Postaw mi kawę na buycoffee.to

Karkołomna droga po młynarzowe zaskórniaki

   Na ulicy Mazowieckiej, a i daleko poza nią, krążyły uporczywie rozmaite słuchy o wielkich oszczędnościach , jakie poczynił niejaki Jan Karny, właściciel młyna elektrycznego. W pierwszej połowie lat 30. w całym kraju, także więc i w Białymstoku panował potężny kryzys gospodarczy i ogólna bieda, a ten jegomość skutecznie ciułał pieniądze. Ponieważ nie dowierzał bankom, miał przechowywać je w swoim młynie, stojącym na posesji nr 68 przy wspomnianej wyżej ulicy.  Fama o bogaczu Karnym dotarła rzecz jasna także na pobliskie Chanajki. 

  Zainteresował się zwłaszcza Chaim Chazan, doświadczony włamywacz z ul. Brukowej. Przeprowadził dokładny wywiad  środowiskowy, uznał że sprawa jest warta zachodu i zaplanował skok na kasę. Ponieważ nie do końca wiadomo było w jak zabezpieczonej skrytce młynarz przechowuje swoje zaskórniaki, przedsiębiorczy Chazan zaprosił do złodziejskiej spółki nie byle kogo, a samego Mejera Krynickiego, zwanego przez koleżków z ferajny Krynicą – kasiarza z poważnym przestępczym dorobkiem. 

  Występ chanajkowskich włamywaczy miał miejsce w nocy z 3 na 4 listopada 1934 r. Ażeby dobrać się do wnętrza 

młyna wybrali oni niezwykle karkołomną drogę. Ponieważ sforsowanie zablaszowanych drzwi i solidnie okratowanych okien mogło  sprawić dużo kłopotów i hałasu, a i podkop metodą a’la Szpicbródka (Stanisław Cichocki, znany przedwojenny kasiarz warszawski, dobierający się do sejfów bankowych przez drążone tunele) także nie wchodził w grę, złodzieje postanowili wejść do środka od góry, przez dach.  

  Przeszkodę, którą należało koniecznie usunąć stanowił hałaśliwy pies pilnujący sąsiedniej posesji, będącej własnością Icka Lina. Jego przeciągające się ujadanie mogło wzbudzić podejrzenia u rozbudzonych mieszkańców okolicznych domów.  Pierwszym celem napowietrznej drogi złodziei był dach jednopiętrowej szopy, przylegającej do młyna. 

  Do jego usunięcia posłużyła przytargana ze sobą drabina. Będąc już na wierzchu szopy nocni goście usunęli po cichu kilka dachówek, na ich miejsce położyli szeroką deskę, a na nią postawili drugą drabinę. Przygotowali drogę do dalszej wspinaczki. Po dotarciu na wierzch młyna natrafili na kolejną przeszkodę. Okazała się nią krata zabezpieczająca dachowe okienko. W ruch poszły podstawowe akcesoria włamywacza – śrubsztak i mesel. I ta niedogodność została szybko pokonana. Złodzieje znaleźli się w środku. 

  Teraz rozpoczęło się poszukiwanie schowka, w którym skrzętny młynarz ukrywał swoje pieniądze. Ponieważ nie znaleziono żadnej kasy pancernej, bor i rak, narzędzia Mejera Krynickiego pozostały bezczynne. 

  Przeszukano skrupulatnie różne zakamarki. Jedna drewniana szafa stojąca na parterze była szczególnie solidnie zamknięta. Jej więc złodzieje poświęcili swoją uwagę. W ruch poszły wytrychy i uniwersalny szaber (łom). Trafienie okazało się celne. 

  W szafie leżał lniany woreczek ze zwitkami banknotów, garścią ciężkich monet i jakimiś dokumentami. Łup trafił w ręce złodziei. Rozpoczęła się droga powrotna. Najpierw na strych młyna, później na dach i przystawionymi drabinami prosto na ziemię. Wszystko odbyło się sprytnie i po cichu.  

  Kradzież w młynie Jana Karnego odkryli rankiem sąsiedzi. Dostrzegli przystawione do budynku drabiny, których złodzieje nie zamierzali zabrać ze sobą. Zaalarmowali właściciela, a ten policję. 

  Karny swoją stratę ocenił na 20 tys. złotych. Duża forsa. Do akcji przystąpili agenci Wydziału Śledczego z ul. Warszawskiej. Po miesiącu było jasne, że „akrobaci” z ul. Mazowieckiej to Krynicki i Chazan. Obaj ukrywali się. W końcu jednak trafili tam gdzie trzeba – za kratki!


Włodzimierz Jarmoli 

Białostocka " konka"

 

   Pan Michał na przykład doskonale pamięta białostocka " konkę " ,czyli konny tramwaj kursujący po białostockich ulicach przed pierwszą wojna światową . Toteż przy okazji rozważań o możliwościach uruchomienia w Białymstoku komunikacji tramwajowej - sądzę -że kożystając własnie z relacji jednego z najstarszych białostockich inzynierów uzupełnionej przekazami z zachowanych dokumentów - warto przypomniec dzieje legendarnej  "konki".

