Postaw mi kawę na buycoffee.to

Aleksandra Sandomierska tworzyła białostockie harcerstwo

    Aleksandra Sandomierska, z domu Ciechanowiczówna, urodziła się w Białymstoku 4 października 1890 r. Jej dzieciństwo i młodość przypadły na czasy carskie. Po studiach pedagogicznych została nauczycielką w publicznej szkole powszechnej nr 2 przy Polnej 8. 

  Okres ten jest ważny dla miasta, powstają polskie szkoły. Ciechanowiczówna niebawem podejmuje pracę w Gimnazjum Żeńskim im. księżnej Anny z Sapiehów Jabłonowskiej. Tu zetknęła się z harcerstwem, gdzie drużyna skautek istniała już od 1916 r. 

  Wciągnęła ją ich działalność, ukończyła kurs instruktorski i jako pierwsza w mieście została harcmistrzynią, a wkrótce komendantką białostockiego hufca żeńskiego. Skauting bardzo szybko się rozwija w Białymstoku, w 1922 r. liczył 803 osoby w 20 drużynach. - Imponująca liczba - podkreśla Jan Dworakowski.

  W 1923 r. Aleksandra została komendantką chorągwi harcerek. W 1924 r. wychodzi za mąż za Wacława Sandomierskiego, legionistę z czasów I wojny światowej. Przez jakiś czas poświęca się rodzinie, na świat przychodzą dzieci - syn Jerzy i córka Halina. 

  Do pracy w harcerstwie wraca w lutym 1930 r. i z wielkim zaangażowaniem podejmuje szereg działań, które przyczyniają się do zwiększenia szeregów organizacji, powstania kół przyjaciół harcerstwa. Z jej inicjatywy 26 kwietnia 1931 r. odbył się w Białymstoku wielki zlot harcerstwa żeńskiego i męskiego.

  Sandomierska tworzy też miesięcznik "Harcerski Zew Kresowy". Czasopismo, na łamach którego ukazują się artykuły merytoryczne oraz gawędy patriotyczno-ideowe cieszy się dużym zainteresowaniem w środowisku. Okres ten w ogóle przynosi wielkie ożywienie, komendantka dba o to, by jak najwięcej młodzieży wyjeżdżało na obozy - co trzecia harcerka spędza wakacje pod namiotem.

- To było ogromne przedsięwzięcie, biorąc pod uwagę trudne warunki życia - komentuje Jan Dworakowski. - Miała ona jednak ogromny autorytet i poważanie w mieście, dzięki temu udawało się jej pozyskać pieniądze i sprzęt na wyjazdy.

  24 lipca 1932 r. obóz nad Jeziorem Białym odwiedza prezydent RP Ignacy Mościcki, przy okazji wizytacji w regionie garnizonów wojskowych. Kolejny powód do satysfakcji - w 1935 r. w prezydenckiej rezydencji w Spale, podczas ogólnopolskiego zlotu - grupa 192 białostockich harcerek ze swoją komendantką zostaje wyróżniona za pracę, wystrój i gry obozowe.

  Sandomierska cieszyła się wielkim szacunkiem, była powszechnie lubiana. Harcerki nazywały ją po prostu druhna Oleńka, i wszyscy wiedzieli o kogo chodzi. Jej dom przy ul. Podleśnej 7 był nieformalną kancelarią, miejscem spotkań kadry, przechowywano tu sprzęt, ale też każda harcerka mogła liczyć w razie potrzeby na nocleg.

  Wybuch II wojny światowej przerwał tę pięknie rozwijającą się działalność. Mąż Aleksandry, Wacław mimo, że był inwalidą z czasów poprzedniej wojny, zaciągnął się do wojska. Ona z dwójką dzieci zdana tylko na siebie musiała utrzymać rodzinę oraz zabezpieczyć dokumenty organizacji - władze okupacyjne domagały się o listy członków ZHP, adresy zwłaszcza instruktorów i drużynowych. 

  Dochodzi jeszcze ciężkie osobiste przeżycie. Wacław po powrocie z kampanii wrześniowej zostaje 27 października aresztowany przez NKWD. Osadzony w więzieniu w Mińsku zostaje rozstrzelany. O tym się dowiaduje po wojnie. Tymczasem do mieszkania dokwaterowano im przedstawiciela władz sowieckich.

  W mieście jest coraz więcej aresztowań, Sandomierska ostrzeżona przez przyjaciół, że grozi jej wywózka na Syberię, tuż przez Bożym Narodzeniem, opuszcza dom i wozem drabiniastym z dziećmi udaje się w stronę granicy z Generalną Gubernią. 

