Postaw mi kawę na buycoffee.to

Gra w trzy kostk

  Gra w trzy kostki była bardziej skomplikowana niż w trzy karty. Ale w międzywojennym Białymstoku amatorów tracenia pieniędzy w ten sposób znajdowało się zawsze sporo. Szuler tylko na tym zarabiał.

  Akcesoria do tego naciąganego interesu też nie były bardzo skomplikowane. Kubek, trzy kostki z numerami od 1 do 6, plansza tekturowa podzielona na 16 kwadracików z numerami od 3 do 18, no i bankiel, czyli stolik rozkładany w dogodnym miejscu, przyciągający chętnych naiwnych pragnących zdobyć łatwą fortunę.

  Gra w trzy kostki dawała szulerowi większe możliwości niż trzy karty. Przy tej ostatniej naprzeciwko oszusta stawał zwykle jeden chętny. Przy kostkach na szczęśliwe numery mogło skusić się więcej osób. Główny kant polegał na tym, że prowadzący grę miał w zanadrzu kilka kompletów fałszywych kostek. Wtopiona w jeden bok metalowa blaszka powodowała uzyskanie odpowiednią sumę oczek. Jeśli na planszy (kolorowe pola dawały trzykrotne przebicie) jakiś numer nie był obstawiony benklarz wyrzucał właśnie go, i zgarniał wszystkie stawki z innych pól.

  W połowie lat 30. na ul. Lipowej, Sienkiewicza czy Rynku Kościuszki można było spotkać często stoliki pod kolorowymi parasolami, przy których odbywały się różnego rodzaju gry zręcznościowe dla dzieci i młodzieży. Wygraną stanowiły zazwyczaj czekoladki, cukierki lub drobne zabawki. Na prowadzenie powyższej działalności władze miasta wydawały odpowiednie zezwolenie. 

  Sprytni kombinatorzy szybko dostrzegli w tym szansę dla siebie. Za niedużą opłatą otrzymywali papierek z pieczątką, który legalizował ich obecność na ulicy. Zamiast jednak przewidzianej działalnością zabawy z fantami dla dzieci prowadzili najprawdziwszą szulernię dla dorosłych. Co bardziej zdesperowani gracze w trzy kostki tracili w kilka minut nawet 50, 100 złotych. Później zarzucali bankierowi oszustwo i szli na skargę do policji.

  Parasolarze ufni początkowo w moc posiadanego pozwolenia z oburzeniem przyjmowali wszelkie zarzuty przeciwko ich "uczciwemu przedsiębiorstwu". Niektórzy nawet demonstrowali na sali rozpraw cały repertuar dziecięcych gier, jako dowód swojej niewinności. Prawo jednak szybko poznało się na ulicznych hazardzistach, zaczęło ich ścigać i karać najczęściej 8 miesiącami więzienia. Swój udział w demaskowaniu i piętnowaniu oszukańczego procederu miała także miejscowa prasa, a zwłaszcza Dziennik Białostocki.

  W tym czasie kostkowy interes założył Edward Sobotko. Był to młodzieniec z ulicy Surażskiej odznaczający się dużą smykałką. Najpierw obejrzał dokładnie poczynania innych stolikarzy, a później zaczął sam kręcić. Znakiem jego firmy był duży, kolorowy parasol, który przenosił co i rusz z rogu ul. Sienkiewicza i Nadrzecznej, na Lipową bądź Rynek Kościuszki. Sam Sobótko kości nie rzucał. Wynajął starego szulera rodem z Wilna, Antoniego Siewieruka. Ten od lat zajmował się kościanym procederem. Sobótko, postawny osiłek, pozostawił dla siebie rolę naganiacza, ochraniacza, no i bankiera szulerskiego przedsiębiorstwa.

  Policja dosyć szybko dowiedziała się o szwindlach popełnianych przy kolorowym parasolu zorganizowanym przez przemyślanego Sobotkę. Zaczęło się od skargi, którą złożył Bolesław Kupryszewski z Dojlid. Powiedział, że prawie niechcący zbliżył się do stolika kostkowego prestidigitatora i w ciągu pół godziny przegrał 45 złotych. Policjant Krasucki, który przybył z interwencją na Nadrzeczną zmusił benklarza do zwrotu 40 złotych.

