Postaw mi kawę na buycoffee.to

Świąteczne promocje stare jak świat

  Nie wiemy, czy tego właśnie oczekiwano przed samą wigilią 1919 roku, ale elektryzująca wydaje się informacja, że "wczoraj przybyły do miasta dwa wagony tapet". Dobrze, że niemal tydzień przed świętami. Wytapetować mieszkanie na przyjecie gości to też coś. Przed tamtymi, jak i wszystkimi następnymi świętami zwiększała się reklama sklepów "wódczanych" oferujących "sprzedaż trunków monopolowych". 

   Przed samą wigilią tegoż roku poczesne miejsce wśród reklam zajął anons dentysty Cichońskiego z Pałacowej 2, który po przystępnych cenach oferował "sztuczne zęby". To nieodzowne przy świątecznych biesiadach narzędzie (?) mogło być znakomitym prezentem służącym i przez cały rok.

  Ofertą, niezbyt uczciwą, na święta 1920 roku była "herbata Wysockiego" sprzedawana w jednej z białostockich kooperatyw. W biedzie, która opanowała Białystok, herbata stanowiła nie lada rarytas. Nabywcy wkrótce zorientowali się co znaczy świąteczna promocja. Paczuszka reklamowanej herbaty ważyła jedna czwarta funta. Ale "opakowanie to jest zbyt oryginalne z papieru ołowianego, który sam waży 4 łuty. W ten sposób zamiast 1/4 funta, paczka zawiera tylko 2 łuty herbaty".

  W 1922 roku zauważyć należy ofertę świąteczną znanej białostockiej księgarni Św. Kazimierza prowadzonej przez Albina Brzostowskiego. Mieściła się ona przy Rynku Kościuszki 7. Brzostowski nowocześnie i marketingowo podszedł do świąt i nowego roku. Polecał więc "kalendarze na rok 1923 - mariańskie, częstochowskie, humorystyczne, ścienne, biurowe i lane". Co te ostatnie znaczyły, zaiste nie wiem. Oferował też "Sienkiewicza - Ogniem i mieczem. Na Gwiazdkę książki dla dzieci i młodzieży". 

  Prezentem na święta 1923 roku mogła być kolacja w Ritzu. Oto bowiem ta pierwszorzędna restauracja wkroczyła na drogę nowoczesnej promocji ogłaszając, że "otwarta zostaje na drugi dzień świąt! Od godz. 6-tej wieczorem. Występy kabaretowe. Koncert powiększonej orkiestry - Nowy program świąteczny". 

  Ta kulturalna oferta zainspirowała dyrektora Teatru Miejskiego, Bronisława Skąpskiego, który na święta 1924 roku przygotował specjalny program. Już w pierwszy dzień świąt można było wybrać się do teatru Palace na trzyaktową komedię "Potasz i Perlmuter" Hoppera. W drugi dzień świąt teatr proponował "przedstawienie popularne dla młodzieży Radcy pana Radcy, Michała Bałuckiego", a wieczorem dla starszych widzów komedię Bissona pod ekscytującym tytułem "Kontrola wagonów sypialnych". No i w ten sposób świąteczna komercja kulturalna zawładnęła na dobre Białymstokiem.

   W 1925 roku bodaj najlepszą ofertę przygotowało kino Apollo z Sienkiewicza 22. Zapowiadało swoje seanse "jako najpiękniejszy upominek na gwiazdkę". Dyrektor kina Wajnsztadt dodawał, że " ofiarowujemy film powyższy naszym bywalcom". A w tym upominkowym filmie było wszystko i "mżysty dowcip, wrzący humor, groteskowy komizm, chłoszczące tempo". Uf. To dopiero prezent.

  W 1926 roku do natarcia na oszołomionego klienta ruszyli wszyscy. Jaku Lifszyc, właściciel "Zakładu win i wódek" z Rynku Kościuszki 11 ogłaszał - "uwaga ceny na wina i likierów znacznie zaniżone". Przedstawiciele znanej lwowskiej wytwórni spirytualiów Baczewskiego polecali na świąteczny stół alasz i żytnią kminkową. Sklep spożywczy (!) Anca z Warszawskiej 36 wystartował z "nową zaprawą do podłóg". Wszak świąteczne porządki rzecz święta.

   Odrobiną praktycyzmu wykazały się w tym świątecznym szale komercji białostockie apteki.      Zmęczonym, zagonionym, zdezorientowanym, spłukanym po zakupie lanego kalendarza białostoczanom, przypominały, że "najuporczywszy ból głowy usuwają oryginalne proszki z Kogutkiem".


