Postaw mi kawę na buycoffee.to

Największe skoki na bank w podlaskiej historii

   W latach 20. minionego stulecia na terenie całej II RP z dużym powodzeniem grasowali włamywacze bankowi. Gdy tylko gdzieś rozpruto bezkarnie pancerny sejf, policja, a za nią prasa na sprawców natychmiast typowała kasiarzy warszawskich. 

  Nie było w tym przesady. Stołeczni spece od boru i raka byli rzeczywiście najlepszymi w tej robocie. Patronował im zresztą nikt inny, jak Stanisław Cichocki, słynny Szpicbródka, złodziej międzynarodowy najwyższego sortu. Zaczynał jeszcze w czasach carskich i specjalizował się w podkopach pod największe banki. 

  Sam co prawda nigdy nie zaszczycił Białegostoku (nie licząc pobytu w miejscowym więzieniu tuż przed wybuchem II wojny światowej), ale jego kompani bywali u nas niejednokrotnie. 

  Udanie wystąpili zwłaszcza w roku 1927, kiedy to pękła kasa w kantorze spółki akcyjnej Trilling i Syn przy ul. Lipowej (strata 10 tys. zł) i sejf w biurze firmy transportowej Scheneker i S-ka (20 tys. zł).  Bywały wszak jeszcze odwiedziny w bankach na białostockiej prowincji, gdzie forsy zdarzało się niekiedy więcej. Poniżej lista ciekawszych skoków.

  W grudniową noc 1925 r. włamano się do skarbca pocztowego w Łomży. Depozyt w kasie ogniotrwałej wynosił wtedy ponad 80 tys. zł. Złodzieje zdołali za pomocą borów i raka zrobić już nawet mały wyłom w pancerzu, zostali jednak spłoszeni. W pośpiechu zabrali tylko paczkę z kilkusetzłotową zawartością. 

  Z kolei na początku marca 1927 r. kasiarze rozpruli kasę Banku Ludowego w Baranowiczach. Zginęło 10 tys. zł gotówki. Miesiąc później był Ciechanowiec i sejf magistracki - strata 15 tys. zł. No a w połowie kwietnia ogromna kradzież na stacji Łapy. Tutaj spece dojeżdżający z Warszawy trafili prawie 62 tysiące. Przegapili jednak podręczną kasetkę, w której znajdowało się prawie 30 tys. zł. Fatalne niedopatrzenie! A rok później, latem, gastrolerzy dotarli do Suwałk. Celem ich operacji stał się Bank Ludowy przy ul. Kościuszki. Zabrali 35 tys. zł, a na miejscu przestępstwa pozostawili złom, zużyte wiertła, wkłady do raka i... parasol, firmowy znak warszawskich kasoerów.

  W latach 1926-27 włamywacze brali też chętnie na celownik kasy w Grodnie, drugiej właściwie stolicy województwa białostockiego. Najpierw miała miejsce nieudana próba kradzieży w tamtejszej Gminie Żydowskiej, a później włamano się do grodzieńskiej Państwowej Kasy Chorych. Nieznani sprawcy musieli zadowolić się skromniutkimi 287 złotymi.

 Jednak największe wrażenie zrobiło niewątpliwie rozprucie w nocy z 3 na 4 marca 1926 r. kasy ogniotrwałej w Państwowej Fabryce Tytoniu w Grodnie. Widać było wyraźnie szkołę mistrza Szpicbródki, który często przy planowaniu swoich skoków korzystał z pomocy wewnątrz obiektu zainteresowań - woźnych bądź strażników bankowych. 

  Dzięki wtyczce, którą okazał się Hirsz Blecher, strażak i jednocześnie strażnik, złodzieje byli dokładnie poinformowani kiedy kasjer z fabryki pobierze w Banku Polskim duże pieniądze (75 tys. zł) i ulokuje w firmowym sejfie. 

  Kiedy dostali cynk, przybyli nad Niemen samochodem, wioząc ze sobą niezbędne narzędzia: palnik acetylenowy, 2 butle, różne łomy, młotki i przecinaki. O godz. 2 po północy Blecher wpuścił wspólników do środka. Robota trwała 2 godziny. Łup złodziei wyniósł 68 tys. zł. Wzięli tylko banknoty i srebrny bilon. Ulotnili się dyskretnie tak samo jak weszli. W nieznanym kierunku. Pozostało po nich tylko zbędne żelastwo, chociaż cenny palnik acetylenowy zabrali za sobą. 

  W godzinę po odjeździe kasiarzy zniknął także niepostrzeżenie Hirsz Blecher. Policja oczywiście rozpoczęła śledztwo od jego poszukiwania. Choć przy takiej precyzji całej akcji szanse były nieduże.


