Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wyścigi motocyklowe na Akademickiej

  Waldemar Szliserman należał do klubu sportowego Cresovia. Był to klub spółdzielczy, udzielał się w nim aktywnie przez blisko 30 lat. Najpierw jako szeregowy członek, potem został sekretarzem zarządu, a nawet jak określa skromnie, pełnił funkcję trenera narciarstwa wodnego, co dowodzi, że wiele się wtedy działo.

  W połowie lat 70. powstała w klubie inicjatywa zorganizowania motocyklowej sekcji wyścigów ulicznych. Zadanie niełatwe, zważywszy na to, że sytuacja w Polsce nie sprzyjała takim przedsięwzięciom. Chociaż gierkowska propaganda głosiła, że ludziom żyje się coraz lepiej, to warunki finansowe i techniczne były skromne. Do takiej pasji wiadomo sprzęt należało mieć nietuzinkowy, a pozyskanie klasycznych motocykli wyczynowych łatwe nie było. Ale od czego pomysłowość, zaradność i poświęcenie.

   Ludzie mieli wtedy WFM-ki, Jawy, Junaki, węgierskie Panonie, niemieckie MZ czy AWO-SPORT. Trzeba je było więc odpowiednio przystosować - wspomina pan Waldemar. Chętni, którzy zgłosili się do sekcji, postanowili sprostać temu zadaniu. Oczywiście pracując bezpłatnie, po godzinach, a przy pomocy wspaniałego mechanika Henia Nowika, dokonywali cudów, zwiększając moc silników do granic możliwości technicznych. 

  Udało się i nasza sekcja została zarejestrowana w Polskim Związku Motorowym.    Dostaliśmy niewielką dotacją oraz importowane oleje do silników. Z czasem z uzyskanych funduszy kupiliśmy kilka sportowych motocykli - niemieckich, japońskich, czeskich. I ruszyliśmy. Nasi zawodnicy zaczęli odnosić zwycięstwa, byli mistrzami Polski. Zawody odbywały się w kilku kategoriach, w zależności od mocy motocykli: 125 cm, 175 cm, 250 cm, 350 cm, i 500 cm.

   Widząc naszą pasję i zaangażowanie oraz osiągnięcia, PZMot, jako opiekun sportu motorowego, zlecił klubowi organizację w Białymstoku ogólnopolskich wyścigów motocyklowych. To dopiero było zadanie. Przedsięwzięcie wymagało wysiłku i pracy na kilka dobrych tygodni przed zawodami. Przecież trzeba było zadbać o wszystko. Poczynając od załatwienia typowych formalności, do jakich należało uzyskanie od władz miasta zgody na wyłączenie z ruchu kilkanaście ulic, po odpowiednie przygotowanie trasy. A taka trasa oznaczała przede wszystkim to, że ulice, po których będą się ścigać motocykliści muszą mieć gładką nawierzchnię, jednym słowem porządny asfalt, bez żadnych dziur, a z tym wtedy różnie bywało.

    Musieliśmy też zapewnić parkingi dla motocykli i mechaników, trybuny honorowe dla władz miejskich, partyjnych i sportowych oraz zaproszonych gości z całej Polski. Ponadto zarezerwować hotele, wyżywienie, znaleźć fundusze na nagrody, puchary, foldery reklamowe i pamiętać o szeregu innych sprawach. Wszystko to spoczywało na organizatorach, a więc i na mojej głowie. Nie robiłem tego sam rzecz jasna, ale jako sekretarz zarządu klubu musiałem wszystkiego dopilnować i wielokrotnie sprawdzić czy zostało dopięte na ostatni guzik. Odpowiedzialność ogromna. A i dochodziła jeszcze ambicja, by impreza wypadła jak najlepiej.

    Tą ogromną pracę członkowie klubu wykonywali bezpłatnie. Chcę jednak i podkreślić, że mieliśmy wsparcie ze strony władz miasta, choćby przy naprawie nawierzchni dróg, które robiono w nocy. Pamiętam doskonale, że właśnie jednej nocy żołnierze zabezpieczali słupami z linami i belami prasowanej słomy trasę zawodów, a my malowaliśmy białą farbą metalowe studzienki. Wszystko szło bardzo sprawnie. Czuło się wielki entuzjazm - komendant drogówki przydzielił odpowiednią liczbę funkcjonariuszy a sam osobiście jechał gazikiem z naszą ekipą jako pilot, sprawdzając trasę przed każdym wyścigiem.

