Postaw mi kawę na buycoffee.to

150 procesów o żarówkę

    Przy ulicy Sienkiewicza pod nr 26, w miejscu, gdzie dziś jest skrzyżowanie z Aleją Piłsudskiego stała solidna kamienica. Jej właścicielem był Borys Bubryk. Bubrykowie to była znana białostocka rodzina. Jej głową był Dawid Bubryk. Zasiadał w prestiżowych zarządach towarzystw finansowych. Sam zajmował się handlem. Jego syn Borys miał smykałkę do dziennikarki. Jeszcze przed I wojną pracował w redakcji rosyjskojęzycznej gazety Gołos Biełostoka. Gazeta skierowana była do żydowskiej inteligencji, a jej redaktor i wydawca Józef Zeligman kreował się na lidera miejscowego środowiska. Po wojnie Borysa nadal pasjonowało dziennikarstwo. Przez krótki czas nawet był redaktorem własnej gazety Bialystoker Telegraf. Nie odegrała ona jednak żadnej poważniejszej roli.

  Ale znany był też Bubryk ze swego warcholstwa. Głośnym echem w mieście w 1926 r. odbiła się jego seria procesów o zamontowanie żarówki podświetlający numer domu. Sam Bubryk nie mógł się doliczyć ile w tej kwestii miał spraw sądowych. Ba, nie wiedział też ile już jest rozpatrzonych, a ile było w toku. Szacunkowo podawał, że było tego wszystkiego około 150. Cała ta sądowa perypetia Bubryka wynikła z tego, że twierdził on uparcie, że policja nie ma żadnych podstaw prawnych, aby zmuszać go do wkręcenia żarówki. Policja zaś miała zdanie przeciwne i regularnie noc w noc wysyłała na Sienkiewicza posterunkowego, aby ten spisywał stosowny protokół. Dokument następnie wędrował do białostockiego sądu pokoju. Ten w trybie doraźnym rozpatrywał sprawę i wymierzał opornemu kamienicznikowi grzywnę, proponując jednocześnie jej ewentualną zamianę na areszt.

  Bubryk ani płacić, ani siedzieć nie miał zamiaru. Odwoływał się więc od każdego wyroku do sądu okręgowego. Ten wyrokował tak jak niższa instancja. Bubryk nie poddawał się. Od czego był przecież sąd najwyższy. Tak to w Warszawie najwyższe prawnicze autorytety zastanawiały się nad casusem bubrykowych żarówek. Musiały robić to po wielokroć, bo Bubryk świadom swoich praw obywatelskich korzystał z nich bez ograniczeń.

  W końcu ze stolicy przyszedł wyrok. Sąd najwyższy stwierdził, że żarówka rzecz święta. Porządek musi być, a praktyki Bubryka ewidentnie go naruszają. Nad kamienicznikiem zawisł karzący miecz Temidy. Albo kasa albo paka. Już Bubryk żegnał się z rodziną. 150 razy po minimum 3 dni aresztu za każdą nieoświetloną noc to blisko półtora roku więzienia! I tu nieoczekiwanie skazańcowi przyszedł z odsieczą prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

   Nie, nie to, że Bubryk o swojej niedoli powiadomił prezydenta Mościckiego, który od kilku miesięcy piastował ten urząd. Ignacy Mościcki, rozpoczynając swoją prezydenturę, chcąc zrobić dobre wrażenie, a w tym był mistrzem, ogłosił amnestię. Objęła ona i Bubryka. Zdjęto więc zeń wszystkie grzywny i areszty. Pozostały natomiast koszty sądowe. Tych amnestia nie kasowała. Te były, co oczywiste po stronie Bubryka. Ale od czego się ma głowę. Bubryk w mig wykombinował jak je zminimalizować. Wystąpił do sądu z wnioskiem, aby ten zsumował wszystkie sprawy w jedną. Uzasadniał to tym, że wszystkie były takie same, tylko każda działa się innego dnia.

  Ta karkołomna interpretacja w pewnym sensie miała uzasadnienie. Sąd postanowił więc, że podzieli koszty na miesięczne tury. To już było do przyjęcia. Bubryk rad nie rad musiał się na to zgodzić. Obserwatorzy sądowej wokandy żartowali sobie z niego, że taniej było kupić jedną żarówkę za kilkadziesiąt groszy niż płacić kilkaset złotych za jej wkręcenie.