Andrzej Lechowski 

Dziadek Mróz

   

   Tylko w Kronice Białostockiej Prof. Adam Cz. Dobroński prowadzi cykl historyczny : " Przeglądając szuflady "(19)

  Trochę się spóźniłem, ale przyznajcie Państwo, że załączone zdjęcie jest ciekawe, choć dla większości trudne do zrozumienia bez dodatkowych wyjaśnień. I zbyt smutne,  a powinno być wesołe.

  W pewnej szkole – zapewniano mnie, że w Białymstoku lub w okolicach – nastał dzień 6 grudnia. Świętego Mikołaja? Tak było w II Rzeczpospolitej  i jest obecnie, ale wówczas nie pojawił się Święty Mikołaj, tylko Dziadek Mróz zapożyczony ze wschodu. Na fotografii siedzi z długą brodą i sumiastymi wąsami, w wysokiej czapce. Są również  panie nauczycielki, wcale młode i ładne, a jedna z harmonią, gotowa do zagrania melodii. Idę w zakład, że nie kolędy, bo tych zakazano. Są dzieci, dużo ich, w większości maluchów. A w rękach trzymają paczki. Domyślać się można, że są w nich: cukierki (wątpię, by czekoladowe), ciastka (może nawet pierniki), owoce (jabłka), orzechy, ołówki, gumki. Nie za dużo tych łakoci, ale ucieszą się dzieciaczki. Więc może jednak to są mikołajki?

  Niemożliwe, popatrzcie na wystrój tej klasy, lub  świetlicy szkolnej, Na ścianie wisi portret dostojnika państwowego. Trudno poznać kto zacz, bo nie widać twarzy i nie można przeczytać podpisu.  Na moje wyczucie chyba to Bolesław Bierut. Poniżej wisi plakat z pewnością z hasłem. W kącie ustawiono choinkę i to tylko prosto z lasu.  Na niej zawieszono gołąbki pokoju, ptaki wówczas chętnie wykorzystywane przez propagandę. I są cyfry, same szóstki. Tu nie liczę na podpowiedź, dlaczego je wybrano. Ano dlatego, że naród był mobilizowany przez partię (PZPR) do wykonania Planu Sześcioletniego. Te szóstki pozwalają  nam uściślić datę wykonania zdjęcia. 

  Po tak zwanym wyzwoleniu władza ludowo-demokratyczna (nazwa myląca!) wprowadziła trzyletni plan odbudowy Polski w latach 1947-1949. Okazał się on jedynym skutecznym i sensownym w całej historii PRL Zakładał podniesienie stopy życiowej powyżej wysokości osiąganej przed wojną. No i w zasadzie udało się. Następny miał być Plan Sześcioletni na lata 1950-1955. Ten miał zapewnić jeszcze szybszy rozwój. Nie mam miejsca na jego opis, najważniejsza była budowa Nowej Huty oraz innych inwestycji. W Białymstoku uruchomiono między innymi bawełniane „Fasty” z parkiem maszyn z ZSRR. To były przedsięwzięcia potrzebne, ale w miarę upływu lat nacisk położono na zbrojenia, bo trwała tzw. zimna wojna. Popełniono wiele błędów, zaniedbano potrzeby małych miast i wsi (plusem elektryfikacja!) oraz konsumpcję.

   Skoro są szóstki -  dla uczniów ważniejsze były piątki w dzienniku i na świadectwach  - to prezentowane zdjęcie wykonano nie wcześniej niż w 1950 roku. Nad Polską zawisły czarne chmury stalinizmy, wiara w  Boga została uznana za opium dla nieoświeconych i św. Mikołaja nie wpuszczano do szkół. Na szczęście był on oczekiwany bardzo w domach, zapewniał dzieciom paczki pod choinki. 

   Przyznam się, że teoretycznie rzecz ujmując, to mógłbym być na podobnym zdjęciu. Moja rodzina mieszkała jednak wówczas w woj. warszawskim, a nie w woj. białostockim. Pamiętam nawet, jak nas zawieziono na mikołajki do Warszawy, a dokładniej do niedawno oddanego Pałacu Kultury i Sztuki im. Józefa Stalina, Paczki dostaliśmy, skromne, a i tak ucieszyły. Polityka nie jest dla maluchów.

Czy ktoś z Państwa rozpozna się na tym zdjęciu? 

                                                                 

Adam Czesław Dobroński (adobron@tlen.pl).