Włodzimierz Jarmolik

Złodziejskie eldorado na białostockim dworcu

   Przedwojenny dworzec białostocki wraz z przyległościami to było istne eldorado dla miejscowych opryszków. Tutaj swoimi umiejętnościami, zwłaszcza wśród przyjezdnych gości, popisywali się zwinni kieszonkowcy i specjaliści od kradzieży podręcznych bagaży.

  Krążyli oszuści oferujący po okazyjnej cenie fałszywe obrączki i pierścionki. Szulerzy namawiali do gry w trzy karty, a jeszcze inne typki starały się sprzedać podrobione dolary. 

  W spelunkach przy ulicy Kolejowej, Dąbrowskiego czy Św. Rocha szemrane bractwo opijało wódką z lewego wyszynku ubite właśnie interesy. A mogły one dotyczyć choćby kradzieży węgla z kolejowych składów czy rozmaitych towarów, przybyłych pociągami z różnych stron Polski.

  Złodziei penetrujących wagony i składy przydworcowe ówczesna prasa nazywała mało eleganckim epitetem „szczury”. W Białymstoku owa „szczurza” plaga rozpleniła się szczególnie mocno w połowie lat 20 minionego wieku. 

  Nie było miesiąca, żeby nie wykryto jakiejś szajki operującej w pobliżu torów kolejowych. Czasami byli to zwykli amatorzy, kiedy indziej demaskowano jednak bandę doświadczonych i bezwzględnych oprychów. Szczególnie zawzięcie „szczurów” kolejowych zwłaszcza starszy przodownik Franciszek Pierso, wieloletni szef kolejowych policjantów.

  Jesienią 1924 roku rozeszły się po mieście słuchy, że „szczurzym” procederem zajmują się także niektórzy kolejarze, zwłaszcza zatrudnieni w Ekspedycji Towarowej. Okradali oni regularnie przesyłki tranzytowe należące do różnych spółek handlowych i osób prywatnych. Wyciągali z pak najcenniejsze przedmioty, fałszowali ich wagę i pozostawiali bezkarni.

  Przodownik Pierso postanowił zająć się tą sprawą osobiście. Zarządził ścisłą obserwację ekspedycji , odbył kilka kontroli i wkrótce wszystko już wiedział.

  Osobnikami kalającymi dobre imię PKP okazali się dwaj bracia Jakubowscy. Pracowali oni jako siła fizyczna przy ładowaniu do wagonów ciężkich pak i skrzyń. Umiejętnie rozplanowawszy swoje zajęcia, znajdowali czas i sposobność, aby zajrzeć do niektórych z dźwiganych pakunków. 

  Czego tam nie było! Rewizje przeprowadzone na początku 1925 roku w mieszkaniach braciszków (jeden mieszkał na Marczuku, a drugi w Starosielcach) ukazały całą gamę atrakcyjnych towarów. Najpierw szły materiały: zagraniczne plusze, aksamity, wełny bawełny i płótna bieliźniane, później gotowe wyroby : dywany, kapy na łóżko, koszulki trykotowe damskie i męskie, buty chromowe, kalosze różnych rozmiarów, a wszystko w dobrym gatunku.

  Na początku obaj Jakubowscy nie przyznawali się do winy. Twierdzili, że zakwestionowane u nich fanty nabyli jak najlegalniej od przygodnych , kręcących się w w okolicy dworca handlarzy. Kiedy jednak wzięli się za nich agenci z Urzędu Śledczego w swoim lokalu przy ul. Warszawskiej 6, pękli. 

  Rzeczywiście zmniejszali wagę różnych przesyłek, ale czynili to za wiedzą i zgodą pracownika obsługującego dworcowe urządzenia niejakiego Wencława. Odpalali mu za dyskrecję całkiem solidną dolę.

  Do Sokółki, gdzie był zameldowany Wencław poszedł telefonogram. Miejscowi policjanci przeprowadzili natychmiast rewizję w domu wagowego. Znaleźli m.in. skórę na buty, sukno, konserwy i słodki wódki. Wszystko w dużych ilościach. Wencław tłumaczył, że to legalne zakupy. Pokazywał kwity. 

  Śledztwo w sprawie złodziei z Ekspozytury Towarowej ciągnęło się prawie dwa lata. W styczniu 1927 r. bracia Jakubowscy zasiedli w końcu na ławie oskarżonych. Ponieważ w późniejszych zeznaniach wybielili oni Wencława, ten przyglądał się rozprawie z miejsca na widowni. Ostatecznie Sąd Okręgowy przy ul. Warszawskiej 63 zafundował obu złodziejaszkom roczny pobyt w więzieniu przy Szosie Baranowickiej.