  Nie był Bubryk odosobnionym mieszkańcem ulicy Sienkiewicza, który w sobie właściwy sposób próbował dochodzić sprawiedliwości. Przy Sienkiewicza 15 stała ładna piętrowa kamienica Wilhelma Ostrowskiego. Właściciel prowadził w niej, założony jeszcze przed I wojną popularny hotel. Na parterze były cieszące się nie mniejszym wzięciem lokale gastronomiczne. I właśnie o jeden z nich poszło.

  W 1934 r. do Ostrowskiego zwrócili się przedstawiciele potężnej łódzkiej fabryki włókienniczej Scheibler i Grohman. Złożyli mu intratną propozycję otwarcia sklepu z fabrycznymi wyrobami. Ostrowski postanowił więc umieścić łódzkich potentatów w lokalu, w którym była restauracja Wir, prowadzona przez Pawła Sadowskiego, bodaj najwybitniejszego kuchmistrza w międzywojennym Białymstoku. Powiadomiony o wszystkim Sadowski za zerwanie umowy zażądał finansowego zadośćuczynienia. Ostrowski uważał, że nic się mu nie należy. I tak obaj panowie stanęli przed sądem.

  Tymczasem Scheibler z Grohmanem ponaglali. Zdesperowany Ostrowski co rusz zaglądał do kancelarii sądu na Mickiewicza. Gdy w trakcie jednej z licznych wizyt usłyszał, że ciągle nie ma wyznaczonej daty rozprawy nie wytrzymał i wrzasnął, że "pan sędzia to trzyma z Sadowskim". Tym razem sąd zadziałał błyskawicznie i oskarżył Ostrowskiego o obrazę. W trakcie rozprawy doprowadzony do ostateczności hotelarz przyznał się do winy, choć na swoje usprawiedliwienie mówił, że zrozumiano go opacznie. On bowiem "chciał tylko powiedzieć, że sędzia więcej wierzy jego przeciwnikowi". Sąd pobłażliwie podszedł do całej sprawy i ukarał Ostrowskiego dwoma tygodniami aresztu w zawieszeniu. Scheibler i Grohmanem zdegustowani całym zajściem wycofali się z interesu. Obrażony Sadowski wyniósł się na przeciwną stronę Sienkiewicza, pod dwójkę i otworzył tam popularną Oazę. A Ostrowskiemu pozostało tylko mieć pretensję do samego siebie.


Andrzej Lechowski

Ulica Brukowa 8: Tu mieszkali złodzieje i prostytutki

   Ulica ta leżała w samym środku przestępczych Chanajek. Od sąsiadujących z nią ulic i zaułków wyróżniała się tym, że mieszkała przy niej spora grupka ludności nieżydowskiej. Ale na poziom uczynków niegodnych nie miało to wielkiego wpływu. Katolicka część Brukowej także słynęła ze swoich złodziejaszków i awanturniczych indywiduów, którym nieobce były wytrychy, łom czy nawet pistolet.

  Brukowa ciągnęła się od Krakowskiej do Sosnowej. Liczyła sobie blisko 30 posesji. Szczególnie aktywni brukowce zamieszkiwali gdzieś w jej połowie. Wyróżniali się zwłaszcza lokatorzy domu nr 8. Oto najbardziej ciekawe egzemplarze.

Na pierwszym miejscu należy niewątpliwie wymienić Kazimierza Zabijakę. Nazwisko bardzo groźne, był on jednak tylko złodziejem sklepowym. Z dwoma koleżkami, Stanisławem Dąbrowskim i Władysławem Fiedorukiem wybijali nocną porą dziurę w ścianie upatrzonego obiektu i wynosili cały, często dosyć lichy towar. Wpadli w styczniu 1931 r. Zabijaka jako prowodyr dostał rok odsiadki.

  Innym specjalistą od wszelakich kradzieży był pomieszkujący pod brukowską ósemką Kazimierz Galicki. On także miał swoich pomagierów. W 1933 r. wpadli oni na dwóch złodziejskich robotach. Najpierw włamali się do składu z narzędziami technicznymi. Wartość łupu wyniosła ponad tysiąc złotych. Parę tygodni później wpadli na kradzieży gotówki i biżuterii wartości blisko 200 zł. Poszkodowaną okazała się Wiktoria Ilonowicz. I ci brukowcy trafili za kratki.

