Postaw mi kawę na buycoffee.to

Sylwester dekadencki i całkowicie zakazany

   To były iście szampańskie bale sylwestrowe i karnawałowe, w duchu dekadencji lat 20 i 30. Ostatniego dnia roku w polskich miastach stoły w restauracjach, klubach, teatrach, salach balowych uginały się od jedzenia i alkoholu. - Hulali biedni i bogaci, bawiono się naprawdę tęgo . Niemal każda grupa zawodowa przedwojennej Polski urządzała wielkie, sylwestrowe zabawy - artyści, literaci, dziennikarze, kolejarze itp. Huczne imprezy odbywały się w każdej jednostce wojskowej. Bawiono się w czasie maskarad, do tańca grały orkiestry, big bandy, a popularne nocne kluby pękały w szwach.

  Wśród bywalców tego miejsca nie brakowało aktorów, polityków oraz oficerów. To generalnie tu należało powitać Nowy Rok. Ludzie przychodzili wystrojeni, a w damskiej modzie dominowały wówczas suknie odkrywające plecy. Dzisiejsze modnisie mogłyby się wiele nauczyć od pań, które w latach 20, 30 uczestniczyły w sylwestrowo-karnawałowych balach. 

  Rozmach imprez II RP symbolizuje generał Bolesław Wieniawa-Długoszowski, jedna z najbarwniejszych postaci wojskowo-politycznej socjety. Do historii przeszło jego zamiłowanie do kobiet, koni i hucznej zabawy, czym zyskiwał niecodzienną sympatię jednych i nieskrywaną złość innych, zwłaszcza przeciwników obozu sanacji (Wieniawa-Długoszowski był adiutantem marszałka Józefa Piłsudskiego).

  We wrześniu 1939 r. wybuchła II wojna światowa i nastały lata okupacji Polski. Niemcy zakazali sylwestrowych zabaw. Polacy musieli zapomnieć o dekadenckich szaleństwach, pięknych ubraniach i kolorowych drinkach.

  Tradycyjnych spotkań nie dało się wykorzenić, mimo zakazów. Dotyczyło to również zdelegalizowanego sylwestra. Ludzie po prostu chcieli się spotykać, bawić, nawet gdy trwała wojna, gdy żyli w okupowanym kraju.   Sylwester był utrudniony, choćby z uwagi na godzinę policyjną (nie było taryfy ulgowej na noworoczne życzenia), ale nie niemożliwy.

  Ostatniego dnia roku Polacy spotykali się, słuchali muzyki z płyt gramofonowych, choć nieco ciszej niż przed wojną. Starali się nie ściągać na siebie uwagi, dlatego też sylwestrowe spotkania były okazją do rozmów czy brydża.

  Sylwester był dla niektórych okazją do poprawienia nastroju. Okupacja oznaczała przecież łapanki, uliczne egzekucje, głód, niepewność i strach o najbliższych. Atmosfera była napięta. Nasiliły się uliczne egzekucje, które starszym i słabszym psychicznie odbierały nadzieję na doczekanie wolności. Dla poprawienia nastroju postanowiliśmy urządzić sylwestra. Tańczyło się przy płytach, ale niewiele z tego wychodziło. Zbliżała się godzina 24.00

  O północy zamiast fajerwerków rozległy się dźwięki „Mazurka Dąbrowskiego”, puszczonego na cały regulator z patefonu. O dziwo, nikt nie doniósł Niemcom i do drzwi nie zapukało gestapo.  Brakowało również szampana i innych gatunkowych alkoholi (Niemcy wprowadzili również zakaz sprzedaży alkoholu, który obowiązywał codziennie od godz. 20). Można go było kupić na czarnym rynku za potwornie wysoką cenę. Był to produkt dla bogatych kanciarzy, szmalcowników i kolaborantów. W kontaktach z osobami, które raczyły się szampanem w czasie okupacji, należało uważać.