Włodzimierz Jarmolik

Na każdym rogu knajpa albo sklep z gorzałą

   W przedwojennym Białymstoku, tak samo zresztą jak i dzisiaj, o wielu sprawach decydowała ... wódka. Pito tęgo. Za kołnierz nie wylewali ówcześni biznesmeni, alkoholizowali się wojskowi i dziennikarze, nie dziwił widok podchmielonych kolejarzy i tragarzy, nie mówiąc o szewcach. Policja co i rusz wypisywała mandaty pijanym dorożkarzom. 

  W butelce z czerwoną nalepką smutki topili bezrobotni. Pod wpływem alkoholu wybuchały awantury rodzinne, uliczne rozróby, popełniano samobójstwa, a nawet morderstwa. Napitkami wysokoprocentowymi interesował się rzecz jasna także światek przestępczy. Zarówno w celach konsumpcyjnych, jak też w formie złodziejskiego łupu. Paserów na ten towar w całym mieście było pełno.

  W Dzienniku Białostockim z sierpnia 1923 r. pojawił się list rozsierdzonego czytelnika z Antoniuka: „Antoniuk za czasów carskich utrzymywał cały szereg sklepów z napojami alkoholowymi. Pijacką tradycję utrzymuje do dziś. Piwiarnie i sklepy sprzedają wódkę więcej niż przed wojną. Młodzież zalewa się tworząc zbójeckie bandy. 

  Uzbrojeni w noże i broń palną sieją postrach wśród przechodniów”. Podobną opinię można było wydać w tym czasie i o innych dzielnicach Białegostoku, zwłaszcza Piaskach, Skorupach, Marczuku czy Wygodzie. Może tylko śródmieście pokazywało nieco bardziej pod tym względem cywilizowaną twarz. Choć bez przesady.

  Na ulicy Lipowej, Rynku Kościuszki, Sienkiewicza i w najbliższym sąsiedztwie lokowało się wiele sklepów monopolowych. W tak szacownych firmach, jak B-cia Głowińscy (Rynek Kościuszki 9) czy skład wódek i win Jakuba Lifszyca (Rynek Kościuszki 11), chełpiący się datą założenia – 1864 r., można było znaleźć trunki najprzedniejszych gatunków. 

  Królowały koniaki, likiery i mocne miody. Na półkach stały wódki i nalewki znanej marki Baczewskiego – starki, żytniówki, jarzębiaki czy dereniówki z tarniówkami. To było dla koneserów. A białostoccy złodzieje? Oni zaopatrywali się raczej gdzie indziej. Włamywali się nocą do sklepów monopolowych przy mniej eksponowanych ulicach. Lista takich skoków w całym okresie międzywojennym była długa.

  Sylwester 1922 r. Dobra okazja dla miłośników trunków. Białostoczanie bawili się w domach i lokalach. A w tym czasie do składu wódek Róży Pianko przy ul. Suraskiej 11 dobrali się złodzieje. Zniknęło 300 flaszek likieru o wartości 0,5 mln marek. Równocześnie inna ekipa chanajkowskich włamywaczy trafiła do magazynu Franciszka Wytyckiego (Legionowa 34). Strata kupca wyniosła 1 mln marek, ubyło mu bowiem 600 butelek wódki.

  Z kolei w lutym 1927 r. Urząd Śledczy przy Warszawskiej został powiadomiony o dużej kradzieży w sklepie monopolowym przy ul. Mazowieckiej. Właściciel Zygmunt Krajerski wyliczał uszczerbek – 60 butelek żytniej gatunkowej, 100 butelek wódki zwyczajnej i... 3 zł gotówki. Szybko jednak okazało się, że napad był zwyczajnym kitem. Krajerski miał natarczywych wierzycieli i w ten sposób chciał pokryć swoje długi.

  Natomiast latem 1928 r. miało miejsce włamanie do popularnej restauracji Łącz przy Rynku Kościuszki 3. Zniknęło wiele flaszek co droższych alkoholi. Jak przypuszczali śledczy, jeden z wieczornych klientów ukrył się w lokalu, a w nocy wpuścił swoich kamratów dla dokończenia konsumpcji.

  Złodzieje wódki niekiedy wpadali. Pod koniec grudnia 1931 r. przytrafiło się to braciom Popławskim. W sprytny sposób okradli sklep monopolowy przy ul. Mickiewicza, ale pozostawili w środku wyraźne ślady swojej działalności. Policja poszła za nimi, no i starszy z braci – Jan trafił na rok za kratki.

  Złodziejska brać z przedwojennych zaułków miasta nie mogła żyć bez wódki, ale jeszcze bardziej bez papierosów.

Włodzimierz Jarmolik

Translate