Postaw mi kawę na buycoffee.to

Z zeszytu wspomnień ucznia, SP 11 z lat 60 -(3)

    Do pierwszej klasy pomaszerowałem, nie umiejąc ani czytać, ani pisać. Na plecach niosłem ekologiczny tornister z tektury, Do kompletu miałem worek z materiału na zmienne obuwie niekoniecznie specjalnie sportowe. W środku tornistra znalazł się drewniany piórnik z przesuwaną klapką, gumka „myszka” , zeszyty w kratkę i w trzy linie z obowiązkową bibułą, "Elementarz" Mariana Falskiego, książka do matematyki i blok rysunkowy.

  Do szkoły podstawowej chodziliśmy ubrani niemal identycznie. Chłopcy nosili granatowe fartuszki albo bluzy z obowiązkowym białym kołnierzykiem przyszywanym albo przypinanym na guziki. Dziewczęta miały wersję bardziej „artystyczną” – fartuszki niebieskie lub granatowe z białymi kołnierzyki , dzierganymi czasami na drutach z jakiejś białej włóczki. Najładniejsze kołnierzyki miała Joanna Kulenko, ale wcale jej nie zazdrościłem. Serio. Ani trochę.

  Fartuszek, w zależności od pory roku, zakładany był na ubranie – czasem po to, żeby coś zakryć, a czasem, żeby coś uratować. Noszenie go miało oczywiście wiele wad, których ja akurat nie zauważałem, ale miało też jedną wielką zaletę, wszystkie dzieci wyglądały tak samo. A w czasach, gdy nie każdy mógł pozwolić sobie na codzienne drugie śniadanie, fartuszki skutecznie ukrywały różnice. I nikt nie musiał się czuć gorszy.

  Na rękawie fartuszka obowiązkowo musiała być przyszyta – lub przypięta agrafką – tarcza szkolna. Jej zadaniem była identyfikacja ucznia, czyli po prostu informowanie, z której szkoły pochodzi dany delikwent. Problem w tym, że tarcza czasem przeszkadzała – zwłaszcza starszym uczniom, którzy po lekcjach chcieli choć na chwilę poczuć się jak dorośli. A to zapalić papierosa gdzieś za cmentarzem, a to zaszyć się w sadku i zaintonować piosenkę zdecydowanie nieprzeznaczoną dla chóru szkolnego. Taką, którą znało każde dziecko tamtych lat, typu: „Za stodołą, w starym pudle…” albo „Słońce świeci, droga równa, Antek wiezie beczkę…”

  Tarcza na rękawie, niestety, czasem nas zdradzała. Wystarczyło, że w pobliżu przechodziła jakaś czujna starsza obywatelka, która nie znosiła ani dymu papierosowego, ani artystycznego podejścia do muzycznego repertuaru. Taka osoba czuła się w obowiązku poinformować o wszystkim grono pedagogiczne, najlepiej z dramatyczną intonacją: „Pani, co te dzieci teraz wyczyniają, i co to z nich wyrośnie” Nauczyciele – jak to nauczyciele – i tak wiedzieli, kto „próbuje podpalać” i ma smykałkę do śpiewania piosenek, których pani od muzyki wolałaby nie słyszeć .Dlatego identyfikacja gamoni nie stanowiła większego problemu. 

  Ale formalności musiały być przeprowadzone, bo wiadomo przecież, że porządek w szkole to rzecz święta.