  W Małkini przesiada się do pociągu i szczęśliwie wieczorem w wigilię dociera do rodziny w Warszawie. Mieszka najpierw na Grochowie, potem na Pradze, podejmuje pracę w różnych miejscach, m. innymi w kiosku ulicznym.

  Dzieci wychowane w patriotycznej atmosferze idą śladami matki - córka wstępuje do konspiracyjnego harcerstwa, a syn już od 1943 r. był członkiem AK. Bombardowania stolicy zmuszają Sandomierskich do kolejnych wędrówek, mieszkają w Podkowie Leśnej, Kazimierówce, Księżnicy, a potem w Wawrze. O przyjeździe do Białegostoku nie ma mowy, dom jest kompletnie zniszczony. 

  Po wojnie Aleksandra Sandomierska nie wraca do harcerstwa, podejmuje pracę w administracji szkolnej. Wierna swojej młodzieńczej pasji, pod koniec lat 60. nawiązała kontakt z komisją historyczną Głównej Kwatery ZHP i spisała dzieje białostockiego harcerstwa. Zmarła 13 maja 1978 r. Została pochowana w grobie rodzinnym na Powązkach.


Alicja Zielińska 

Wzór dla kilku pokoleń lekarzy

   Antoni Żuk nie był rodowitym białostoczaninem, jednak z naszym miastem związał się na zawsze i tutaj poświęcił się pracy zawodowej.

  Urodził się 2 stycznia 1905 roku we wsi Maciuki na Wileńszczyźnie. Był najmłodszy z trójki synów Józefa i Wincentego Żuków. Rodzice nie byli zamożni, utrzymywali się z uprawy roli. Antoni i jego bracia nie mogli więc liczyć na to, że zdobędą wykształcenie. Zrządzenie losu sprawiło, że stało się to możliwe.

  - Bogata dziedziczka, pani Snarska zainteresowała się wybitnie zdolnymi chłopcami i postanowiła opłacić koszty nauki dwóch braci Żuków - opowiada dr Wroński. - Starszy Jan po skończeniu gimnazjum wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Petersburgu i został księdzem.

  Antoni po maturze wybrał studia medyczne na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. Świetnie sobie radził z nauką. Poza medycyną pasjonował się matematyką i w tym kierunku też poszerzał swoją wiedzę. Do tego stopnia, że udzielał korepetycji z matematyki nawet studentom tego kierunku. Dzięki dawanym korepetycjom mógł poprawić swój skromny budżet. Ale też, jak się okazało, tu poznał miłość swego życia. Bo na lekcje przychodziła też pewna bardzo ładna i miła panna. Była to Alina Adamowiczówna, córka szanowanych mieszczan wileńskich. Jej ojciec Mieczysław Adamowicz był kierownikiem apteki w Wilnie.

  Młodzi od razu przypadli sobie do serca. Rodzice panny, chociaż sami bardzo majętni, to jednak nie zwracali uwagi na włościańskie pochodzenie Antoniego i zaakceptowali wybór córki.

  W 1932 roku Antoni skończył studia, odbył - wzorem ówczesnych absolwentów - roczną służbę wojskową, następnie staż szpitalny i przez kolejny rok był lekarzem rejonowym w Żodziszkach koło Wilna. W 1934 roku narzeczeni pobrali się - 27 listopada w kościele św. Ducha w Wilnie odbył się ich ślub.

Na zachowanym zdjęciu widać szczęśliwych małżonków. Nie przypuszczali zapewne, że będą ze sobą jedynie pięć lat, a potem straszliwa wojna rozdzieli ich na długi okres i stracą swój dom.

  W 1935 roku Antoni został powołany na stanowisko lekarza 28 Pułku Artylerii Lotniczej w Dęblinie. Gdy wybuchła wojna jako kapitan i naczelny lekarz 15 Pułku Piechoty brał udział w walkach pod Wieluniem. To w tym niewielkim mieście w Łódzkiem, które wówczas znajdowało się 20 kilometrów od granicy z III Rzeszą, 1 września 1939 roku o świcie niemieckie lotnictwo zaczęło zrzucać bomby. 

  Polska opuszczona przez sojuszników przegrała z hitlerowskimi Niemcami, kampania wrześniowa zakończyła się klęską. Kolejnym ciosem była napaść 17 września Związku Radzieckiego na Polskę. Wielu żołnierzy dostało się do niewoli sowieckiej i następnie zostało rozstrzelanych w Katyniu.