   Otóż projekt " konno żelazno dorogi"  w Białymstoku powstał w roku 1893 .Przedstawił go ówczesnej Radzie Miejskiej " mieszczanin" Feldzer . Z tym też przedsiebiorcą władze miejskie zawarły umowę na budowę czterech linii drogi żelaznej. Umowa zobowiązywała wykonawcę do poniesienia pełnych kosztów budowy z wyposażenia oraz ewentualnego ryzyka gdyby całe przedsiewnięcie nie  przyniosło spodziewanych zysków . Po czterdziestu latach eksploatacji linie tramwajowe w wagonami ,końmy i zajezdnią miały stac sie własnościa miasta. Budowa całej sieci trwała 2 lata ,a uruchomienie jej nastapiło w roku 1895.

   Pierwsza linia zwana "Dworcową" -prowadziła od dworca warszawsko -petersburskiej kolei obecną ulica Kolejową ( Nowoszosową) przez stary ( nieistniejacy juz) most nad torami i ulica Dabrowskiego do ulicy Lipowej. 

   Druga linia - " Dworcowo Prudzka" zaczynała sie też przy dworcu, lecz z drugiej strony orów i przebiegała ulicą Staroszosową ( Obecnie św. Rocha) , Lipową przez Rynek Kościuszki ( wtedy były to ulice Tykocka i bazarowa) , dalej Kilinskiego ( dawniej Niemiecka) Instytucka (czyli Pałacową) , Warszawską ( Aleksandrowską) ,Swiętojanską (Prudzką) do domu  barona von Druzena w pobkiżu Zwierzyńca.

   Trzecia linia -  biegła ulica Sienkiewicza ( Nikołajewską ) do kolei Poleskiej, czyli okolice dzisiejszego dworca Białystok Fabryczny.

   Czwarta linia - zwana " Zwierzyniecką" brała poczatek od domu barona von Druzena i jechało sie nią przez zwierzyniecki las az do terenów rekreacyjnych do tzw. " bufetów" . Zakezdnia znajdowała się przy ulicy Prudzkiej ( Świetojańskiej) na terenie , gdzie dziś stoja budynki szpitala im. Śniadeckiego .

   Jak wspomina mój szanowny rozmówca z jadacego tramwaju mozna było wyskoczyć po jakis sprawunek do położonego przy linii sklepiku , następnie tramwaj dogonić i dalej nim jechać. Ów  pojazd mógł bowiem rozwijać nie wiekszą szybkośc niż 12 wiorst , czyli okoła 13  km na godzinę.

   Kursowały dwa typy wagonów, jednokonne i dwukonne, które w zależności od pogody i pory roku były kryte dachem lub odkryte.. Zdarzało się ze na krętych odcinkach drogi i prowadzących pod górkę trzeba było przyprzęgać dodatkowe konie.

   Linie tramwajowe obowiazywał regulamin zatwierdzony przez Radę Miejską. Dotyczył on oprócz opłat i spraw porządkowych również fasonów ubiorów stangretów i konduktorów oraz czasu kursowania : w dzien powszedni od godz. 7 do 23 , w świeta od 8 do 22 . Opłaty za przejazd wynowsiły 5 kopiejek w klasie I i 3 kopiejki  w klasie II zas ucząca sie młodzież płaciła 3 kopiejki niezaleznie od klasy. Bezpłatnie mogli podróżować tylko policjanci i dzieci do lat sześciu . 

  Linie tramwajowe Feldzera nigdy jednak nie przeszły na własnośc miasta, co miało nastapić zgodnie z umowa w roku 1933. Podczas I wojny światowej większość urządzen została zniszczona, a nieco później z ulicy Lipowej usunięto szyny , nawierzchnię zaś pokryto kostką. Długo jeszcze bodajże do lat 60 - tkwiły fragmenty szyn tramwajowych w nawierzchni ulic Warszawskiej i Kilinskiego ,ale i te z czasem też pokrył asfalt i kostka. 

   Wprawdzie w roku 1922 próbowano odtworzyć w miescie tramwajowa komunikację oczywiście juz elektryczna. Powstało  Towarzystwo Tramwajów w Białymstoku kontrolowane przez przedsiembiorców belgijskich ,opracowano szczegółowe projekty przebiegu tras, a nawet regulaminy dla pasażerów. Ustalono też termin wygaśnięcia kontraktu na 31 grudnia 1960 roku. kiedy całe przedsiębiorstwo tramwajowe z instalacjami miało przejśc na własnośc miasta. Ale inwestycja ta w latach miedzywojennych jednak nie doszła do skutku i Białystok z nieznanych dotąd powodów tramwaju elektrycznego nie doczekał sie.