  Musujące wino zastępował bimber, który w czasie wojny w okupowanej Polsce wytwarzano w ogromnych ilościach, w bardzo wielu domach.

  Z uwagi na system kartkowy nie było mowy o suto zastawionych stołach. Nie można było również witać nowego roku fajerwerkami, które mogły być zinterpretowane przez Niemców jako wystrzał z broni palnej lub wybuch. Polakom, przyzwyczajonym do przedwojennego świętowania sylwestra, trudno było się z tym pogodzić.


Tomasz Chudzyński

Nowy rok przychodził przez kilka dni

  Podczas gdy dziś odliczamy sekundy w trakcie sylwestrowego balu, nasi przodkowie postrzegali nadejście nowego roku raczej jako odcinek czasu liczony w dniach niż moment uderzenia zegara, na początku nowego roku chętnie hałasowano.

  O ile rok jako odcinek czasu jest wielkością stałą – pochodną zjawisk astronomicznych, to początek tego okresu jest kwestią umowną.

  dzisiaj w wielu częściach świata rok kalendarzowy nie zaczyna się 1 stycznia kalendarza gregoriańskiego. Na Dalekim Wschodzie wejście w kolejny rok wyznaczają fazy księżyca, ale co ciekawe, nie wszędzie styczniowe. Momenty te odnotowują czasem europejskie media, informując np. o rozpoczęciu chińskiego roku. Dawniej istniała pod tym względem podobna różnorodność. Starożytni Rzymianie świętowali Nowy Rok początkowo 1 marca, aby potem przenieść ten moment na styczeń. Z kolei w Słowiańszczyźnie przedchrześcijańskiej Nowy Rok obchodzono wiosną, czyli później niż obecnie. Pomysł świętowania Nowego Roku na początku zimy związany jest z archaicznymi kultami solarnymi na półkuli północnej.

  Przesilenie zimowe jest tu interpretowane jako „narodzenie” słońca, zwycięstwo światła nad ciemnością i zapowiedź przebudzenia życia. Podobnie pomysł ustanowienia Bożego Narodzenia w tym właśnie okresie to chrześcijańska próba multiplikowania znaczeń. Można powiedzieć, że świętowanie narodzin Syna Bożego miało zastąpić dawne, pogańskie kulty. Tradycje ludowe świadczą o tym, że nie do końca to się udało, a „przybywanie dnia” było dla ludzi żyjących z pracy na roli najistotniejszym sygnałem zmiany. W wiekach średnich święta Bożego Narodzenia uznawane były za początek roku jeszcze długo po tym, gdy oficjalny kalendarz wskazywał na 1 stycznia.

  Opowiadając o tradycyjnych zwyczajach praktykowanych przez naszych przodków, które powiązać można z Nowym Rokiem, etnolog wskazał, że wypada raczej mówić o kilkunastodniowym czasie od świąt Bożego Narodzenia do Trzech Króli.

  W środku tego okresu mieści się Nowy Rok, jednak w tradycji ludowej (ale i chrześcijańskiej) mamy do czynienia ze zwartym symbolicznie i znaczeniowo czasem godów. Podczas gdy dziś odliczamy sekundy w trakcie sylwestrowego balu, nasi przodkowie przez setki lat postrzegali nadejście nowego roku raczej jako odcinek czasu liczony w dniach niż moment uderzenia zegara. Podstawowym rysem tego okresu był zaduszny i wróżebnych charakter rozmaitych działań, wpisujący się zresztą w rozległy cykl jesienno-zimowego świętowania. To była niejako kontynuacja Bożego Narodzenia. Wierzono, że w okresie godów Syn Boży przebywa wśród ludzi. W tym okresie wystrzegano się niebezpiecznych i hałaśliwych prac nie tylko po to, aby odpoczynkiem podkreślić świąteczny czas, ale po to także, aby przez nieuwagę nie skrzywdzić lub nie obudzić małego Jezusa.