Trasa wiodła ulicami: Podleśną, Mickiewicza, Świętojańską, rondem przy Plantach. Trybuna i meta znajdowały się przy Podleśnej (za Szkołą Muzyczną, gdzie teraz stoją bloki mieszkalne). A była i dłuższa trasa obejmująca ulice Mickiewicza, rondo przy pałacu Branickich, Legionową, Akademicką, Świętojańską, Podleśną i z powrotem na Mickiewicza. Dziesiątki milicjantów pilnowało w tym czasie jezdni, zapewniając kibicom bezpieczeństwo na chodnikach a motocyklistom w czasie wyścigów.

  Dziś patrząc z perspektywy czasu, trudno uwierzyć, że nie mając pieniędzy, ani wielkich sponsorów, udało się zorganizować tego typu imprezę w środku miasta. Robiliśmy to sami, bezinteresownie ja i moi przyjaciele, członkowie zarządu klubu: W. Bakunowicz, Z. Zdanowicz, E. Cumber, Z. Dydkowski. B. Wysoki, J. Znajewski, E. Zaczeniuk R. Chyliński (byli we władzach klubu) pracowali przez 20 - 30 lat społecznie.

  Jedyną nagrodą była satysfakcja - widok tysięcy kibiców, którzy z wielkim aplauzem dopingowali motocyklistów oraz radość, gdy nasi zawodnicy odnosili zwycięstwa, zajmując czołowe miejsca wśród najlepszych z całej Polski. Wielokrotnymi mistrzami byli Zbyszek Chomko, Stefan Kowalewski i inni, których już nazwisk po 30 latach nie pamiętam. Zbyszek Chomko zajął pierwsze miejsce w plebiscycie naszego województwa na najlepszego sportowca roku.

  Motocyklowe wyścigi uliczne organizowaliśmy w Białymstoku kilka razy, ale a także w innych miastach, gdzie służyliśmy swoim doświadczeniem i fachową pomocą. W skład sztabu organizacyjnego wchodzili: prezes Wiesio Bakunowicz, zastępca Bogdan Wysoki, Zygmunt Zdanowicz, kierownik Sekcji Motocyklowej Rysio Chyliński, Wacek Trocki, oraz ja jako sekretarz Zarządu. Na takie imprezy mieliśmy specjalnie uszyte ubrania z białego materiału i czapki, aby nas odróżniano w tłumie osób. Jeździliśmy też z naszymi zawodnikami do NRD i Czechosłowacji.Sport motocyklowy jednak to dyscyplina bardzo kosztowna i niestety nie podołaliśmy finansowo. Motocykle, zwłaszcza japońskie, były bardzo drogie. Ciągłe remonty i zakup części zamiennych pochłaniały znaczną sumę budżetu klubowego.

  Motocykl po jednej imprezie wymagał kapitalnego remontu silnika. Dlatego właśnie z przyczyn finansowych, po kilku latach zmuszeni byliśmy zaniechać utrzymywania tej dyscypliny. Pomimo dobrych wyników sport ten z czasem przestał istnieć w naszym klubie. Zawodników przekazaliśmy do Polskiego Związku Motorowego, gdzie jeszcze przez kilka lat przynosili chwałę naszemu miastu. Tych kilka wspomnień z czasów naszej młodości pragnę poświęcić moim przyjacielem i kolegom, z którymi współpracowałem w sporcie przez wiele, wiele lat. Niektórzy już mnie opuścili na zawsze - kończy swoją opowieść Waldemar Szliserman.

 Alicja Zielińska

Podlaskie ofiary zamachów na World Trade Center

   W ataku terrorystycznym na wieże World Trade Center w Nowym Jorku życie 11 września 2001 r. straciło ośmioro Polek i Polaków: Maria Jakubiak, Norbert Szurkowski, Łukasz Milewski, Jan Maciejewski, Anna DeBin, Dorota Kopiczko, Józef Piskadło i Gina Sztejnberg. W  rocznicę zamachów przedstawiamy sylwetki ofiar, szczegółowo zaś opisane w książce dziennikarza  Kamila Tureckiego pt. "Przerwane milczenie. Na gruzach World Trade Center. Polskie historie".

Dorota Kopiczko (1975-2001) 

 Bogusława Kopiczko / Materiały prasowe

Tego dnia miało jej nie być w pracy, ale pochodzącą z Augustowa 26-latkę goniły terminy i musiała dokończyć projekt. Do World Trade Center pojechała nawet wcześniej niż zwykle. 