  Dalej należy wymienić potokarza Sobczaka, który w latach 20. okradał z powodzeniem chłopskie furmanki, zmierzające ul. Krakowską w kierunku Siennego Rynku i Kazimierza Daniłowicza, specjalizującego się w podbieraniu drobnych przedmiotów w małych zakładach rzemieślniczych. Upodobał on sobie zwłaszcza warsztaciki szewskie, no i 1934 r. wpadł na ul. Kalinowskiego z parą butów za pazuchą.

  Szczególnego pecha miał w tymże samym roku Czesio Binczewski. Pewnej nocy opuścił swój pokoik przy Brukowej 8, udał się na ul. Sosnową pod parkan otaczający cmentarz prawosławny, przeskoczył go i zabrał się do zrywania owoców. Choć dozorca spał, za to czuwał jego pies. Czesio zanim zdołał umknąć przed groźną sobaką, został przez nią dotkliwie pogryziony. Oczywiście torba z jabłkami i gruszkami także przepadła.

  W takim miejscu, jak Brukowa 8 nie mogło obyć się bez panienek lekkich obyczajów. Policjantom z IV komisariatu szczególnie dawała się we znaki Maria Nester. Ciągle składała zażalenia na swoich klientów, a to, że byli niewypłacalni, albo też, że okradali ją z gotówki i różnych przedmiotów. W sierpniu 1936 r. złożyła skargę na znanego, miejscowego awanturnika Wiktora Morawskiego, który nie tylko ją okradał, ale też groził jeszcze dotkliwym pobiciem. Na początku 1937 r. sprawa trafiła do Sądu Okręgowego. Ten uniewinnił Morawskiego od wydumanej przez prostytutkę kradzieży, lecz za pogróżki wlepił mu osiem miesięcy odsiadki.

  Modelowym wzorem brukowca można uznać niewątpliwie niejakiego Jana Matejczyka. Jego sprawa trafiła na wokandę wiosną 1939 r. Historia wydawała się dosyć błaha. Otóż w grudniu poprzedniego roku Matejczyk z kompanem Stanisławem Olszyną zatrzymali na ul. Krakowskiej Stanisława Panasewicza i, demonstrując swoje muskuły, zabrali mu litr wódki, pęto kiełbasy i 16 zł gotówką. Przewód sądowy był jednak całkiem ciekawy. Okazało się bowiem, że Matejczyk jest recydywistą i ma już na swoim koncie aż 11 wyroków. W sumie uzbierało się 18 lat więzienia. Niektóre wyroki były łączne, ale i tak Matejczyk duży kawałek dorosłego życia spędził za murami więziennymi.

  W ostatnim słowie oskarżony Matejczyk nie przyznał się do zarzucanego mu czynu. Jako główną sprawczynię swoich wszystkich wyroków wskazał ... ulicę Brukową, przy której na nieszczęście przyszło mu mieszkać. To wylęgarnia zła, dowodził. Sąd nie dał się przekonać. Niepoprawny Matejczyk dostał aż 6 lat. Ulica Brukowa została uniewinniona.


Włodzimierz Jarmolik

Hotel Ritz kusił. Kulinarne przysmaki

    W 1934 roku z letniego pobytu w Białymstoku na pewno nie mogli cieszyć się ci, którzy postanowili zatrzymać się w "pierwszorzędnym domu noclegowym" E. Kruglaka, który mieścił się w kamienicy przy Lipowej 19. Przedsiębiorczy właściciel, korzystając z wyśmienitej lokalizacji wabił potencjalnych klientów reklamami, które zamieszczał nawet w grodzieńskich gazetach. Informował, że oferuje im "pokoje umeblowane ze wszelkimi wygodami". Przezornie nie wymieniał ich, bo któżby mógł z ogłoszenia odgadnąć, co znaczy pojęcie wygód według Kruglaka.

  Niestety szybko przekonywał się o tym już na miejscu. Ci, którzy podjęli ryzyko noclegu przy Lipowej wnet konstatowali, że "gospodarz nie dba o zasadniczą czystość w pokojach lub koło łóżek". Gdy zaczynali szukać zapowiedzianych wygód w postaci ubikacji i łazienki to ze zdumieniem stwierdzali, że ich wcale nie ma. Najbardziej uparci higieniści, po poszukiwaniach i interwencjach dopuszczani byli "do brudnej kuchni pod kran wodociągowy".

