Postaw mi kawę na buycoffee.to

Rzeźnik z Piasków

    Nochim Abelewicz z ulicy Malinowskiego 12 w dzień był pracowitym masarzem. Nocną porę poświęcał jednak zupełnie czemuś innemu. Stawał się wówczas zuchwałym włamywaczem, który sam albo z jakimś wspólnikiem zakradał się do mieszkań, sklepów czy składów towarowych.

  W 1920 roku w kronice kryminalnej „Dziennika Białostockiego” znalazła się notatka, że przy ul. Surażskiej patrol policyjny nakrył złodzieja, który dobierał się do drzwi sklepu pod numerem 42. Był to Nochim Abelewicz. Znaleziono przy nim cały zestaw złodziejskich narzędzi: łom, obcęgi, sztamajzer i pęczek wytrychów.

  Abelewicz, jak już raz trafił do kartoteki policyjnej, pozostał zawsze na celowniku agentów kryminalnych. Indagowano go przy każdej okazji, kiedy w mieście miała miejsce jakaś większa złodziejska przewalanka, przesłuchiwano go, stawiano do konfrontacji ze świadkami, na wszystkie sposoby sprawdzano jego alibi w tej czy innej sprawie.

  W 1933 roku dom przy Kalinowskiego 12 policja nachodziła wielokrotnie. Był to rok szczególny, obfitujący we włamania i kradzieże. W lutym policyjna inspekcja odkryła, że rzeźnik Abelewicz posługuje się fałszywymi stemplami rady miejskiej. Znakuje nimi mięso pochodzące z potajemnego uboju, żeby mieć podkładkę dla wścibskich kontrolerów z magistratu. Kilka miesięcy później, znowu z powodu podejrzeń o handel nielegalnym mięsem, u Abelewicza odbyła się kolejna rewizja. W sprytnym schowku pod schodami (agenci policyjni byli sprytniejsi), znajdował się istny skład złodziejskich akcesoriów: zgrabne raki, mesle, kołki z wytrychami. Posiadanie tych przedmiotów nie budziło wątpliwości co do ich zastosowania. Abelewicz za swój zbiór złodziejskich klamotów spędził miesiąc w szarym domu przy Szosie Baranowickiej.

  Na początku 1934 roku pracowity rzeźnik zaprojektował ekstra robotę. Celem miały być składy towarowe przedsiębiorstwa „Warrant” przy ul. Kolejowej. Ponieważ potrzebne były do tego większe siły, doświadczony oprych dobrał sobie pomagierów. Jednym z nich był Franciszek Więckowski, młody złodziej, ale już znany białostockiej policji, drugim zaś z zawodu koleżka po fachu Abelewicza, Icek Golusztajn z ul. Krakowskiej, gdzie razem z trójką braci prowadzili popularny w Chanajkach sklep z mięsem i wędlinami. Masarstwo było oczywiście tylko przykrywką, nocami Icek wyprawiał się po mienie śpiących białostoczan.

  Tercet złodziei około godziny dziewiątej wieczorem wybrał się pod parkan ogradzający składy „Warrantu”. Najpierw nastąpił wyłom w płocie, a później poszukiwanie w murze dogodnego wejścia do środka. Ze złodziejskiego przedsięwzięcia nic jednak nie wyszło. Gorliwy posterunkowy obchodzący właśnie swój rewir usłyszał uderzenia łomu, wyciągnął rewolwer i zatrzymał wszystkich trzech speców od nocnych robótek.

  Odsiadka była krótka. Abelewicz dał znać o sobie już w 1936 roku. Wczesnego ranka dobrał się do skrytki w mieszkaniu Jana Dzikowicza, zamieszkałego przy ul. Dojnowskiej. Ofiara kradzieży była zamożna. Strata wynosiła 3500 złotych, 270 dolarów i 45 rubli w złocie. W tym czasie kompan Abelewicza, Goldsztajn bawił na gościnnych występach w Bielsku Podlaskim, gdzie zgarnął łup wartości 16 tys. złotych. Tym razem brama więzienna zatrzasnęła się za nimi na dużo dłużej.