   Po wojnie znów próbowano wrócić do dawnych projektów rozwiazania komunikacji miejskiej przy pomocy tramwajów. Zwycieżył pogląd ,że tak nowoczesnemu miastu jakim miał byc Białystok tradycyjne tramwaje pasowac nie będa. Komunikacja samochodowa ewentualnie trolejbusowa miała wystarczać. A jak z tą komunikacją jest dziś i jak ma być powinno - najwięcej  mogą powiedzieć mieszkańcy 300 - tysięcznego miasta 


Henryk Wilk

Błyskotliwa kariera i upadek Abrama Kukawki

    W drugiej połowie lat 30. stara gwardia z chanajkowskiej ferajny , pamiętająca jeszcze Białystok czasów cara Mikołaja II, mocno się wyszczerbiła. Jedni szubrawcy trafili na cmentarz, inni, po licznych odsiadkach i utracie zdrowia w więzieniu przeszli na zasłużoną emeryturę, a byli i tacy, co przed wymiarem sprawiedliwości, albo dintojrą ze strony swoich kompanów, schronili się za granicą.

  Ich umiejętności próbowali zając młodzi złodzieje z dużymi ambicjami. Niektórym nawet to się powiodło. Od  1936 r. w kronikach kryminalnych białostockich gazet głośno było zwłaszcza o Abramie Kukawce z ulicy Brukowej. Skończył właśnie 16 lat, a miał już na swoim koncie ze dwie dziesiątki oczyszczonych strychów i trzy krótkie wyroki.

  Kukawka wybrał bowiem karierę pajęczarza.  Spec od strychowych kradzieży miał stałą ekipę pomagierów. Byli to Jankiel Winnik, ociężały umysłowo, ale za to silny w rękach złodziejaszek z ul. Sienkiewicza i małolat Rubin Siedlecki.

  Trójka ta grasowała po mieście długo i bezkarnie. Niepozorny Rubin przeprowadzał rozpoznanie terenu, wyszukując domy, w których szykowało się wielkie pranie. W czasie roboty do jego zadań należało pilnowanie schodów wiodących na strych. Głupawy Winnik potrafił jednym ruchem łomu ukręcić każdą kłódkę, a potem dźwigał ciężkie tobołki z bielizną i pościelą.   Szef Kukawka wnosił do spółki fachową wiedzę i doświadczenie w posługiwaniu się szpyrekami, czyli wytrychami. Z szajką współpracowała paserka Bejla Kleinsztein, która kupowała, co prawda za grosze, każdy szmaciany fant.  Nawet najdłuższy fart musi się jednak złodziejowi skończyć. Przekonał się o tym Kukawka, i to dwukrotnie. Najpierw, w pewną majową noc, maszerując ul. Dąbrowskiego, wpadł razem z małym Rubinem w ręce starszego posterunkowego Grzegorzewskiego. Policjant zainteresował się wypchanym workiem, który dźwigali.

  Za jego zawartość pochodzącą ze strychu przy ul. Legionowej, Sąd Grodzki skazał Kukawkę na sześć miesięcy więzienia, a jego pomocnika na dom poprawczy w zawieszeniu.  Przed pójściem do paki Kukawce jeszcze raz powineła się noga. Postanowił wyprawić swoim kompanom ucztę pożegnalną, wszelako nie mając gotówki sprzedał stadko kur, niestety cudzych. Sędzia nie docenił gestu złodzieja i dołożył mu następne osiem  miesięcy. Winnik, który także maczał palce w kradzieży, dzięki opinii psychiatry sądowego wywinął się od kary. Wiosną 1938 r. Abram Kukawka znowu pojawił się na białostockim bruku. Zbliżała się chrześcijańska Wielkanoc  i żydowskie święto Pesach. W wielu mieszkaniach trwało pranie, strychy pęczniały od suszących się na sznurach prześcieradeł i pokrowców.

  Na to  pajęczarze czekali cały rok. Triumfalny pochód Kukawki wraz z Winnikiem rozpoczął się od strychu przy ul. Zalewnej , potem złodzieje obeszli kolejno: Młynową, Sosnową i Polną. Nocne wizyty składali po kilka razy. Początkowo sprawców kradzieży nie udawało się wykryć. Doświadczony Kukawka starannie zacierał  ślady. W końcu agenci z Wydziału Śledczego skojarzyli spustoszenie na białostockich poddaszach z wypuszczonym na wolność pajęczarzem z Brukowej. Pod obserwację wzięli ulicę i sąsiednie zaułki. Do akcji ruszyli konfidenci.

  Szybko okazało się, że Kukawka bywał ostatnio nader często u Bejli Kleinsztein, paserki z ul. Cichej. Przeprowadzona rewizja przyniosła rezultaty. Pod łóżkiem Kleinszteinowej  policjanci znaleźli bieliznę ze strychu przy ul. Polnej. Madame Bejla nie zamierzała kryć swoich zaopatrzeniowców. Kukawka i Winnik znaleźli się w areszcie, a wzięci w krzyżowy ogień pytań przyznali się do wszystkiego. W kwietniu 1938 r. zapadł wyrok.

  Abram Kukawka jako szef pajęczarzy dostał 2 lata więzienia. Jego pomagier Winnik miał spędzić za kratkami 3 miesiące. Tym razem opinia psychiatry nie pomogła.


Włodzimierz Jarmolik

Translate