Postaw mi kawę na buycoffee.to

Św. Rocha 19 dom rodziny Sawickich

    Pierwsze informacje źródłowe mówiące o istnieniu posesji przy ul. św. Rocha 19 pochodzą z 1879 r. Tego roku nieruchomość nabył Maciej Sawicki. Niestety, oprócz daty zakupu nie znamy bliższych szczegółów transakcji, trudno więc powiedzieć kiedy tak naprawdę posesja powstała i kto był jej wcześniejszym właścicielem. Granice posesji dziś przyporządkowanej do ul. św. Rocha 19 zaznaczone są już na mapie z 1864 r., co zdaje się wskazywać, że w najwcześniejszym okresie istnienia przynależała ona do włościan wsi Białostoczek .

  Maciej Sawicki także był „tutejszego” pochodzenia. Udało się ustalić, że urodził się 8 września 1823 r. we wsi Usowicze, gdzie mieszkali jego rodzice Szymon i Barbara ze Słomińskich. Rodzice pobrali się osiem lat wcześniej, a Maciej miał kilkoro starszego i młodszego rodzeństwa. 

  Warto wspomnieć, że Sawiccy byli licznie reprezentowani w tej miejscowości. Już spis włościan z 1771 r. odnotowuje przynajmniej kilka rodzin o nazwisku Sawka, od których wywodził się z pewnością Szymon oraz Maciej. Z późniejszych losów Macieja wiemy, że osiągnąwszy pełnoletność wstąpił do armii carskiej, w której służył dość długo. 

  Po raz kolejny spotykamy go w Białymstoku w 1860 r. 22 maja w miejscowej farze zawarł związek małżeński z dużo młodszą od siebie Katarzyną Stankiewicz. On, nazywany po prostu żołnierzem, był już wdowcem i miał 37 lat, natomiast panna młoda wywodziła się z Usowicz i miała 19 lat. Co ciekawe, świadkiem na ślubie był Józef Skwarkowski, wieloletni organista w białostockim kościele parafialnym.

   Z małżeństwa Macieja i Katarzyny na świat przyszło kilkoro dzieci, z których wieku dorosłego dożyły córki: Marianna, Franciszka i Kazimiera. Skądinąd wiadomo, że Kazimiera urodziła się w 1877 r., ale została ochrzczona dopiero w 1879 r. w Sankt Petersburgu, co zdaje się wskazywać na podróże ojca jako wojskowego.  Trudno coś więcej powiedzieć na temat okoliczności budowy zachowanego do dziś domu przy ul. św. Rocha 19. Nie znając treści aktu kupna z 1879 r. nie da się powiedzieć, czy stał on już w tym roku, czy też został zbudowany dopiero jakiś czas później przez Macieja Sawickiego. 

  Warto zwrócić uwagę na to, że jeszcze spis parafian z 1883 r. odnotowuje przy ul. Staroszosowej (jak wówczas nazywała się ul. św. Rocha) jedynie domy Szumskich, Dłużniewskich i Borysiewiczów, kończąc na Jenszach, co zdaje się wskazywać, że Sawiccy w tym czasie pod omawianym adresem nie mieszkali, a dom powstał dopiero po 1883 r. Podobnie spis parafian z 1891 r., chociaż wymienia Macieja i Katarzynę z córką Kazimierą, wskazuje, że mieszkali oni w tym czasie w budynku szpitala przy ul. Lipowej. 

  Źródło to podaje jednocześnie, że Maciej pozostawał wówczas w randze feldfebla. Możliwe jednak, że chociaż nie mieszkali przy ul. św. Rocha, stojący tam dom oddawali w dzierżawę.   Księga adresowa z 1897 r. wymienia bowiem w domu Sawickiego przy ul. Staroszosowej członka Białostocko-Sokólskiej Opieki Szlacheckiej, kolegialnego asesora W. Briuchanowa. Natomiast lista płatników podatku kwaterunkowego z 1914/1915 r. wymienia w domu Sawickich Jerzego Sergiejewa i Marię Chodorowską, zaś spis parafian z 1916 r. Antoniego Maciejczuka (lat 45), Teofilę z Wojcelów (lat 37) i Anielę Głowacką z Maciejczuków (lat 50).

  Maciej Sawicki zmarł w 1907 r. uprzednio sporządzając testament, mocą którego majątek przy ul. św. Rocha przypadł w równych częściach córkom: Mariannie po mężu Wachowicz, Franciszce po mężu Karp oraz Kazimierze, żonie Aleksandra Żukowskiego, kancelisty w białostockiej Izbie Skarbowej. W 1921 r. w omawianym domu została uruchomiona kawiarnia należąca do Kazimiery Muszyńskiej. 