Włodzimierz Jarmolik

Ignacy Mościcki przejazdem przez Białystok

   Ciekawe zdjęcie, sygnowane przez A. Gulińskiego. Może uda się ustalić realia tej wizyty. W tle widać białostocką fontannę, czyli wodotrysk koło Ratusza. Dwa okazałe samochody jadą ulicą Lipową.

  Proszę przyjrzeć się kamiennemu "rondlowi" wystającemu ponad bruk. To był postument dla policjanta, który mógł go wykorzystać dla kierowania ruchem. Wiemy, że znajdował się tuż przy wylocie ulicy Sienkiewicza, a więc opis miejsca się zgadza. Bohaterowie zdarzenia też nie budzą wątpliwości.

  Na tylnym siedzeniu pierwszego automobilu (z orłem na masce!) siedzą: prezydent II RP prof. Ignacy Mościcki i wojewoda białostocki Marian Zyndram-Kościałkowski. Obaj patrzą na grającą orkiestrę 42. pułku piechoty. W dostojników z kolei wpatrzeni są uczniowie tworzący szpalery i liczni mieszkańcy.

  Niektórzy panowie podnieśli czapki w powietrze, zaś kilka dziewcząt wzniosło na pozdrowienie wysoko do góry lewe ręce. Dobrze, że nie prawe, bo ten gest w następnych latach bardzo źle się kojarzył Polakom.

  Oficerowie salutują, panie komentują, obecny w tłumie policjant stoi jak opoka, a na pewno nie zabrakło i funkcjonariuszy w cywilu. Żadnych flag, napisów, jednym słowem - poprawnie, ale bez nadmiaru entuzjazmu.

  W tym miejscu mały komentarz do osoby pana prezydenta. Był znakomitym uczonym (chemikiem), postacią bardzo szanowaną z racji działalności niepodległościowej, jednak stopniowo tracił popularność. Za bardzo polubił luksus, nie stał się mężem opatrznościowym narodu, wypominano mu słabostki, w tym ślub z młodą żoną oficera wysłanego do zielonego garnizonu (Piłsudski miał wówczas powiedzieć, że jak kto chce łyżki miodu, to nie musi wchodzić w posiadanie całego ula.). Rosło grono Ignaców, czyli siódmych synów w rodzinie, których prezydent za pośrednictwem urzędników podawał do chrztu i uposażał w książeczki oszczędnościowe.

  W Białymstoku Ignacy Mościcki bawił dość często, ale z bardzo prozaicznej przyczyny. Przejeżdżał przez nasze miasto w drodze na "urzędowe polowania" w Białowieży. Wiemy, że tak się działo m.in. 13 marca 1932 roku i 13 września 1933 roku, kiedy wojewodą był właśnie wielce zasłużony dla Białegostoku Zyndram Kościałkowski, potem m.in. komisarz miasta Warszawy, minister, nawet premier. Z tych dwóch dat bardziej adekwatną wydaje mi się wrześniowa, bo dzień utrwalony przez fotografa był upalny.

  I na koniec pytanie nazbyt dociekliwe: kto mógł jechać w drugim samochodzie i ewentualnie następnych wozach? Aż boję się domyślać, bo w Białowieży polowali z prezydentem RP i późniejsi zbrodniarze zza zachodniej granicy.


Adam Czesław Dobroński 

Jojne Winograd, kulawy alfons z ulicy Sosnowej

   W przyrodzie nic nie ginie – to znane powszechnie powiedzonko znakomicie pasuje do światka przestępczego przedwojennych Chanajek. Kiedy w 1933 r. z zaułków tej zakazanej dzielnicy zniknęli dwaj najwięksi sutenerzy na ich miejsce wskoczył natychmiast Jojne Winograd, alfons z ul. Sosnowej.