W szkole, jak to w szkole bywało różnie. Do aniołków przecież nie należeliśmy chyba , że z piekła rodem. Nauczyciele dziękowali nam za entuzjazm z równym zapałem, z jakim my im przeszkadzaliśmy w pracy, raz piórnikiem, raz dziennikiem, innym razem klasycznym kręciołkiem za ucho, czy nylonową siatką przez łeb, jak to miała w zwyczaju czynić Pani Borkowska, jako że w owym czasie metod wychowawczych nikt nie certyfikował. Ale co się działo w szkole, zostawało w szkole. Donoszenie do rodziców za nagrody wypłacane przez nauczycieli? Nigdy w życiu! Nie dlatego, żeśmy tacy byli lojalni, po prostu nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał otrzymać „nagrody specjalnej” od ojca za powtórzenie wyczynu, który już raz został „doceniony” przez nauczyciela. System był prosty i jasny, co w szkole przeżyjesz, w domu nie ujawniaj. A mimo to… z tamtych czasów pamiętam więcej śmiechu niż łez.

  Naukę pisania i czytania rozpocząłem w szkole, siedząc w niewygodnej, zielonej, dwuosobowej ławce z otworem na kałamarz i wgłębieniem na przybory do pisania. Pod pulpitem znajdowały się półki na zeszyty i książki. Blaty ławki zdobiły przeważnie wyryte scyzorykiem lub niezdarnie cyrklem "złote myśli" uczniów typu "Roman to osioł", po romantyczne wyznania w stylu "Kocham Teresę W. ". Zdarzały się również napisy, których treści nie sposób dziś przytoczyć. W tych właśnie ławkach, zgarbieni, zmęczeni, ale zawsze z humorem, spędzaliśmy szkolne dni, ucząc się życia, liter i... wytrwałości.

  Pisanie w pierwszej klasie zaczynałem od ołówka bazgrząc hieroglify typu Ala ma kota, które wyglądały jakby kot miał wypadek, a Ala złamaną rękę. Po jakimś czasie pani pozwoliła pisać stalówką maczaną w kałamarzu. Aż w końcu przyszedł czas na pisanie piórem z gumką, którą trzeba było wciągać atrament. Efektem były plamy, kleksy w zeszytach, poplamione ręce, bluzy, spodnie i wszystko dookoła. Granatowy fartuszek bardzo dobrze zgrywał się kolorystycznie z niebieskim atramentem – można powiedzieć pełna harmonia.

  O ile mnie pamięć nie myli, w trzeciej klasie szkoły podstawowej obowiązkowa była prenumerata dziecięcego tygodnika „Świerszczyk” zawsze z barwną ilustracją na okładce, która aż prosiła się, żeby ją długo oglądać, zanim w ogóle zacznie się czytać. Dzieci, których nie było stać na opłacenie prenumeraty, otrzymywały czasopismo za darmo. Pamiętam ten szczególny moment, gdy w klasie rozchodził się zapach świeżej farby drukarskiej. To była nasza mała uroczystość - rozdawanie „Świerszczyków”. 

  Barwne ilustracje, opowiadania i wiersze nie tylko zachęcały do nauki czytania, ale też rozpalały wyobraźnię. Do dziś pamiętam wiersz o jeżu, który bał się igieł i opowiadanie o myszy, która została bibliotekarką.

Po "Świerszczyku" przyszła kolej na obowiązkową prenumeratę "Płomyczka", który chcąc nie chcąc, towarzyszył mi w starszych klasach podstawówki. Czytałem z niego pod przymusem różne opowiadania na lekcjach języka polskiego, a potem ku mojej rozpaczy również w domu, bo pani miała wyjątkowy talent do zadawania najdłuższych tekstów. Prawdę mówiąc „ Świerszczyk” bardziej mi odpowiadał i jakoś tak zostało do dzisiaj. Mnie bardziej ciągnęło na podwórko, gdzie czekali koledzy i żaden "Płomyczek" nie był w stanie tego przebić.

  Szkoła w latach 60, to nie tylko kreda, tablica i wieczne pytanie proszę pani a mogę iść do ubikacji? ale też cała magia podwórka i kuchnia mojej mamy. Po lekcjach pędziłem prosto do domu, ale nie po to, żeby odrabiać lekcje – oj nie! Najpierw trzeba było załadować akumulatory. A nic tak nie ładowało jak pajda chleba zmoczona pod kranem, zasypana górą cukru i dla bogatszej wersji zwieńczona łyżką śmietany.

