Do pierwszej klasy pomaszerowałem, nie umiejąc ani czytać, ani pisać. Na plecach niosłem ekologiczny tornister z tektury, Do kompletu miałem worek z materiału na zmienne obuwie niekoniecznie specjalnie sportowe. W środku tornistra znalazł się drewniany piórnik z przesuwaną klapką, gumka „myszka” , zeszyty w kratkę i w trzy linie z obowiązkową bibułą, "Elementarz" Mariana Falskiego, książka do matematyki i blok rysunkowy.
Do szkoły podstawowej chodziliśmy ubrani niemal identycznie. Chłopcy nosili granatowe fartuszki albo bluzy z obowiązkowym białym kołnierzykiem przyszywanym albo przypinanym na guziki. Dziewczęta miały wersję bardziej „artystyczną” – fartuszki niebieskie lub granatowe z białymi kołnierzyki , dzierganymi czasami na drutach z jakiejś białej włóczki. Najładniejsze kołnierzyki miała Joanna Kulenko, ale wcale jej nie zazdrościłem. Serio. Ani trochę.
Fartuszek, w zależności od pory roku, zakładany był na ubranie – czasem po to, żeby coś zakryć, a czasem, żeby coś uratować. Noszenie go miało oczywiście wiele wad, których ja akurat nie zauważałem, ale miało też jedną wielką zaletę, wszystkie dzieci wyglądały tak samo. A w czasach, gdy nie każdy mógł pozwolić sobie na codzienne drugie śniadanie, fartuszki skutecznie ukrywały różnice. I nikt nie musiał się czuć gorszy.
Na rękawie fartuszka obowiązkowo musiała być przyszyta – lub przypięta agrafką – tarcza szkolna. Jej zadaniem była identyfikacja ucznia, czyli po prostu informowanie, z której szkoły pochodzi dany delikwent. Problem w tym, że tarcza czasem przeszkadzała – zwłaszcza starszym uczniom, którzy po lekcjach chcieli choć na chwilę poczuć się jak dorośli. A to zapalić papierosa gdzieś za cmentarzem, a to zaszyć się w sadku i zaintonować piosenkę zdecydowanie nieprzeznaczoną dla chóru szkolnego. Taką, którą znało każde dziecko tamtych lat, typu: „Za stodołą, w starym pudle…” albo „Słońce świeci, droga równa, Antek wiezie beczkę…”
Tarcza na rękawie, niestety, czasem nas zdradzała. Wystarczyło, że w pobliżu przechodziła jakaś czujna starsza obywatelka, która nie znosiła ani dymu papierosowego, ani artystycznego podejścia do muzycznego repertuaru. Taka osoba czuła się w obowiązku poinformować o wszystkim grono pedagogiczne, najlepiej z dramatyczną intonacją: „Pani, co te dzieci teraz wyczyniają, i co to z nich wyrośnie” Nauczyciele – jak to nauczyciele – i tak wiedzieli, kto „próbuje podpalać” i ma smykałkę do śpiewania piosenek, których pani od muzyki wolałaby nie słyszeć .Dlatego identyfikacja gamoni nie stanowiła większego problemu.
Ale formalności musiały być przeprowadzone, bo wiadomo przecież, że porządek w szkole to rzecz święta.
W szkole, jak to w szkole bywało różnie. Do aniołków przecież nie należeliśmy chyba , że z piekła rodem. Nauczyciele dziękowali nam za entuzjazm z równym zapałem, z jakim my im przeszkadzaliśmy w pracy, raz piórnikiem, raz dziennikiem, innym razem klasycznym kręciołkiem za ucho, czy nylonową siatką przez łeb, jak to miała w zwyczaju czynić Pani Borkowska, jako że w owym czasie metod wychowawczych nikt nie certyfikował. Ale co się działo w szkole, zostawało w szkole. Donoszenie do rodziców za nagrody wypłacane przez nauczycieli? Nigdy w życiu! Nie dlatego, żeśmy tacy byli lojalni, po prostu nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał otrzymać „nagrody specjalnej” od ojca za powtórzenie wyczynu, który już raz został „doceniony” przez nauczyciela. System był prosty i jasny, co w szkole przeżyjesz, w domu nie ujawniaj. A mimo to… z tamtych czasów pamiętam więcej śmiechu niż łez.