Kilka dni później miała lecieć z przyjaciółmi na krótki urlop. - Powtarzałam sobie, że to niemożliwe − mówi jej mama, pani Bogusława Kopiczko. − Próbowałam dodzwonić się do Doroty. 

Za pierwszym razem w jej komórce był sygnał oczekiwania na połączenie. Cały czas miałam nadzieję, że może akurat nie mogła odebrać telefonu. 

Córka była osobą wysportowaną. Byłam przekonana, że sobie poradzi, a nawet pomoże innym. Za drugim razem była już tylko głucha cisza…

Łukasz Milewski (1979-2001) 

To miała być praca tylko na wakacje. Łukasz planował wrócić do Polski i dokończyć studia w Białymstoku. 

Do kafeterii na sto pierwszym piętrze wieży północnej World Trade Center pojechał na ósmą rano. 

Kilkadziesiąt minut później wbijający się w budynek samolot odciął mu drogę ucieczki.

 Dzień wcześniej pytał siostrę o jej plany na przyszłość, tak jakby chciał mieć pewność, że poradzi sobie bez niego...

Kamil Turecki

Białystok - Wielka wieś wojewódzka

   Wyimki z "Białostockiego Dziennika Ludowego", który ukazywał się w latach 1948-1949 i zawierał sporo informacji o naszym mieście oraz województwie. Polska wchodziła w najtrudniejsze lata zniewolenia.Przyszła pora i na rozruch "wielkiej wsi wojewódzkiej" jak złośliwcy nazywali wówczas Białystok. Miasto poszerzono o kolejny tysiąc hektarów i wzięto się za porządkowanie ulic. Ubywało szybko ruin, czasem jednak i przybywało, bo w kwietniu obsunęła się ściana poturbowanej w czasie wojny dwupiętrowej kamienicy przy ul. Warszawskiej. Szczęśliwcy wprowadzali się do nowych bloków o topornej architekturze, ale na takie szczegóły nie wypadało zwracać uwagi.

  Nowi przyjeżdżali z odległych wiosek i mieli nietypowe problemy, na przykład gdzie trzymać króliki. Ponoć nadawały się do tego celu wanny za wyjątkiem sobotnich popołudni. Tak przynajmniej mawiali zazdrośni "mieszczanie". Co tam zresztą królik, istota niewielka. Jak ktoś chciał obejrzeć większe osobniki, mógł pójść na pokazy hodowlane. W tej intencji sprowadzono do stolicy województwa 60 sztuk bydła rasy polskiej czerwonej, tyleż trzody rasy puławskiej zwisłouchych i ostrouchych (świnki pospolite stały potulnie w chlewikach), 20 owiec wrzosówek i angielskiej rasy Kent.

  A wracając do mieszkań, to trafiały się jeszcze - bynajmniej nie na peryferiach - okna zakryte dyktą na głucho i dziury w ścianach zabite kawałkami blachy. Pojawiła się zaś nowa kategoria wyzyskiwaczy. Redakcja wydrukowała list opatrzony tytułem "Położyć kres wyzyskowi lokatorów". Wynikało z niego, że sublokatorzy, to głównie młodzież ucząca się i osoby pracujące. Nie przelewało się jednym i drugim, a komorne szybowało w górę. Przy ul. Polnej 5 za maleńki pokoik, w którym z trudem mieściło się łóżko i biurko, trzeba było płacić 2000 zł za miesiąc.

  To oczywiste, że białostoczanki z wdziękiem spełniały role życiowe i daleko nie zawsze było im do śmiechu. Za to niektóre - ulubienice propagandzistów - robiły szybkie kariery. Jadwiga Zubrzycka w lutym tegoż 1949 roku została pierwsza kobietą w roli przewodniczącej Miejskiej Rady Narodowej. Z dumą pisano, że to żona starego działacza KPP, który zginął z rąk oprawców hitlerowskich w 1941 roku. 

  Przypominano jej lewicowy życiorys, zasługi po wyzwoleniu jako dyrektorki fabryki nr 5 przy ul. Białostoczańskiej i kierowniczki referatu personalnego w Państwowej Roszarni Lnu na Wysokim Stoczku. Natomiast Tatiana Ajdukiewicz jako pierwsza przedstawicielka lepszej połowy rodu ludzkiego została majstrem w fabryce kafli. Zasłużenie, bo wyrobiła 150 % normy. Nazwisk traktorzystek nie podano, a czy była białostocka Lodzia? Państwo nie pamiętacie? Lodzia, to słynna milicjantka warszawska, ulubienica fotografów, bo kierowców to nie wszystkich i nie zawsze.  