  Po takim dopalaczu biegałem po podwórku aż do wieczora, a do domu zaganiał mnie jedynie matczyny głos z okna: „Do domu natychmiast, bo jak przyjdę po ciebie, to ci z dupy nogi powyrywam!” Po takim ostrzeżeniu ze spuszczoną głową i pokorą szedłem w stronę furtki. W drzwiach czekały mnie tortury higieniczne tj. natychmiastowe mycie w balii ze szpuntem szarym mydłem Biały Jeleń , które było również używane do prania , bez zbędnych dyskusji, bo ponoć wyglądam jak diabeł.

  Chleb ze smalcem i cebulą to była nasza odpowiedź na przyszłe durnowate fast foody. A ciasteczka pieczone przez mamę ze skwarkami, to była moja najlepsza waluta wymienna na przerwach. Wymieniałem je na gryza kanaki, lub łyka oranżady, w trzeciej klasie zdarzało się nawet na dwa lub trzy sztachy od starszych kolegów. Nie brałem zupełnie do głowy, że kolega oblizywał kanapkę z dwóch stron. Wirusy? Bakterie? Kto by o tym wtedy słyszał. Żyłem jadłem z glutenem za to bez alergii, i o dziwo przeżyłem.


Eugeniusz Muszyc

Z zeszytu wspomnień ucznia, SP11 z lat 60 -(2)

    Kiedy wybierałem się do pierwszej klasy Szkoły Podstawowej nr. 11, Jurij Gagarin został pierwszym człowiekiem, który poleciał w kosmos. Ludzie żartowali wówczas w gronie dobrych znajomych czy aby na pewno wszystkie ruskie już w ten kosmos polecieli? Nic z tego nie kumałem. Całe to wydarzenie tak naprawdę mało mnie interesowało. Wówczas miałem na głowie sprawy o wiele ważniejsze, biorąc pod uwagę na rozliczne atrakcje, jakie moja ulica Bema codziennie mi oferowała. 

  U Tadeusza Miłaszewicza, mojego kolegi z podwórka, który mieszkał na rogu Bema i Szosy Południowej, naprzeciwko budki z piwem, rosły wielkie jak Pałac Kultury, kosmiczne morwy białe i granatowe. Kiedy Gagarin poleciał w kosmos, my wspinaliśmy się na morwy i wtedy wydawało się nam , że jesteśmy bliżej nieba niż sam Gagarin. Łażenie po tych morwach było znacznie większą atrakcją niż jakiś durnowaty lot w kosmos. U Tadeusza na podwórku zbierała się cała ferajna chłopaków ze Szkoły, którzy przybywali z fajerkami ukradkiem zabranymi z pieca, z rogatką w kieszeni, scyzorykiem do grania w noża, banerką do strzelania z karbidu, a co starsi z papierosem "Sport" podprowadzonym ojcu z szuflady, żeby zapalić po męsku i udawać dorosłych, choć mleko jeszcze spod nosa kapało. Czyż jakiś lot w kosmos mógł być ważniejszy od naszych „męskich” spraw? I czy naprawdę warto było iść do szkoły, skoro najlepszą nauczycielką była ulica Bema?

  Na ulicy Garbarskiej, tuż obok naszej Szkoły znajdowała niezwykła piekarnia, która umiała wyczarować zapachy, przechodzące przez nasze grube, szkolne mury! Kierowani instynktem równie silnym jak odruch Pawłowa, pędziliśmy podczas dużej przerwy pod okna piekarni, która znajdowała się tuż przy szkole . Stając na palcach, częstowaliśmy się przez kraty kajzerkami i drożdżówkami leżącymi kusząco na wózku piekarniczym. Przeprowadzaliśmy w ten sposób degustację i pełną ocenę organoleptyczną, bo jak wiadomo – bułka bułce nierówna. Zdarzało się, choć rzadko, że piekarz niezbyt dumny ze swojego wypieku, z gracją obsypywał nas mąką – niczym śniegiem zostawiając biały ślad na uczniowskich fartuszkach i jeszcze bielsze wspomnienia.