  Antoni Żuk, przebywając przez cały czas z dala od domu rodzinnego, w październiku 1939 roku dostał się do Francji. Kiedy i Francja się poddała, trafił do Wielkiej Brytanii. Wciąż w wojsku pełniąc funkcję lekarza, przeszedł cały szlak wojenny na obczyźnie. Na zdjęciach możemy oglądać go na poligonie w Szkocji, w grupie innych polskich lekarzy, w pełnym rynsztunku bojowym. Jest też też certyfikat potwierdzający uznanie jego dyplomu lekarskiego.

  W styczniu 1947 roku polskie wojsko w Anglii zostało zdemobilizowane. Żołnierze mogli wybierać, gdzie chcą jechać. Część decydowała się zostać albo udawali się do Australii, czy Ameryki, ponieważ w kraju rządy objęli komuniści i na powracających z Zachodu żołnierzy niejednokrotnie czekały ubeckie represje. 

  Antoni Żuk jednak postanowił wracać do kraju. O powrocie w rodzinne strony w Wilnie nie było mowy. Tereny te należały do Związku Radzieckiego. Przyjechał do Białegostoku. 

  Tu czekała ukochana żona Alina i teść. Teściowa, pani Maria niestety już nie żyła. - Bardzo przeżywała utratę całego majątku, skonfiskowanego przez władze sowieckie, w drodze do Białegostoku dostała zawału serca - opowiada dr Aleksander Wroński. - Mieczysław Adamowicz został kierownikiem apteki przy ul. Suraskiej. Tu też przez wiele lat pracowała Alina Żuk. Utrzymywaliśmy serdeczne kontakty. Alina Żuk była matką chrzestną mego syna. Tworzył służbę zdrowia .

  Od razu po przyjeździe do Białegostoku Antoni Żuk rzucił się w wir pracy, włączył się w organizowanie służby zdrowia. Do 1962 roku pracował w Wojewódzkim Wydziale Zdrowia, początkowo jako inspektor a później jako zastępca kierownika wydziału zdrowia ds. lecznictwa. Jednocześnie był dyrektorem wojewódzkiej przychodni dermatologicznej, tworząc i organizując system lecznictwa dermatologicznego w regionie.

  Mimo licznych obowiązków zawodowych znalazł czas na pracę naukową. W 1952 roku został promowany na stopień doktora medycyny warszawskiej Akademii Medycznej. Do obrony jednak nie doszło. Kiedy był w Warszawie na jego oczach promotor prof. Marian Grzybowski, wówczas kierownik kliniki dermatologicznej został aresztowany przez Służbę Bezpieczeństwa. 

  Powodem miała być działalność w podziemiu niepodległościowym. Przesłuchiwany brutalnie w więzieniu prof. Grzybowski zmarł. Antoni Żuk bardzo to przeżył, ponieważ cenił swego promotora jako wspaniałego naukowca. Musiał też od nowa napisać pracę doktorską.

  Kiedy w 1950 roku w Białymstoku powstała Akademia Medyczna, dr Żuk oczywiście znalazł się wśród kadry i uczył studentów, był adiunktem w klinice dermatologicznej.

- W związku z tym, że przez wiele lat przebywał w Wielkiej Brytanii, to doskonale znał angielski. Wówczas w Polsce, wśród asystentów ze znajomością języków obcych, poza rosyjskim powszechnie obowiązującym, nie było za dobrze. Mój wuj służył swoimi umiejętnościami młodszym kolegom, tłumaczył artykuły i publikacje w piśmiennictwie zachodnim - opowiada dr Aleksander Wroński. - Przychodził i bezinteresownie pomagał. Później zajmował się tłumaczeniami piśmiennictwa anglojęzycznego w Ośrodku Badawczo-Diagnostycznym powstałym przy klinice dermatologicznej.

  Dla pracowników kliniki kierowanej przez prof. Henryka Szarmacha oraz rzeszy dermatologów z regionu był zawsze wzorem nauczyciela, jako człowiek o niebywałej kulturze osobistej, pogodzie ducha i życzliwości wobec otoczenia - podkreśla dr Wroński. - Jego osobowość i doświadczenie zawodowe wywarło wpływ na kilka pokoleń białostockich dermatologów. Do dzisiaj jest wspominany przez liczne grono młodszych kolegów i przyjaciół. Za swoje zasługi i dokonania otrzymał wysokie odznaczenia państwowe.

  Antoni Żuk zmarł 1 kwietnia 1995 roku. Został pochowany na cmentarzu św. Rocha w Białymstoku.