  8 marca z rozmachem obchodzono Międzynarodowy Dzień Kobiet. Odbyła się w teatrze akademia, referat wygłosiła towarzyszka Edwarda Orłowska. Nie miała wątpliwości, że "Kobiety stanowiące połowę narodu przyczynią się do budowy Polski wielkiej i sprawiedliwej". Potem były odznaczenia, a na koniec sztuka teatralna: "Grzesznicy bez winy". O grzesznicach w taki czas nie wypadało wspominać. Odznaczenie, ale bez fanfar i niezbyt wysokie - Srebrny Krzyż Zasługi - otrzymała białostoczanka, matka 11 dzieci. O pomocy udzielonej całej tej rodzinie kolega redaktor słowem nie wspomniał.

  Miasto dostało 14 mln zł na budowę osiedla robotniczego w rejonie Sienkiewicza i Zamenhofa, ruszyła odbudowa kompleksu przy ul. Kolejowej 12 (była posesja Wieczorka), gdzie zaplanowano magazyn meblowy. Co pewien czas BDL donosił o nowej inwestycji. Nie ulegało wątpliwości, że "mimo trudności technicznych i finansowych odbudowa Białegostoku ruszyła z martwego punktu". I tylko "trochę po macoszemu potraktowały władze centralne sprawę uruchomienia w brudnym - jak żadne miasto - Białymstoku zakładu oczyszczania miasta". Miała Warszawka dać na ten cel 9 mln, a dała tylko 6,5. A propos higieny, to przewidywano i rozbudowę łaźni miejskiej do limitu 42 tys. klientek i klientów rocznie.

  Co było niezbędne do przyspieszenia tempa stawiania murów i porządkowania infrastruktury? O pieniądzach, materiałach, planistach i przodownikach pracy już pisałem. Nie można jednak pominąć woli politycznej. To z jej braku panowała cisza wokół ratusza, a raczej pustego miejsca po zabytku rozebranego w czasach "pierwszego Sowieta"  Zapadła natomiast decyzja o odbudowie pałacu Branickich, ale z nowym przeznaczeniem: na kulturę (z ludową włącznie) i oświatę.

  O sprawach oczywistych nie napiszę, bo szkoda miejsca, ale były i pomysły zaiste rewolucyjne. Młodzież z Barszczewa przyjechała furmanką do Białegostoku, by zgłosić chęć urządzenia w mieście przedstawienia karnawałowego, z którego dochód miał być przeznaczyć na PCK. Dzięki staraniom instruktora kulturalno-oświatowego odbył się kurs planowego czytania. Na czym polegało planowe czytanie? Oto jest pytanie. Reklamowano Tygodniową Bibliotekę Obiegową, czyli TBO. Za jedynie 30 zł tygodniowo można było otrzymać 3 książki dostarczone do domu, a wybrane z bezpłatnych katalogów. Po przeczytaniu 26 książek, cztery miało się za gratis i na zawsze. Katalog był ponoć bogaty i wszechstronny, przygotowany z myślą również o młodzieży i dzieciach. Niektórzy z owej młodzieży uczyli się w białostockim Liceum Ogrodniczym, odbywając praktykę w PGR-ach i majątkach oświaty rolniczej. Czy ktoś pamięta tę szkołę?

  Ale to tylko uwertura przed wiwatami przy otwartej kulturze. W numerze 159 z 23 września ujawniono, że Ministerstwo Zdrowia zamierza uruchomić w Białymstoku Akademię Medyczną. Redaktor nie był zbytnio zdziwiony, bo przecież miasto nad Białą liczyło już prawie 40 tys. mieszkańców, stało "na dobrym poziomie", miało teatr. Jakby tej sensacji mało, to w nr 273 z 7 października pojawiała się zapowiedź powstania od 1 stycznia 1950 r. trzyletniej Wyższej Szkoły Technicznej. Zapisywać się było można do 15 października, a już 200 kandydatów to zrobiło. Ciekawe, czy wybierał się na studia białostoczanin, którego BDL wymienił z imienia i nazwiska chwaląc za udoskonalenie maszyny do prześwietlania jaj.


Adam Czesław Dobroński 

Translate