  Ten nie prowadził domów schadzek, ale za to przy pomocy kilku innych alfonsiaków objął swoją „opieką” kursujące po ulicach prostytutki. Uczynił to w sposób wszechwładny i brutalny. Choć Jojne był niezbyt imponującego wzrostu i do tego utykał na jedną nogę, potrafił zdobyć respekt dla swojej osoby wśród innych, podobnych mu oprychów. Na swoje ofiary wybierał  prostytutki, które pozostawały aktualnie bez tzw. „narzeczonego”.

  Ci ostatni siedzieli właśnie w więzieniu albo trafili na cmentarz w wyniku porachunków złodziejskich mających codziennie miejsce na chanajkowskich uliczkach. Winograd odwiedzał samotne panienki w ich lichych klitkach i żądał haraczu. Prostytutki tak bały się kulawego alfonsa, że nie próbowały nawet protestować. W końcu znalazła się jednak odważna dziewczyna, która postawiła się swojemu prześladowcy. 

  Pewnego marcowego dnia 1935 r. Jojne Winograd szedł uliczką Cichą ze swoim adiutantem Szmulem Torbelem i mieli dużego kaca. Ażeby go podleczyć potrzebowali kilka złotych na wódkę i parę flaszek piwa. Traf chciał, że z bramy wyszła podległa Winogradowi prostytutka, Chana Berkman. Alfons zastąpił jej drogę i zażądał pieniędzy. Dziewczyna, której ostatnio nie trafił się żaden klient, zaczęła tłumaczyć się ich brakiem. Winograd wymachując swoją lagą zagroził biciem, jeśli nie znajdzie jakiejś gotówki.

  Zrozpaczona Berkmanówna zaczęła krzyczeć i wzywać policję. Skacowany Jojne przyłożył dziewczynie kilka razy kijem i na odchodne obiecał jeszcze, że sam odda ją w ręce posterunkowego za okradanie gości.  Tymczasem zbita prostytutka zamiast wrócić do swojego pokoiku i zrobić okład na siniaki, jak to czyniła wcześniej po wizytach kulawego Jojne, udała się na IV komisariat i złożyła formalną skargę.

  Winograd bardzo szybko dowiedział się o nieprzyjemnej dla siebie sytuacji. Aby osłabić zeznanie Berkmanówny posłał  przybocznego Torbela do starszego przodownika Litwina z czwórki, któremu podlegał rejon ulic Krakowskiej, Cichej i Orlańskiej z poufną wiadomością, że niejaka Berkman przed kilkoma dniami ukradła klientowi 20 zł. Pokrzywdzonym miał być palacz z ul. Wesołej. Policja sprawdziła doniesienie, które okazało się całkowicie zmyślone. Kiedy zawiodła metoda dyskredytacji, Winograd postanowił inaczej załagodzić sprawę z mściwą Chaną.

  Wysłał do niej starszego wiekiem Żyda, aby ten odwołał  się do religijnych uczuć dziewczyny. Berkman jednak nie ustąpiła. Doszło do procesu.  W czerwcu 1935 r. przed Sądem Okręgowym przy ul. Mickiewicza stanęło dwóch oskarżonych: Jojne Winograd i Szmul Torbel.

  Po odczytaniu bogatego dossier obu alfonsów, sędzia Korab-Kar- powicz zarządził przesłuchanie świadków. Było ich ze 20. Przeważały oczywiście panienki spod latarni. Obszerne zeznania złożyła tylko Chana Berkman.

   Narada sądu była krótka. Odczytanie wyroku także nie trwało długo. Sąd skazał Jojne Winograda na łączną karę 4 lat więzienia oraz utratę praw obywatelskich na okres 6 lat.

  Pomagier Szmul Torbel zasłużył na 2 lata pobytu za kratkami. Choć ci dwaj mieli przestać grasować w zaułkach Chanaj ek, pozostało tam jeszcze wielu innych alfonsów. Takich jak Hersz Juchnicki czy Alfons (nomen omen) Niewodziński. Teraz oni dobierali się do podniszczonych torebek prostytutek z ich mizernym zarobkiem.


Włodzimierz Jarmolik

Translate