Naukę pisania i czytania rozpocząłem w szkole, siedząc w niewygodnej, zielonej, dwuosobowej ławce z otworem na kałamarz i wgłębieniem na przybory do pisania. Pod pulpitem znajdowały się półki na zeszyty i książki. Blaty ławki zdobiły przeważnie wyryte scyzorykiem lub niezdarnie cyrklem "złote myśli" uczniów typu "Roman to osioł", po romantyczne wyznania w stylu "Kocham Teresę W. ". Zdarzały się również napisy, których treści nie sposób dziś przytoczyć. W tych właśnie ławkach, zgarbieni, zmęczeni, ale zawsze z humorem, spędzaliśmy szkolne dni, ucząc się życia, liter i... wytrwałości.
Pisanie w pierwszej klasie zaczynałem od ołówka bazgrząc hieroglify typu Ala ma kota, które wyglądały jakby kot miał wypadek, a Ala złamaną rękę. Po jakimś czasie pani pozwoliła pisać stalówką maczaną w kałamarzu. Aż w końcu przyszedł czas na pisanie piórem z gumką, którą trzeba było wciągać atrament. Efektem były plamy, kleksy w zeszytach, poplamione ręce, bluzy, spodnie i wszystko dookoła. Granatowy fartuszek bardzo dobrze zgrywał się kolorystycznie z niebieskim atramentem – można powiedzieć pełna harmonia.
O ile mnie pamięć nie myli, w trzeciej klasie szkoły podstawowej obowiązkowa była prenumerata dziecięcego tygodnika „Świerszczyk” zawsze z barwną ilustracją na okładce, która aż prosiła się, żeby ją długo oglądać, zanim w ogóle zacznie się czytać. Dzieci, których nie było stać na opłacenie prenumeraty, otrzymywały czasopismo za darmo. Pamiętam ten szczególny moment, gdy w klasie rozchodził się zapach świeżej farby drukarskiej. To była nasza mała uroczystość - rozdawanie „Świerszczyków”.
Barwne ilustracje, opowiadania i wiersze nie tylko zachęcały do nauki czytania, ale też rozpalały wyobraźnię. Do dziś pamiętam wiersz o jeżu, który bał się igieł i opowiadanie o myszy, która została bibliotekarką.
Po "Świerszczyku" przyszła kolej na obowiązkową prenumeratę "Płomyczka", który chcąc nie chcąc, towarzyszył mi w starszych klasach podstawówki. Czytałem z niego pod przymusem różne opowiadania na lekcjach języka polskiego, a potem ku mojej rozpaczy również w domu, bo pani miała wyjątkowy talent do zadawania najdłuższych tekstów. Prawdę mówiąc „ Świerszczyk” bardziej mi odpowiadał i jakoś tak zostało do dzisiaj. Mnie bardziej ciągnęło na podwórko, gdzie czekali koledzy i żaden "Płomyczek" nie był w stanie tego przebić.
Szkoła w latach 60, to nie tylko kreda, tablica i wieczne pytanie proszę pani a mogę iść do ubikacji? ale też cała magia podwórka i kuchnia mojej mamy. Po lekcjach pędziłem prosto do domu, ale nie po to, żeby odrabiać lekcje – oj nie! Najpierw trzeba było załadować akumulatory. A nic tak nie ładowało jak pajda chleba zmoczona pod kranem, zasypana górą cukru i dla bogatszej wersji zwieńczona łyżką śmietany.
Po takim dopalaczu biegałem po podwórku aż do wieczora, a do domu zaganiał mnie jedynie matczyny głos z okna: „Do domu natychmiast, bo jak przyjdę po ciebie, to ci z dupy nogi powyrywam!” Po takim ostrzeżeniu ze spuszczoną głową i pokorą szedłem w stronę furtki. W drzwiach czekały mnie tortury higieniczne tj. natychmiastowe mycie w balii ze szpuntem szarym mydłem Biały Jeleń , które było również używane do prania , bez zbędnych dyskusji, bo ponoć wyglądam jak diabeł.
Chleb ze smalcem i cebulą to była nasza odpowiedź na przyszłe durnowate fast foody. A ciasteczka pieczone przez mamę ze skwarkami, to była moja najlepsza waluta wymienna na przerwach. Wymieniałem je na gryza kanaki, lub łyka oranżady, w trzeciej klasie zdarzało się nawet na dwa lub trzy sztachy od starszych kolegów. Nie brałem zupełnie do głowy, że kolega oblizywał kanapkę z dwóch stron. Wirusy? Bakterie? Kto by o tym wtedy słyszał. Żyłem jadłem z glutenem za to bez alergii, i o dziwo przeżyłem.
Eugeniusz Muszyc