Wileńskie złodziejki w białostockich sklepach

    Dogodne połączenie kolejowe z Wilnem sprawiało, że i stamtąd mieliśmy często szemranych gości. W grodzie Giedymina świat przestępczy rozwijał się prężnie już w czasach carskich. 

  W 1911 r. niejaki Saszka Lichtsohn, znany też jako Chana Bobkes skupił w jednej organizacji, zwanej Bruderferajn, większość miejscowych włamywaczy, doliniarzy i sutenerów. 

  Towarzystwo to udzielało pomocy i ochrony swoim członkom, ale pobierało od nich składki. Stan kasy zasilały haracze nakładane na wileńskich kupców. Wobec niepokornych stosowano terror. Używano noży, rewolwerów i bomb. Z różnymi perypetiami Bruderferajn przetrwała do 1932 r., kiedy została ostatecznie rozbita przez policję. Jej przywódcy poszli siedzieć albo rozproszyli się po całej II RP. Niektórzy zbiegli do Stanów Zjednoczonych.

  Złodzieje wileńscy odznaczali się duża sprawnością. Tak jak Warszawa szczyciła się swoimi kasiarzami, Lwów własną szkołą doliniarzy, nad Wilią szczególnie cenieni byli szopenfeldziarze. Byli to złodzieje sklepowi, którzy w biały dzień okradali jubilerów, salony futrzarskie, a także sklepy z manufakturą. Przed rewolucją znano ich dobrze w Moskwie, Petersburgu, Rostowie czy Odessie. Później operowali niemal w całej Polsce. Białystok jak najbardziej leżał na ich szlaku.

  Wśród szopenfeldziarzy przeważały kobiety. Miały opracowaną technikę działania. Jedna z szajki odciągała zwykle uwagę sprzedawcy, a druga w tym czasie chowała pod obszernym płaszczem upatrzoną broszkę, lisią skórkę bądź kawał aksamitu. Czasami szopenfeldziarki brały do pomocy sprytne dziecko lub niepozornego mężczyznę ze specyficznie skonstruowanym koszem do ukrywania łupu. Poniżej tylko dwa przykłady pobytu wileńskich szopenfeldziarek na białostockim bruku.

  Jesienią 1926 r. pojawiły się w naszym mieście dwie doświadczone złodziejki - 30-letnia Fryda Kapłan i o 10 lat młodsza Sonia Lewin. W ciągu dnia kobiety obeszły szereg sklepów. Największy łup trafił się im u tekstylarza Jakuba Łoszczyńskiego przy Rynku Kościuszki 6. Jak zeznał on później na posterunku, strata wyniosła 350 zł. Zdobycz wilnianek udało się jednak odzyskać. Przechowywała ją paserka Rywka Segał z ul. Suraskiej.   

  Z kolei wczesną wiosną 1935 r. zawitała do Białegostoku szczególnie solidna ekipa specjalistów od pobierania towarów ze sklepowej lady i półek. Było to małżeństwo Symche i Chaja Segałowie, wspomagane przez doświadczonego szopenfeldziarza z Łodzi Borucha Gittisa. Pracowała z nimi miejscowa „ sklepikarka ” Fryda Dukat z ul. Wersalskiej. 

  W ciągu tygodnia z ofiarami złodziei padło kilkanaście białostockich sklepów z manufakturą. Wśród nich był kupiec Margolis z ul. Sienkiewicza, Ch. Kaszniewski z Rynku Kościuszki, Rafałowska z Giełdowej i Sznajder z Kupieckiej. Jak widać, dla bezpieczeństwa i zgodnie z wszelkimi prawidłami sztuki złodziejskiej, szopenfeldziarze grasowali na różnych ulicach. Policja jednak nie dała wyprowadzić się w pole. Przestępcy zostali ujęci a sąd wlepił im od 1 do 2 lat pobytu za kratkami.

  Oczywiście wileńska ferajna przysyłała do Białegostoku nie tylko swoich szopenfeldziarzy. Bywali tutaj doliniarze, ot choćby Dawid Niecelewicz, który w 1927 r. wpadł podczas penetracji kieszeni klienta Banku Polskiego przy ul. Warszawskiej czy włamywacze, jak szajka Icka Szmulewicza, okradająca w 1928 r. mieszkania białostoczan. 

  Nie zabrakło też pomysłowych farmazonów pracujących na „ kantmaszynkę ”. Ich przedstawiciel, Chaim Ginsburg, kombinował w Białymstoku od lat i wpadł dopiero w feralnym dla  Bruderferajn  -  1932  r.


Włodzimierz Jarmolik

Translate