Kochały się w nim wszystkie licealistki

   Miał wielką wiedzę historyczną, którą z pasją przekazywał. Wychowankowie wspominają lekcje Wacława Kłosowskiego z wielkim sentymentem. - Dla mnie to był po prostu tata. Dzięki niemu poznałam dużo wspaniałych osób. Jeszcze wiele lat później, gdy się przedstawiałam, to spotykałam się z sympatyczną reakcją: oj, to pewnie pana profesora córka - opowiada Ewa Jankowska.

  Pani Ewa Jankowska zaprosiła nas na opowieść o swym ojcu Wacławie Kłosowskim, a przy okazji opowiedziała o powojennym Białymstoku i atmosferze jak wówczas panowała.

- Mieszkaliśmy na Bema. Dom należał do dziadków, my zajmowaliśmy piętro. Pokoje były duże, to i meble stały pokaźnych rozmiarów, na przykład stół na 12 osób. 

  Tata w swoim gabinecie miał okazałą bibliotekę, wypełnioną po brzegi książkami i tylko tę bibliotekę, robioną na zamówienie udało się zabrać później do bloku - opowiada pani Ewa.

  Życie na Bema w latach 50. nie było łatwe. Budynki bez kanalizacji, centralnego ogrzewania, jednak my tego - ani ja z siostrą Anną, która była starsza ode mnie o siedem lat, ani mama - nie odczuwałyśmy. 

  Tata palił w piecach, przynosił wodę i jako gospodarz dbał o porządek wokół domu. Niedaleko znajdował się rynek, stragany, zjeżdżały furmanki. I pamiętam, tata w kapeluszu, przed pójściem do pracy - bo zawsze elegancko się ubierał - pilnuje, żeby jaki koń nie nabrudził na posesji, bo musiałby sprzątać.

  Tata pracował w liceum przy Kościelnej. Po wojnie w tym budynku były dwie szkoły - żeńska na górze i męska na dole. Tata uczył najpierw w liceum żeńskim, no i dziewczęta się w nim podkochiwały. Mam takie zdjęcie z 1946 roku, ja się wtedy urodziłam - z piękną dedykacją oraz list jednej z uczennic z wyznaniami niemal miłosnymi-- pokazuje pani Ewa.

  "Do klasy wszedł przystojny brunet, poprzez okulary spozierają kpiące oczy, ironiczny uśmiech okala usta. No, moje panny weźmiemy się do roboty. I płynie wykład, klasa już zasłuchana, siedzimy cichutko, furkocą skrzydełka przelatującej muchy. Lekcje historii od początku stały się dla nas atrakcją, a sama historia ulubionym przedmiotem. 

  Za słodki obowiązek poczytywałyśmy sobie nauczenie się zadanego paragrafu i pomimo, że każda przygotowana z nas była zawsze expedite, dreszczyk emocji wstrząsał nami, gdy profesor zasiadłszy na katedrze otwierał notesik i wybierał "ofiarę". Jeden rzut oka na zagadkowy uśmiech profesora kazał wziąć się w garść i pokazać co umie. 

  Drobne słówko "dziękuję" było zapłatą za ciężki wysiłek. Mimo ironii i trzymania nas ostro, a może na skutek tego, pan historyk oczarował i zawładnął klasą, stał się naszą pensjonarską sympatią".

- Takich listów przychodziło dużo. Podejrzewam że mama była zazdrosna - uśmiecha się pani Ewa. -Tata w tym liceum krótko pracował, jemu też nie odpowiadało to panieńskie uwielbienie, chciał przede wszystkim uczyć. Przeszedł więc do męskiego liceum.

  Z tego okresu do dzisiaj wiele osób wspomina, jak wspaniałym był nauczycielem historii. Mówią, że oni po prostu chłonęli wszystko, co profesor mówił. Ojciec uwielbiał starożytność, był wielkim patriotą i starał się im nawet o Katyniu przemycić, chociaż czasy stalinowskie były trudne, wiadomo. Nie zdarzyło się jednak, żeby przez to miał jakieś problemy, nikt nie doniósł.

  Mama pracowała w księgarni, najpierw przy Kilińskiego, to była pierwsza księgarnia w Białymstoku, o specjalizacji nauczycielskiej. Potem awansowała na kierowniczkę księgarni przy Rynku Kościuszki, gdzie teraz jest Bank PKO. Wówczas to była największa księgarnia w Białymstoku. 

  Tata, wielki miłośnik książek zostawiał tu niestety znaczną część swojej wypłaty. Po lekcjach, z ogólniaka zachodziłam do mamy do księgarni. Panowała tam szczególna atmosfera. Przychodzili lekarze, prawnicy, stali klienci.