  Mąka, jak to mąka – do pieczenia idealna, ale z fartuszka schodziła opornie . Więc gdy wracaliśmy do klasy, pani od razu bezbłędnie rozpoznawała degustatorów po kwaśnych minach i śladach na fartuszku. Bez zbędnych pytań, z zawodową precyzją wymierzała karę porządkową za zakłócanie pracy mistrzów piekarnictwa. Jej pokaźna dłoń lądowała na naszych małych uszach, które do końca lekcji mieniły się kolorami jesieni.

  Do dziś dorośli uczniowie ze Szkoły Podstawowej Nr. 11 , kiedy przechodzą obok tamtego magicznego miejsca, zatrzymują się, wciągają powietrze nosem uśmiechając się jak dzieci. Bo magia prawdziwej piekarni nigdy się nie kończy!

W tamtych szarych, ale jakże kolorowych czasach początku lat 60, największą sensacją w naszej szkole był przyjazd pana z projektorem na kółkach do wyświetlania filmów, który warczał jak Junak na postoju. Na jednej ze ścian rozwieszano spory kawał białego prześcieradła, wokół którego w kucki zasiadali „widzowie” chłopcy w połatanych portkach i swetrach z gryzącej wełny, a dziewczynki w fartuszkach z białymi kołnierzykami. 

  Gdy światło gasło, a projektor zaskrzeczał, siedzieliśmy cicho jak myszy pod miotłą. Podczas projekcji taśma co jakiś czas się zacinała i urywała jednak nikt nie gwizdał, nie buczał a w miarę grzecznie czekał, aż machina znowu ruszy. A kiedy wyświetlany był „Szatan z siódmej klasy” o błyskotliwym uczniu, co rozwiązywał tajemnice starego dworku, wszyscy zamienialiśmy się w małych detektywów. Ten dzień, kiedy wyświetlano filmy w naszej szkole, był dla nas jak Boże Narodzenie, tylko bez pomarańczy.

  W tamtych czasach dzieci miały jedno: czas. A z czasem przychodziła wyobraźnia, dlatego kiedy znudziły się nam szkolne ławki wystarczyło przebiec ulicą Chełmską i już mogliśmy obcować z historią na żydowskim cmentarzu wśród powalonych kamieni nagrobnych. Wyobraźnia dziecięca splatająca się z krążącymi opowieściami dorosłych sprawiała, że cmentarz żydowski, to było miejsce z duszą, a nawet z wieloma duszami, ale my się nie baliśmy, spoglądaliśmy na Macewy wystające z ziemi , biegaliśmy wśród nich, urządzając wyścigi, walki na patyki i rekonstrukcje wielkich bitew. 

  Czasem przysięgaliśmy, że słyszeliśmy głosy, szepty, jęki, może nawet modlitwy. Ale nie przeszkadzało nam to, a wręcz przeciwnie uatrakcyjniało nasze zabawy. Dla nas to nie był cmentarz, to była strefa przygody. Nikt nam tego nie zabraniał. W tamtych czasach dzieci były trochę jak koty włóczyły się, gdzie chciały, i tylko od czasu do czasu ktoś starł się nas przegonić , bardziej z przyzwyczajenia niż z troski. Dziś już wiem, że nie wszystko, co robiliśmy, było może do końca właściwe. Ale wtedy to był nasz świat. I choć na miejscu cmentarza stanęła hala targowa , to nadal gdzieś tam krąży duch naszej dziecięcej wyobraźni.