  Swego rodzaju znakiem rozpoznawczym noworocznego „czasu przejścia” było pojawienie się grup kolędniczych. – Ich zadaniem było składanie życzeń domownikom, śpiewanie kolęd i prezentowanie rozmaitych scen biblijnych, stąd obecność wśród przebierańców anioła, króla Heroda i śmierci. Popularne były także grupy z turoniem, niedźwiedziem, bocianem, kozłem. Postaci te symbolizowały siłę lub płodność, a ich pojawienie się miało zwiastować obfitość i dostatek w nadchodzącym roku. Grupy te były chętnie podejmowane przez domowników. Ich przyjście stanowiło dobrą wróżbę. Kolędnicy otrzymywali pieniądze i rozmaite łakocie 

  wartym odnotowania jest dzień św. Szczepana – 26 grudnia. – Na pamiątkę ukamienowania tego męczennika gospodarze przynosili do kościołów owies do poświęcenia. Nabierał on tym samym szczególnych mocy. Sypano nim księdza i siebie nawzajem, składając sobie życzenia. Dawano go domowym zwierzętom, aby były zdrowe i płodne. Sypano na pole, aby nie było latem zachwaszczone. Mnogość ziarenek owsa (podobnie jak wigilijnego maku) miało symbolizować dostatek i udane zbiory latem .

  Dzień św. Szczepana był też tradycyjnym momentem zawierania umów na przyszły rok, przy czym aktywnością musieli się wykazać również bogaci gospodarze, którzy chcieli tego dnia przypodobać się biedniejszym, aby nakłonić ich do pracy u siebie. Dlatego też w tym okresie dochodziło do chwilowego odwrócenia ról. Podkreślały to przysłowia typu: „Na św. Szczepan każdy sługa większy niż pan”, „W dzień św. Szczepana nie ma ni chłopa, ni pana”. Generalnie wszelkie zaległe sprawy – umowy lub zobowiązania – należało uregulować najpóźniej w wigilię Nowego Roku. Zwyczajowo starano się także pogodzić i zakończyć międzysąsiedzkie waśnie.

  Ciekawym działaniem o wróżebnym charakterze było zabieranie sobie różnych przedmiotów. Chowano je przed właścicielem bądź czasowo przywłaszczano. Podejmowano swego rodzaju zakład z losem – czy uda się niepostrzeżenie spłatać figla? Jeśli tak, to w nowy rok wkraczaliśmy w aurze szczęściarza i spryciarza. Potem „skradzione” rzeczy można było oddać.

  Ostatni wieczór starego roku spędzano głównie w grupach rówieśniczych. Wróżono wówczas, podobnie jak podczas spotkań andrzejkowych. W Nowy Rok, podobnie jak i dziś, chętnie hałasowano. Młodzi chłopcy strzelali z batów pod dworem, składając też życzenia właścicielowi, który podejmował ich wódką.

  Z kolei 6 stycznia chodzono z życzeniami i specjalnie układanymi na tę okazję piosenkami życzeniowymi – szczodrówkami, za co otrzymywano w niektórych regionach specjalne pieczywo – szczodraki. 

 Można powiedzieć, że dopiero po 6 stycznia kończył się cykl witania nowego roku, który zaczynał się w święta Bożego Narodzenia.


dr Damian Kasprzyk

Przemyślenia sprzed dekady

    Nie mam złudzeń, że drewniany Białystok będzie nadal odchodził. Ludzi z Angielskiej się przesiedli, domy zburzy, zrobi uliczkę i parking, a bloki zasłonią przed widokiem obcych te "obciachowe" domki, które jeszcze zostaną.

