teraz, mieszczącym się przy niej najważniejszym urzędem policyjnym patronować miał bardziej właściwy człowiek.

  No i wreszcie nastał 1936 r. a z nim kolejna głośna katastrofa lotnicza. Zginął w niej gen. Gustaw Orlicz-Dreszer, jeden z najwierniejszych podkomendnych Marszałka Józefa Piłsudskiego, współtwórca przewrotu majowego w 1926 r. , zagorzały zwolennik sanacji i jej twardych rządów. Katastrofa wydarzyła się 18 lipca 1936 r. Gen. Orlicz-Dreszer przebywał na Wybrzeżu. Czynnie związany był bowiem z działalnością polskiej Ligi Morskiej i Kolonialnej. Feralnego dnia samolot wystartował z Truskawca i leciał do Gdyni. 

  Tam dobijał właśnie statek „Batory”, powracający z Ameryki. Na pokładzie znajdowała się żona generała, Erwina Dreszerowa. Generał sam pilotował awionetkę. Pogoda była nie najlepsza. Odprowadzający odradzali lot. Wiedzieli, że podróż będzie przebiegała „w iście kawaleryjskim tempie”. I stało się najgorsze. Wręcz na oczach pasażerów „Batorego” samolot runął do morza. Nikt nie ocalał, choć na ratunek pośpieszyły momentalnie najbliższe łodzie i trawlery. Na wydobytym ciele generała nie było obrażeń, poza niewielką raną na skroni. Zatwardziały piłsudczyk, śmiały ułan i lotnik, przeżył swojego Wodza nieco ponad rok. Pochowany został na Oksywiu.

  29 września 1936 r. mieszkańcy białostockich przedmieść Słoboda i Bażantarnia zwrócili się do prezydenta Seweryna Nowakowskiego z prośbą o przemianowanie przedłużających się ulic - Dzielnej i Wspólnej na ul. gen. Orlicza-Dreszera. Chcąc wykazać się gorliwością przeprowadzili nawet zbiórkę pieniędzy na Fundusz Obrony Narodowej. Nic to jednak nie dało. 

   Pod koniec października Rada Miejska postanowiła imieniem generała zaszczycić mieszkańców ulicy Elektrycznej. Właściwe uroczystości przemianowania odbyły się 22 listopada, w związku z Dniami Kolonialnymi, którym Orlicz-Dreszer od lat patronował. Nie zapomniano o niczym. Uroczysty dzień poprzedził obowiązkowy capstrzyk, a rozpoczął hejnał z wieży Ratusza. Później było nabożeństwo w farze, akademia w salach Urzędu Wojewódzkiego (pałac Branickich), pochód z pocztami, ostatni raz po ul. Elektrycznej i na koniec wiec ludności, oczywiście w teatrze Palace.

  Trzech, a właściwie czterech nowych, sanacyjnych patronów ulic białostockich, wyprzedził jeden, ale za to najważniejszy. Już na początku lat 30. żywy pomnik polskiej niepodległości, Józef Piłsudski, otrzymał własną ulicę, najbardziej białostocką - Lipową. Dzisiaj ma on w naszym mieście swoją Aleję i Plac.


Włodzimierz Jarmolik

Recydywista myślał o ucieczce z więzienia

  Przestępca, który trafił za kratki, zwłaszcza recydywista z dłuższą odsiadką, myślał niechybnie o ucieczce. Planował ją sam, bądź z kompanem spod celi, z samego więzienia uciec było trudno. Należało więc wykorzystać inne okazje.

  Szczególną szansą był moment, kiedy więźnia prowadzono z Szosy Baranowickiej do sądu przy ul. Warszawskiej, a później od początku lat 30. do nowych, specjalnie wzniesionych budynków przy ul. Mickiewicza 5. Tak właśnie rozegrała się historia Franciszka Szkiłądzia, który uciekł swoim konwojentom przez nieokratowane okno w poczekalni sądowej.

  W sądzie grodzkim (coś w rodzaju dzisiejszego kolegium ds. wykroczeń), gdzie rozpatrywano sprawy drobne, w korytarzu na długich ławkach siedział zawsze tłum poślednich złodziejaszków, podpitych awanturników, a zwłaszcza szczególnie hałaśliwych panienek lekkich obyczajów. Poza nimi częstymi gośćmi poczekalni grodzkiej byli dorożkarze nieprzestrzegający ulicznych przepisów, drobni kupcy przekraczający czas handlowania czy dozorcy nie dość sumiennie dbający o porządek na swojej posesji.

  Sąd okręgowy miał wybitniejszych klientów. Sądzono w nim zabójców, rabusiów, włamywaczy i notorycznych aferzystów. Jednak straszne słowo - kara śmierci - padały z ust przewodniczącego składu sędziowskiego nader rzadko. Od wysokich wyroków skazanym przysługiwało jeszcze odwołanie do sądu apelacyjnego w Warszawie.

  W kwietniu 1932 roku białostocki sąd okręgowy funkcjonował już przy ul. Mickiewicza, chociaż jego gmach był cały czas wykańczany. Właśnie wtedy na wokandzie znalazła się sprawa Franciszka Szkiłądzia, oskarżonego o notoryczne lekceważenie służb więziennych.

  Przy Baranowickiej Szkiłądź odsiadywał właśnie 4-letni wyrok. Był wcale niezłym skoczkiem, złodziejem, który przez dach dostawał się do upatrzonych wcześniej mieszkań. Więzienny konwojent przyprowadził swojego podopiecznego nieco za wcześnie. Mający go przesłuchać sędzia był jeszcze zajęty. Trzeba było zaczekać. Oczywiście nie na korytarzu, w tłumie kłębiących się różnych indywiduów i ich rodzin, ale w osobnym pokoju przeznaczonym dla szczególnie niebezpiecznych aresztantów. Mieścił się on na piętrze sądowego budynku.

  Początkowo Szkiłądź siedział spokojnie. W pewnym momencie jednak zerwał się z miejsca, pobiegł szybko do okna, w którym nie było krat i jednym silnym szarpnięciem otworzył je na oścież. Przysypiający strażnik nawet nie zareagował. Tymczasem więzień był już na parapecie, skąd bez wahania ruszył w dół, na znajdujący się pod oknem trawnik. Poza nieco stłuczoną nogą nic sobie nie zrobił. Kulejąc rzucił się do dalszej ucieczki. Prowadziła ona przez ulicę Świętojańską. Goniły go krzyki gapowatego konwojenta: Łapcie bandytę!

  Na ten alarm zareagował Aleksander Tykocki, właściciel budki z papierosami. Kiedy zobaczył mężczyznę w więziennym uniformie, który kuśtykał w stronę Zwierzyńca, sięgnął pod ladę, gdzie leżał rewolwer. Miał pozwolenie na broń. Jego trafika była już kilka razy nawiedzana przez zuchwałych włamywaczy.

  Tykocki wystrzelił parę razy na postrach. Ten hałas sprowadził na Świętojańską kilku okolicznych posterunkowych. Policjanci dopadli w końcu zbiega. Zakuty w kajdanki Franciszek Szkiłądź trafił znowu na Mickiewicza 5.

  Następnego dnia miejscowa prasa miała używanie. Kpiono z nowoczesnego, tak długo wznoszonego gmachu sądu okręgowego, skąd można tak po prostu wziąć i uciec. Nie brano jednak pod uwagę, że Szkiłądź był rutynowym skakierem. Inni amatorzy takiej eskapady pewnie by się połamali.


Włodzimierz Jarmolik

Translate