  Jak przez mgłę pamiętam, że kiedy byłem w pierwszej klasie, dorośli zaczęli panikować, że Ruscy z Ameryką się zaraz pobiją. No i co z tego? Nic z tego nie rozumiałem. O co im niby poszło? O jakieś rakiety, wyspę, Kuby... albo może o Murzynka Bambo co podobnie jak ja nie chciał chodzić do szkoły? Pojęcia nie miałem, gdzie ta cała Kuba jest. Czy to gdzieś blisko Białegostoku, czy może trochę dalej. Z tamtych dni pamiętam tylko, że wszyscy dorośli nagle zaczęli mówić szeptem, jakby się bali, że Amerykanie podsłuchują przez ściany. 

  Sąsiedzi coś kombinowali przy garażu, mama z ciocią szeptały o czymś tajemniczym w kuchni, a ja udawałem, że szukam kapcia, żeby móc podsłuchać choć kawałek tej wielkiej tajemnicy. Najbardziej zapamiętałem to, że z mamą staliśmy w długich kolejkach po cukier i sól — bo ponoć, jak wojna wybuchnie, to chociaż będzie czym posolić mięso, ziemniaki i osłodzić herbatę. Brzmi śmiesznie, ale wtedy wszyscy robili zapasy, jakby jutro miał się zacząć koniec świata. Ale tak szczerze? W głębi duszy byłem nawet trochę zadowolony. Bo jeśli rzeczywiście będzie wojna, to może zamkną szkoły. I wtedy nie trzeba będzie uczyć się tej durnej tabliczki mnożenia. No, ale nic z tego nie wyszło. Tyle emocji, a wojny nie było. Rakiety nie poleciały. Kuba nadal była wyspą gdzieś za oceanem, Murzynek Bambo siedział spokojnie w wierszu, a ja... znowu musiałem pisać w zeszycie, że Ala ma kota, a Tola psa.

  Po zakończeniu roku szkolnego, lub na jego początku, uczniowie naszej szkoły, którzy otrzymali promocję do następnej klasy, kupowali na szkolnej giełdzie od starszych uczniów podręczniki do dalszej edukacji, ci zaś którzy nie otrzymali promocji do następnej klasy nie ponosili dodatkowych wydatków ponieważ korzystali z tych samych podręczników. W owych czasach pewnie nie było tylu mądrych profesorów, którzy by tak jak dzisiaj, zmieniali podręczniki, niczym kelner talerzyki na weselu. Z tego samego podręcznika dzieci mogły korzystać przez wiele lat, tym bardziej, że nowych książek była ograniczona ilość i nie każdy mógł sobie na nie pozwolić. Młodsze rodzeństwo korzystało z tych samych podręczników co starsze dzieci, a zdarzało się, że i z tych samych zeszytów. 

  Nowe podręczniki trafiały zazwyczaj do najlepszych uczniów tych z pierwszych ławek, błyszczących wzorowym zachowaniem i ocenami. Reszta z nas, czyli ci z „nieco innym podejściem do nauki”, musiała zadowolić się wersjami z drugiej (albo i trzeciej) ręki. Ale te książki miały swój niezaprzeczalny urok – pełne były dopisków, komentarzy, zagadkowych skrótów i artystycznych ilustracji wykonanych przez poprzednich właścicieli. Czasem były to ilustracje bardziej pasjonujące niż sama treść – niektóre rysunki w podręczniku do biologii mogłyby służyć pewnie za pomoce naukowe.

  Nauczyciele nie zawsze byli tak wyrozumiali, jak byśmy sobie tego życzyli. Czasem z „czystej złośliwości” zostawiali kogoś na drugi rok w tej samej klasie, żeby – jak to mówili – jeszcze trochę się poduczył. Inni, w uznaniu "wybitnych osiągnięć naukowych", hojnie przyznawali tzw. poprawki, które należało odrobić w wakacje. A więc, gdy rówieśnicy biegali po podwórku, poprawkowicze siedzieli z nosem w podręczniku – wszystko po to, by otrzymać promocję do następnej klasy.