   W jednej z najpiękniejszych książek poetyckich o Podlasiu, "Cisówce" Jacka Podsiadło, autor umieścił wiersz o Białymstoku "Czarne zbocza". Pozwolę sobie zacytować jego fragment:

"Kiedyś to było podobno największe drewniane miasto

W Europie, a dzisiaj? Smród i beton jak wszędzie [ ]

Donikąd prowadzą nasze pasaże i trotuary, posrebrzane ciągi

Rur, liczb, świateł, aut, pięter, wiaduktów, obwodnic i słów"

   Ten wiersz został napisany  dwadzieścia lat temu, ale naprawdę aktualny stał się dzisiaj. To opowieść o umierającym mieście posiadającym swoją historię i tradycję, które stopniowo wypierane są przez nowe anonimowe osiedla mogące pojawić się zawsze i wszędzie i czyniące miasto może bardziej nowoczesnym, ale pozbawionym tożsamości.

  Doskonale pamiętam drewniany Białystok. Przez kilka lat chodziłem po Bojarach i kiedy miałem czas, lubiłem zapuszczać się w drewniane uliczki i zaułki, które trochę kojarzyły mi się z kolonijnymi zabudowami kurpiowskich wiosek (często właśnie drewnianych). Do pracy jeździłem  przez okolice ulicy Angielskiej i te zaułki również doskonale znałem. 

   Jeszcze jako nastolatkowie chodziliśmy do drewnianego domu przy ulicy Żelaznej, gdzie znajdowała się meta. Pamiętam też porozrzucane po mieście drewniane wille, które trochę przypominały mi architekturą drewnianą kamienicę naprzeciwko domu mojej babci. Teraz to wszystko umiera. 

   Drewniane Bojary się kurczą, w dziwnym pośpiechu przerabia się też na nowoczesną enklawę w okolicach ulicy Angielskiej. Gdzieniegdzie stoją jeszcze drewniane domy i wille, ale w murowanym otoczeniu wyglądają coraz bardziej obco.

   Opowiadał mi kiedyś student, że pracuje w dużej fabryce drewnianych domów, które trafiają do Skandynawii. Tam z drewna buduje się domy, kamienice, szpitale, szkoły, urzędy, architektura jest zwykle dopasowana do lokalnych tradycji architektonicznych. W ten sposób nowe harmonijnie miesza się ze starym. To byłaby jakaś alternatywa i powrót do tradycji największego drewnianego miasta w Europie. Nikt tego jednak nie robi, a betonowe bloki wdzierają się już wszędzie.

Dlaczego nie wracamy do drewnianego Białegostoku? 

   Mam wrażenie, że nie ma tu wcale złej woli władzy, bo to się dzieje od dawna niezależnie do tego, kto rządzi. Obawiam się, że jest to realizacja oczekiwań przeciętnego mieszkańca miasta, który albo sam jest przyjezdnym, albo potomkiem przyjezdnych. Ktoś taki mieszkania w drewnianym bloku nie kupi po prostu. Drewno kojarzy się mu często z zacofaniem. W moich rodzinnych stronach wielu ludzi dosłownie wychodziło z siebie, żeby zburzyć stary drewniany dom i zbudować nową dużą "murowankę" krytą praktycznym eternitem. Nic, że stary dom był przytulny i funkcjonalny, a nowy wiecznie niedogrzany i coraz bardziej zawilgocony. 

  Mur to mur, bogactwo, trwałość i bezpieczeństwo. Sam jako dziecko to, czy dana wieś jest bogata, czy biedna oceniałem po proporcji między domami drewnianymi i murowanymi. Tak rozumowali prawie wszyscy wokół mnie.

  Nie mam złudzeń, że drewniany Białystok będzie nadal odchodził. Ludzi z Angielskiej się przesiedli, domy zburzy, zrobi uliczkę i parking, a bloki zasłonią przed widokiem obcych te obciachowe domki, które jeszcze zostaną. Również na Bojarach co jakiś czas albo się dom zapali, albo będzie doprowadzony do stanu, w którym już będzie można go tylko rozebrać. A my będziemy dalej dyskutować o tym, jak to wszystko chronić. I dalej będą to słowa, słowa, słowa, jak napisał klasyk. A może mało kogo to już obchodzi?


2016 r

Translate