  Sobotko oczywiście przy każdej sposobności zasłaniał się pozwoleniem wydanym przez magistrat na prowadzenie gier zręcznościowych dla dzieci. W prasie pojawiały się jednak ciągle protesty ofiar hazardowych machinacji. Dziennikarze upominali się przede wszystkim o skromne zarobki robotników fabrycznych, którzy po zapłacie dawali się skusić na fałszywą grę.

  Swoją przygodę przeżył przy kościanym stoliku również Zygfryd Husażewski z Łap. Jesienią 1934 roku zatrzymał się on wśród tłumku na Rynku Kościuszki. Jak podały kroniki sądowe w Dzienniku Białostockim, stracił szybko 147 złotych i 57 groszy. I tak to było w przedwojennym Białymstoku z trzema kartami.


Włodzimierz Jarmolik

Wspomnienia z ulicy Mickiewicza

  „Ulica Mickiewicza to jedna z najważniejszych ulic na mapie mojego dzieciństwa, ponad 5,5 km od Pałacu Branickich aż do bliżej mi nieznanej ulicy Brzoskwiniowej, która wytycza obecnie przeciwległe kresy tej krainy.

Wędrując od strony Pałacu mijam tę samą od kilku pokoleń budkę z lodami w smakach dwóch  – jeśli latem.

  Tuż obok –  nieistniejący dom drewniany nieopodal Pałacu, w którym wielokrotnie chroniłam się przed burzą ,wracając z „archaicznych” kursów języka angielskiego w sali Akademii – a byłam podówczas uczennicą ósmej klasy.

Potem jeszcze kilka kroków obrzeżami Plant (znów ukłon w stronę Praczek oraz altany zwanej Liverpoolem).

  Niegdyś ulica Mickiewicza prowadziła ku drodze na Lublin – teraz jest ulicą urzędów, sądów, kancelarii adwokackich, galerii handlowych, banków, sklepów mięsnych i budek z pieczywem, przychodni oraz ciucharń. Zza szpalerów zieleni widać Teatr im. Węgierki, do którego chodziłam jako licealistka tłumiąc w sobie tęsknoty wielkiego świata.

 I oto przede mną budynek Wydziału Prawa  –  wspominam serdecznie tych  p  r a  w y c h  ludzi, którzy w Białymstoku pozostali i których, mimo odległości zachowuję w serdecznej pamięci. Obok budynek Sądu budzący bolesne skojarzenia z lat przed moim narodzeniem.                  

  Róg Elektrycznej i Mickiewicza…   było to miejsce licealnych spotkań i  poetyckich dysput (bo jeszcze wtedy  poezja była pretekstem towarzyskim – a teraz nadzieją silnie zafałszowaną w wykonaniu jej twórców… poeci jeszcze łudzą się, że wytwory ich pióra są komukolwiek potrzebne poza ich autorami). Piszę to również jako poetka….

Róg Świętojańskiej i Mickiewicza… i oto jeszcze kilka kroków do nieistniejącego domu Sióstr Pankiewiczówien ( pamiętam  schody prowadzące donikąd … i  one z czasem zniknęły pod blokiem z apteką).

Naprzeciw dom rodziny Welterów – tam zabierała mnie moja Babcia na herbatkę do Pani Welterowej (dzięki i takim rytuałom świat okresu międzywojennego oraz współczesny współistnieje  we mnie od  dzieciństwa).

  Tuż koło przystanku autobusowego, nieopodal poczty i nieistniejącego sklepu „Kometka” zachowało się jeszcze  drzewo z ogrodu mojej Babci i mojego Dziadka. Pod tym drzewem stał mój wózek, a w nim ja i cała ta nieznośna wyidealizowana wizja świata. W głębi ogród i Dom, którego już nie ma – odebrano go przecież siłą  mojej  rodzinie  w 1969 roku. Plugawcy rozbierali dach w środku mroźnej zimy, gdy mając zaledwie kilka miesięcy leżałam w łóżeczku wodząc wzrokiem po ścianach ziębnącego ze smutku pokoju.