  Pamiętam, że gdzieś w czwartej albo piątej klasie zostaliśmy oddelegowani do pracy w czynie społecznym na budowie nowego osiedla przy ulicy Wesołej. Naszym głównym zadaniem było przekładanie cegieł z jednego kąta w drugi kąt. Nikt do dziś nie wie, czy to miało sens, ale wyglądało poważnie, a my czuliśmy się jak mali murarze. Jedynym prawdziwym sukcesem tej akcji było to, że wracaliśmy do szkoły ubłoceni, spoceni i dumni... że się skończyło.

  

Eugeniusz Muszyc

Z zeszytu wspomnień ucznia, SP 11 z lat 60

    Najlepszą szkołą na świecie – bez dwóch zdań – była w latach 60. ubiegłego wieku Szkoła Podstawowa nr 11 przy ulicy Mazowieckiej 35. To nie była zwykła placówka edukacyjna – to było miejsce, gdzie rodziły się legendy, a dzieciństwo nabierało kolorów. Nauczyciele? Wspaniali! A niektórzy wręcz niezapomniani. Potrafili być surowi, ale i serdeczni – wszystko zależało od pogody ducha albo pogody za oknem). Nasze poczucie humoru bywało niekiedy trudne do pogodzenia z humorem grona pedagogicznego, ale właśnie w tych różnicach kryła się cała magia. Śmialiśmy się po cichu, oni karcili głośno – życie toczyło się według własnych, niepisanych reguł.

  Niektóre nauczycielki zdawały się faworyzować chłopaków, rozdając nagrody za aktywność na lekcji tylko im – z niewiadomych przyczyn pomijając dziewczęta. A trzeba przyznać, że te „nagrody” miały różnorakie formy. Pani Borkowska, kobieta o duszy artystki i temperamentnej naturze, miała w zwyczaju doceniać zasługi nylonową siatką własnej roboty – zamaszystym gestem przez plecy albo w sam środek łepetyny. 

  Inni pedagodzy wyrażali wdzięczność linijką, ciężkim drewnianym cyrklem lub piórnikiem – zawsze z pełnym przekonaniem o słuszności swoich metod.

Siedzenie w oślej ławce, czy też klęczenie na woreczkach z grochem, które w zamyśle miało być karą, dla wielu z nas stawało się powodem do dumy. To był znak, że się wyróżniasz – niekoniecznie wiedzą, ale charakterem! A szacunek kolegów z klasy? Bez porównania większy niż za piątkę z przyrody.

  Takie to były czasy – surowe, ale nasze. I choć dziś niektóre metody wychowawcze budziłyby grozę w oczach kuratorów, my wspominamy je z uśmiechem. Bo tamta szkoła – Szkoła nr 11 przy Mazowieckiej – była jak drugi dom. Tylko z trochę twardszymi zasadami. Moja ukochana Szkoła Podstawowa nr 11 pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Naukę w niej rozpocząłem przepisowo, w wieku 7 lat, będąc absolutnym analfabetą, albowiem w przedszkolu czas spędzałem na zabawie. W tamtych czasach panie przedszkolanki nie psuły podopiecznym dzieciństwa, nie uczyły czytania i pisania, dlatego też literki zacząłem poznawać dopiero w szkole, z elementarza Falskiego. 

  Naukę czytania, pani wychowawczyni Wójtowicz, zwana przez dzieci Sową, próbowała realizować poprzez obowiązkową wśród uczniów prenumeratę Świerszczyka”, „Płomyczka”, czy „Płomyka”. Często i tak trafiały się jednostki odporne na taką wiedzę i część uczniów pozostawała na drugi rok w tej samej klasie.

  Z pierwszych lat podstawówki pamiętam niskie, ciemnozielone ławki z kałamarzem i wyżłobieniem na obsadki i ołówki. Zdarzało się, że przed klasówką jakaś niewidzialna ręka powkładała do kałamarza kredę, która skutecznie ratowała uczniów przed dodatkowym stresem. Pisanie kartkówki, to przecież nie to samo, co granie w piłkę lub skakanie po drzewach. Niektórzy uczniowie mieli problemy z tym, aby odpowiednio zanurzyć stalówkę w kałamarzu i pisać nie powodując kleksów. W razie kłopotów, z pomocą przychodziła bibuła, w którą zaopatrzony był każdy zeszyt. 