  U nas w domu się nie przelewało, bo rodzice za wiele nie zarabiali, inteligenckie pensje nie były za wysokie, ale dla mnie ważne było, że ja dzięki rodzicom poznałam tyle znanych ludzi w Białymstoku. Bo to były czasy, kiedy książki się liczyły. Było o nie trudno, ale ludzie chieli je mieć. Rozmawiano o nowych tytułach, dyskutowano. 

  Ileż takich spotkań było w naszym domu! Pamiętam panią Blicharską. Jej mąż Józef, znany malarz i rzeźbiarz, a także nauczyciel zginął w czasie wojny w tragicznych okolicznościach. Było to 22 czerwca 1941 roku, za okupacji sowieckiej, Hitler już napadł na Związek Radziecki, Rosjanie wycofywali się z Białegostoku. 

  Pani Blicharska wyszła przed dom zapalić papierosa. Przechodził rosyjski patrol. Kiedy żołnierze zobaczyli płomyk z zapalniczki wpadli na podwórze. Zaczęli krzyczeć, że jest szpiegiem i daje znaki niemieckim lotnikom bombardującym miasto. Pan Józef zaczął tłumaczyć, że to nieporozumienie. Ale nic to nie dało, wyprowadzili go i zastrzelili jako wrogiego agenta. 

  Pani Blicharska bardzo przeżywała śmierć męża. Może miała poczucie winy? Została z małą córeczką, nazywała ją zdrobniale Aka - ona też później pięknie malowała, wyjechała do Warszawy. Po śmierci pani Blicharskiej napisała piękny list do mojej mamy, w którym opisywała ostatnie chwile jej życia. Zastanawiałam się, czy nie przekazać go gdzieś, ale to były tak osobiste sprawy, że zrezygnowałam, może by ona sobie tego nie życzyła.

  Latem jeździliśmy do Katarynki, to była cała wyprawa. Jechało się pociągiem do Wasilkowa, tam czekał na nas z furmanką zaprzyjaźniony pan Wróblewski. W żniwa, gdy nie miał czasu, to szliśmy piechotą, dobrych parę kilometrów, mijaliśmy wsie, pamiętam dachy kryte gontem drewnianym. Tata przed wyjazdem kupował dużą torbę cukierków. Dzieciaki jak nas zobaczyły wybiegały z radością: o, pan profesor idzie, i cieszyły się, gdy je częstował tymi cukierkami, były takie szczęśliwe, dziękowały.

  Niestety tata wcześnie zaczął chorować, nowotwór, zaczęło się od płuc. Przez jakiś czas przebywał na rencie, potem stwierdzono, że może pracować. Na Kościelnej nie było już etatu, więc pracował w ogólniaku w Starosielcach. Ale to już nie było to. Ta dzielnica miała wówczas złą sławę, na Starosielce mówiono Meksyk. No i dojeżdżało się tam pociągiem, autobusy miejskie jeszcze nie kursowały. Tata musiał wstawać o szóstej rano. Kiedy się zwolnił etat w I LO, przy Krakowskiej, to tam pracował do emerytury.

  Myśmy wtedy już mieszkali w bloku, przy Ciepłej. W 1972 roku rodzice zdecydowali się przeprowadzić. Tata tu jeszcze pożył 7 lat, zmarł w 1979 roku, jak była zima stulecia, miał 66 lat. Na pogrzeb przyszły tłumy ludzi. Mama żyła długo, 91 lat. Rodzice bardzo się kochali, mama była piękną kobietą. Tata bardzo towarzyski, wszechstronnie utalentowany, miał fenomenalną pamięć. Gdyby były inne czasy i może mieszkał w Warszawie, to zaszedłby dalej. Kiedyś przy okazji zjazdu absolwentów kolega z Warszawy powiedział do niego: Wacek, ty mogłeś pisać podręczniki.

  Pani Ewa pokazuje pokój ojca. Na ścianie wisi tablica ze zdjęciami uczniów klasy XI z 1954 roku. "wdzięczni za troskliwą opiekę". To była jego ukochana klasa. Niektórych dobrze znałam: pan Jerzy Korsak, znany adwokat, pan Jan Stasiewicz, lekarz, profesor, pan Roszkowski, też lekarz. Pozostała też biblioteczka pełna książek. Dużo historycznych, klasyka polska, zagraniczna.

  - To był świat mego taty, a teraz mój - mówi pani Ewa. - Oglądam albumy, czytam te książki po raz kolejny. Też poszłam w ślady taty. Byłam nauczycielką polskiego.


Alicja Zielińska 

Translate