   Wymyci i wyszykowani do snu mogli jeszcze przeczytać w pokoju, umieszczone "w ramce pod szkłem przepisy sanitarno-hygjeniczne". Pouczeni lekturą przeżywali kolejny wstrząs podejmując próbę położenia się do łóżka. "Pościel układana na łóżka o szarej godzinie, była brudna, koce i prześcieradła zawszone". Gdy gość owego "pierwszorzędnego domu noclegowego", w końcu legł w nieświeżych pieleszach starając się nie patrzeć w co się kładzie, to i tak nie zmrużył oka do świtu, bo atakowały go "chmary pcheł i pluskiew". Po takiej, pełnej wrażeń nocy spędzonej w centrum wojewódzkiego miasta, goście "nad ranem opuszczają ten lokal o zł. 1.50 biedniejsi, ale równocześnie i o kilkadziesiąt pcheł i innych insektów w bieliźnie bogatsi". No, takich wspomnień z wakacyjnych wojaży nikomu życzyć nie należy.

  Co innego gdy podróżny trafił dajmy na to do Ritza. Tu było wszystko, ale nie kosztowało złoty pięćdziesiąt. Za sam obiad w wyśmienitej hotelowej restauracji trzeba było wysupłać złoty siedemdziesiąt pięć. Składał się on aż z czterech dań, ale co to były za dania!

  Zaangażowany do Ritza w 1924 roku "znany szef kuchni Hotelu Europejskiego w Warszawie" gwarantował rozkosze podniebienia. Z zup, jednego dnia, były do wyboru neapolitańska bądź rosół z pasztecikami. Przed głównym daniem, na przystawkę, polecano szczupaka po żydowsku i sztukę mięsa w sosie metrdotel. Gdy smakosz uporał się z tymi frykasami to przed nim zaczynała rozbrzmiewać istna symfonia smaków. A jakie zapachy. W karcie wykaligrafowane były " gęś z kapustą, rozbef po angielsku, frykado cielęce, szaszłyk z ryżem, sznycel wieprzowy". Nie wiadomo co wybierać. A jeszcze czekał deser w postaci "szarlotki z jabłek" i obowiązkowa kawa lub herbata.

  Ale to tylko niewielka próbka atrakcji. Miał bowiem szef ritzowskiej kuchni pokaźny arsenał. Innego dnia mięso doprawiał sosem cebulowym. Do zupy jarzynowej dodawał "profitradki", a do rosołu wrzucał kluski francuskie. Pieczeń ułańska robiła zasłużoną furorę wśród miejscowych oficerów, a szwajcarskim budyniem z soków delektowały się białostockie dystyngowane damy. Potrafił ów europejski kucharz wyczarować egzotyczne potrawy. Takiej zupy cytrynowej to i sam Branicki nie jadał. Gdy trzeba wprowadzał nastroje narodowe serwując "w niedziele i czwartki flaki po polsku". Sięgał do przebogatej wielokulturowości kulinarnej szykując kołduny litewskie i pasztet w sosie tatarskim. Służbistom polecał zaś wołowinę po obywatelsku (!?)

  Ale nie samymi kulinariami słynął Ritz. Gdy przybysz miał odrobinę szczęścia mógł być też uczestnikiem pokazu mody. Ot choćby jesienią 1924 roku od godziny 11 do 18 prezentowano w hotelu "modele paryskie kapeluszy, sukien i okryć".

  No i do tego wszystkiego eleganckie pokoje z bieżącą ciepłą wodą, winda, nocny klub w piwnicach, kino, buzna, fryzjer, jednym słowem luksus Jakby tego wszystkiego było mało, to dyrekcja hotelu dbała aby w każdym sezonie występowali inni artyści bawiący gości nowym repertuarem. Pojawiały się więc, a to "pięknie tańczące Galy Ilson i Cali Garry", a to komik i świetne ritzowe orkiestry.

  Tak więc w Ritzu warto było wydać wielokrotność złoty pięćdziesiąt. Wrażeń i wspomnień starczyło na zbliżające się nostalgiczne jesienne wieczory.


Andrzej Lechowski 

Translate