  Jak na uczniów przystało, mieliśmy w większości brązowe tornistry z tektury, a w nich drewniane piórniki z wysuwanymi wieczkami, którymi nauczyciele nieraz próbowali nas wychować na posłusznych i grzecznych uczniów. Zdarzało się, że w tornistrze obok podręczników pojawiały się liczydła, patyczki do liczenia, lub kolorowe woskowe kredki, albo kolorowe wycinanki. Taki tekturowy tornister w zasadzie wytrzymywał cały rok szkolny. 

  Nie wiem tylko dlaczego u dziewczynek wyglądał przeważnie jak nowy, za to chłopcy musieli już wiosną zatykać dziury na rogach, by ołówki nie uciekały na zewnątrz. Każdy uczeń wyglądał podobnie, choć ciemnogranatowy fartuszek z białym kołnierzykiem i tarczą sprawiał schludne wrażenie u niektórych uczniów tylko na początku zajęć szkolnych. Worek na kapcie, będący nieodłącznym atrybutem ucznia, znakomicie nadawał się do prowadzenia bitew między uczniami w drodze powrotnej do domu.  Początek i koniec lekcji ogłaszała pani woźna donośnym, ręcznym dzwonkiem.

  Szkolne realia tamtych lat nie należały do najłatwiejszych. Przepełnione klasy, skrzypiące ławki i żeliwne piece kaflowe – to była codzienność. Woźna przychodziła do szkoły bladym świtem, by rozpalić ogień i ogrzać sale lekcyjne, zanim pojawili się uczniowie. Zimą, kiedy temperatura spadała poniżej -25°C, szkołę zamykano na kilka tygodni – nie z powodu epidemii, ale... zwyczajnie z zimna. Dla dzieci to była prawdziwa radość!

Mimo mrozu, który szczypał w uszy i palce u nóg, dzieciarnia całymi dniami przebywała na podwórku. Sople zwisające spod nosa, przemarznięte rękawiczki i czerwone od chłodu policzki – nikomu to nie przeszkadzało. Zabawa była ważniejsza niż komfort.

  Prawdziwym fenomenem tamtych czasów była szkolna sławojka, stojąca samotnie na skraju podwórka. Choć warunki w niej były spartańskie – bez bieżącej wody, bez ogrzewania – zawsze panował tam porządek. Zapach chloru mieszał się z wonią dymu papierosowego, którym z lubością zaciągali się starsi koledzy. I choć przestrzeń ta nie wyglądała na bezpieczną, czuliśmy się tam dość swobodnie – jak na szkolne realia.

  Załatwianie potrzeb fizjologicznych było swoistą szkołą przetrwania. Dziś aż trudno uwierzyć, że żadne dziecko nie wpadło do środka ani się poważnie nie poturbowało. Oczywiście, nie brakowało żartownisiów – niejeden uczeń próbował “uatrakcyjnić” korzystanie z toalety kolegom. Zdarzało się więc, że któryś nauczyciel wymierzał szybką i skuteczną nauczkę – lekkie stuknięcie w głowę potrafiło skutecznie ostudzić zapał żartownisia.

  Nasze poczucie humoru różniło się od współczesnego – było bardziej surowe, mniej ugrzecznione. Dziś trudno sobie wyobrazić, by dzieci poradziły sobie w takich warunkach. Żaden współczesny rodzic nie puściłby swojej pociechy do szkoły, która bardziej przypominała obóz przetrwania niż placówkę edukacyjną. A jednak – my nie tylko daliśmy radę, ale i wspominamy tamte czasy z uśmiechem.


Eugeniusz Muszyc

Translate