 Stojąc przy drzwiach frontowych nieistniejącego domu nie śmiem pójść dalej ulicą Mickiewicza hen, w kierunku stawów…Lód wspomnień bywa bardzo kruchy w upalny dzień.”


Marta Cywińska

Wyścigi motocyklowe na Akademickiej

  Waldemar Szliserman należał do klubu sportowego Cresovia. Był to klub spółdzielczy, udzielał się w nim aktywnie przez blisko 30 lat. Najpierw jako szeregowy członek, potem został sekretarzem zarządu, a nawet jak określa skromnie, pełnił funkcję trenera narciarstwa wodnego, co dowodzi, że wiele się wtedy działo.

  W połowie lat 70. powstała w klubie inicjatywa zorganizowania motocyklowej sekcji wyścigów ulicznych. Zadanie niełatwe, zważywszy na to, że sytuacja w Polsce nie sprzyjała takim przedsięwzięciom. Chociaż gierkowska propaganda głosiła, że ludziom żyje się coraz lepiej, to warunki finansowe i techniczne były skromne. Do takiej pasji wiadomo sprzęt należało mieć nietuzinkowy, a pozyskanie klasycznych motocykli wyczynowych łatwe nie było. Ale od czego pomysłowość, zaradność i poświęcenie.

   Ludzie mieli wtedy WFM-ki, Jawy, Junaki, węgierskie Panonie, niemieckie MZ czy AWO-SPORT. Trzeba je było więc odpowiednio przystosować - wspomina pan Waldemar. Chętni, którzy zgłosili się do sekcji, postanowili sprostać temu zadaniu. Oczywiście pracując bezpłatnie, po godzinach, a przy pomocy wspaniałego mechanika Henia Nowika, dokonywali cudów, zwiększając moc silników do granic możliwości technicznych. 

  Udało się i nasza sekcja została zarejestrowana w Polskim Związku Motorowym.    Dostaliśmy niewielką dotacją oraz importowane oleje do silników. Z czasem z uzyskanych funduszy kupiliśmy kilka sportowych motocykli - niemieckich, japońskich, czeskich. I ruszyliśmy. Nasi zawodnicy zaczęli odnosić zwycięstwa, byli mistrzami Polski. Zawody odbywały się w kilku kategoriach, w zależności od mocy motocykli: 125 cm, 175 cm, 250 cm, 350 cm, i 500 cm.

   Widząc naszą pasję i zaangażowanie oraz osiągnięcia, PZMot, jako opiekun sportu motorowego, zlecił klubowi organizację w Białymstoku ogólnopolskich wyścigów motocyklowych. To dopiero było zadanie. Przedsięwzięcie wymagało wysiłku i pracy na kilka dobrych tygodni przed zawodami. Przecież trzeba było zadbać o wszystko. Poczynając od załatwienia typowych formalności, do jakich należało uzyskanie od władz miasta zgody na wyłączenie z ruchu kilkanaście ulic, po odpowiednie przygotowanie trasy. A taka trasa oznaczała przede wszystkim to, że ulice, po których będą się ścigać motocykliści muszą mieć gładką nawierzchnię, jednym słowem porządny asfalt, bez żadnych dziur, a z tym wtedy różnie bywało.

    Musieliśmy też zapewnić parkingi dla motocykli i mechaników, trybuny honorowe dla władz miejskich, partyjnych i sportowych oraz zaproszonych gości z całej Polski. Ponadto zarezerwować hotele, wyżywienie, znaleźć fundusze na nagrody, puchary, foldery reklamowe i pamiętać o szeregu innych sprawach. Wszystko to spoczywało na organizatorach, a więc i na mojej głowie. Nie robiłem tego sam rzecz jasna, ale jako sekretarz zarządu klubu musiałem wszystkiego dopilnować i wielokrotnie sprawdzić czy zostało dopięte na ostatni guzik. Odpowiedzialność ogromna. A i dochodziła jeszcze ambicja, by impreza wypadła jak najlepiej.