  W latach 1926/1927 r. prowadził ją niejaki P. Muszyński, odnotowany także w księdze adresowej z 1932/1933 r. W tym czasie mieszkał tu także Edward Wójcik, asesor w Starostwie Grodzkim oraz Aleksander Tarnasiewicz sekretarz powiatowego Urzędu Skarbowego.

  W 1934 r. uregulowano prawa własności do nieruchomości na siostry Żukowską, Wachowicz i Karp. Niedługo później Franciszka i Marianna zmarły, toteż prawa spadkowe po Franciszce przypadły Kazimierze, natomiast po Mariannie dziedziczyła jej córka, Helena Józefa Lubańska. Mieszkała ona w Warszawie, dlatego też zapewne odsprzedała w 1936 r. swoje prawa własności przy ul. św. Rocha 19 jeszcze w okresie II wojny światowej.


Wiesław Wróbel

Rodzinka Edelsztajnów

   W latach 1935-38 na uliczkach Chanajek rządziła rodziną Edelsztajnów. Byli to Feliks i Brocha - rodzice, oraz ich synalkowie - Zelik i Alter. Mieszkali oni przy króciutkiej uliczce Pieszej, odchodzącej od Sosnowej, pod nr 4. Naprzeciwko, pod 3, zamieszkiwał ich krewniak - Chaim Edelsztajn. Brocha przy wydatnej pomocy indywidualnej w swoim domu nielegalną noclegownią i oczywiście tajny wyszynk. Zatrzymywali się tam różni rajzerzy, nawet ze Lwowa, pomniejsi złodziejaszkowie z kraju, a nawet dziewczyna występująca się w przypadku na świecie. Policja zabezpieczała zapisy przybytek. trwanie postępowania. Sąd grodzki właścicieli na krótkim areszcie. 

  Tymczasem trójka młodych Edelsztajnów buszowała po lokalnych uliczkach i miejscach, gdzie można było napić się i zabawić. Ich sylwetki były szeroko stosowane na Krakowskiej, Marmurowej czy Brukowej. Specjalność braciszków była wymuszaniem pieniędzy na wódkę. Nie oszczędzali byle klientów chanajkowskich prostytutek, jak i ich sąsiadów z zaułków. Straszyli szpadryną albo majchrem. Zniknęła więc dawna solidarność. 4 komisariat odebrał co i rusz skargi na bezwzględnych Edelsztajnów. 5 kwietnia 1937 r. „Echo Białostockie” odnotowało taką oto skargę, którą na policję skierowano Zelik Cywes (Krakowska 18). „Te jołd, daj na wódkę. Nie dam. To zaraz flaki ci wypuścim i girę z wyeliminowanym wyrwiem”.

    W tym czasie żale na komisariacie wylewał Bernsztajn z Marmurowej, a nawet Połtyjer Rozengarten, syn osławionego „Jankieczkie”, który wyszedł z więzienia i niebezpieczeństwo się przejąć kontrolę nad interesami ojca.  Edelsztajnowieli im pobiciem a nawet coś gorszego. Policjanta, który podlega po prostu zdębiał. Co się dzieje, chanajkowskie łobuzy biją się między sobą, należy do policji na skargi, nie wystarczy im już własne dintojra. 

  Zapłać opryszków tak nie było. Kolejne zażalenie na Edelsztajnów komisariat zarejestrowane w grudniu 1937 r. Złożył je najpierw Mejer Złotnik z ul. Piłsudskiego. Odwiedził na ul. Krakowską w wiadomym celu. Bracia Zelik, Alter i ich krewny Chaim dzielili od niego 2 litry wódki. Ten z oburzeniem. Koniec spraw był prosty, obita twarz i podarta marynarka. 

  Pewnego grudniowego wieczoru jeszcze nieprzyjemność spotkała Stanisława Majewskiego, również na ul. Krakowskiej. Podeszli do niego trzej Edelsztajnowie. Zelik oskarżył go o obciążające zeznania na policji. Miał po nich odsiedzieć 6 miesięcy. Za to należy się dwa litry wódki. Z braku gotówki Majewskiego. Następny w ruchu pięściarskim i noże. Pobity i pokłuty nieszczęśnik trafi do szpitala. Następnie następuje zastosowanie i skarga na później. W publikacji 1938 r. następuje kolejny proces z przerwaniem Edelsztajnów. 

   W świetle zeznań Majewskiego sprawa przedstawia się w ten sposób, że Zelik E. pomówił go o donos na zwykłe, jakoby ten ukradł komuś zegarek i za to musiał odsiedzieć pół roku. Bracia Edelsztajnowie dostali 6-miesięczne wyroki w zawieszeniu na 5 lat, a ich krewny Chaim został uniewinniony.


Włodzimierz Jarmolik

Szloma Muzykant , Pesa Birfas i domy modlitwy

 

    Złodzieje żydowscy z przedwojennego Białegostoku, zwłaszcza ci z Chanajek. Nie żywili specjalnego szacunku dla przedmiotów zapełniających miejscowe synagogi. Był to dla nich taki sam łup, jak każdy inny. Jeśli oczywiście udało się im go łatwo zdobyć, a potem, najczęściej już poza miastem bezpiecznie opylić. 

  Przykładem niech będzie owocna działalność szajki złożonej z trzech osób, operującej w świątyniach w pierwszej połowie lat 20.  Byli to Szloma Muzykant, Hersz Karafil i Izrael Nedelman.Pierwsze skrzypce w tym przestępczym trio odgrywał Muzykant. I wcale nie z powodu nomen omen swojego nazwiska. Był on wykwalifikowanym ślusarzem potrafiącym operować różnymi złodziejskimi statkami (wytrychami) potrzebnymi do każdego włamu. Bezczelny szubrawiec pilnie uczęszczał do okolicznych synagog i to wcale nie ze swojej gorliwości do modłów. Interesowały go tam przede wszystkim zamki i zatrzaski w tamtejszych drzwiach i oknach.

  Ciekawość ta nie wynikała wcale z faktu, że Szloma był ślusarzem i chciał zaoferować zarządowi tej czy innej świątyni swoje zawodowe usługi, lecz z zupełnie innej przyczyny. Dzięki bowiem wiedzy z odwiedzanych w dzień miejsc religijnych, mógł on później swobodnie dostać się do nich w nocy. 

   Towarzyszyli mu wówczas jego dwaj kompani - Karafil i Nedelman. Cel wizyty nie stanowiła bynajmniej modlitwa, ale zwyczajna, ordynarna kradzież. Muzykant był bowiem zatwardziałym złodziejem, który swoje pierwsze wyroki odsiadywał jeszcze w ciurmie carskiej. 

  Trio Muzykanta kradło z synagog wszystko co się dało. Do przepastnych worów trafiały lichtarze wraz ze świecami, liturgiczne naczynia, obrusy, żydowskie księgi, a nawet rolety okienne. Kiedy złodziejaszkom zaczynał w Białymstoku palić się grunt pod nogami, zmywali się na prowincję, gdzie odbywali swoje gościnne występy.   

   Tak było na przykład w 1922 r. po oczyszczeniu z przedmiotów kultu wartości kilku milionów marek, bożnicy przy ul. Brzozowej. Trójka włamywaczy udała się na podbój Grodna, z którego powrócili po pewnym czasie z cennym majdanem. Policja miała już jednak na nich oko i wszyscy znaleźli się za kratkami. 

  Świętokradczego Muzykanta przebiła niewątpliwie niejaka Pesa Birfas, panna lat 20, zamieszkała w Białymstoku przy Zamojskiej. Związała się ona z szajką zawodowego złodzieja z Siedlec, Ickiem Lomem. Ten zaś grupkę bandziorów skompletował około 1925 r. i chętnie do niej przyjął urodziwą i sprytną białostoczankę. Szajka ta również specjalizowała się w okradaniu bożnic i domów modlitwy z cennych rodałów (zwojów) Tory. 

  Zapotrzebowanie na tego rodzaju towar było duże. Diaspora żydowska w Ameryce płaciła za każdy wartościowy egzemplarz nawet kilka tysięcy dolarów. Białostoczanka stała się wywiadowcą i kurierem bandy. Na początku stycznia 1928 r. na stacji kolejowej miało miejsce pewne wydarzenie.  Po przybyciu pociągu nocnego relacji Warszawa - Wilno, przodownik Kuciłowski z dworcowego komisariatu zauważył dziwną postać. 

  Była to młoda kobieta, która dźwigała wielkich rozmiarów walizę. Tragarz proponujący damulce pomoc został odprawiony z kwitkiem. Policjant zainteresował się więc bliżej ową samodzielną pasażerką. Najpierw zaprowadził ją na posterunek, gdzie wylegitymował .Pesa Birfas, bo to ona była we własnej osobie, oburzyła się na takie traktowanie przez pana władzę. Zaczęła wołać , że dzieje się jej gwałt. Krzyki i wymyślania niewiasty stały się jeszcze głośniejsze, kiedy policjant poprosił o klucz do walizki.

  Zatrzymana kobieta stwierdziła, że klucza nie ma, a w środku są święte rzeczy, które powierzył jej do przewiezienia wujek z Grodna.  Na stacji Birfasównie nie uwierzono. Przy świadkach czemodan został otwarty. I co się okazało? W środku znajdowały się trzy rodały Tory, pisane na pergaminie, długości kilkunastu metrów. Birfasówna zmieniła zdanie .Teraz twierdziła, że trefną walizkę znalazła w pociągu. Ponieważ Tory wyglądały na warszawskie, Pesa Birfas trafiła do stolicy. A po śledztwie za kratki. Nie wydała wspólników. Sąd zaś wydał wyrok rok więzienia.

Translate