    Tą ogromną pracę członkowie klubu wykonywali bezpłatnie. Chcę jednak i podkreślić, że mieliśmy wsparcie ze strony władz miasta, choćby przy naprawie nawierzchni dróg, które robiono w nocy. Pamiętam doskonale, że właśnie jednej nocy żołnierze zabezpieczali słupami z linami i belami prasowanej słomy trasę zawodów, a my malowaliśmy białą farbą metalowe studzienki. Wszystko szło bardzo sprawnie. Czuło się wielki entuzjazm - komendant drogówki przydzielił odpowiednią liczbę funkcjonariuszy a sam osobiście jechał gazikiem z naszą ekipą jako pilot, sprawdzając trasę przed każdym wyścigiem.

Trasa wiodła ulicami: Podleśną, Mickiewicza, Świętojańską, rondem przy Plantach. Trybuna i meta znajdowały się przy Podleśnej (za Szkołą Muzyczną, gdzie teraz stoją bloki mieszkalne). A była i dłuższa trasa obejmująca ulice Mickiewicza, rondo przy pałacu Branickich, Legionową, Akademicką, Świętojańską, Podleśną i z powrotem na Mickiewicza. Dziesiątki milicjantów pilnowało w tym czasie jezdni, zapewniając kibicom bezpieczeństwo na chodnikach a motocyklistom w czasie wyścigów.

  Dziś patrząc z perspektywy czasu, trudno uwierzyć, że nie mając pieniędzy, ani wielkich sponsorów, udało się zorganizować tego typu imprezę w środku miasta. Robiliśmy to sami, bezinteresownie ja i moi przyjaciele, członkowie zarządu klubu: W. Bakunowicz, Z. Zdanowicz, E. Cumber, Z. Dydkowski. B. Wysoki, J. Znajewski, E. Zaczeniuk R. Chyliński (byli we władzach klubu) pracowali przez 20 - 30 lat społecznie.

  Jedyną nagrodą była satysfakcja - widok tysięcy kibiców, którzy z wielkim aplauzem dopingowali motocyklistów oraz radość, gdy nasi zawodnicy odnosili zwycięstwa, zajmując czołowe miejsca wśród najlepszych z całej Polski. Wielokrotnymi mistrzami byli Zbyszek Chomko, Stefan Kowalewski i inni, których już nazwisk po 30 latach nie pamiętam. Zbyszek Chomko zajął pierwsze miejsce w plebiscycie naszego województwa na najlepszego sportowca roku.

  Motocyklowe wyścigi uliczne organizowaliśmy w Białymstoku kilka razy, ale a także w innych miastach, gdzie służyliśmy swoim doświadczeniem i fachową pomocą. W skład sztabu organizacyjnego wchodzili: prezes Wiesio Bakunowicz, zastępca Bogdan Wysoki, Zygmunt Zdanowicz, kierownik Sekcji Motocyklowej Rysio Chyliński, Wacek Trocki, oraz ja jako sekretarz Zarządu. Na takie imprezy mieliśmy specjalnie uszyte ubrania z białego materiału i czapki, aby nas odróżniano w tłumie osób. Jeździliśmy też z naszymi zawodnikami do NRD i Czechosłowacji.Sport motocyklowy jednak to dyscyplina bardzo kosztowna i niestety nie podołaliśmy finansowo. Motocykle, zwłaszcza japońskie, były bardzo drogie. Ciągłe remonty i zakup części zamiennych pochłaniały znaczną sumę budżetu klubowego.

  Motocykl po jednej imprezie wymagał kapitalnego remontu silnika. Dlatego właśnie z przyczyn finansowych, po kilku latach zmuszeni byliśmy zaniechać utrzymywania tej dyscypliny. Pomimo dobrych wyników sport ten z czasem przestał istnieć w naszym klubie. Zawodników przekazaliśmy do Polskiego Związku Motorowego, gdzie jeszcze przez kilka lat przynosili chwałę naszemu miastu. Tych kilka wspomnień z czasów naszej młodości pragnę poświęcić moim przyjacielem i kolegom, z którymi współpracowałem w sporcie przez wiele, wiele lat. Niektórzy już mnie opuścili na zawsze - kończy swoją opowieść Waldemar Szliserman.

 Alicja Zielińska

Translate