Postaw mi kawę na buycoffee.to

Chwile mojego dzieciństwa na Młynowej

   Naprzeciwko, bliźniaczo podobne do naszego mieszkania, zajmowała starsza pani z jeszcze starszą mamą i nastoletnią córką - wdowa po oficerze wojskowym.

Codziennymi jej gośćmi, byli dwaj chłopcy - mniej więcej moi rówieśnicy. Jeden to Marek, drugi - Barnaba. Ich rodzice zginęli na wojnie i starsza pani sprawowała nad nimi opiekę. Byli to moi kumple.

  W czasie przedobiednim, drzwi naszych mieszkań były otwarte na oścież i często dawało się słyszeć:

- Zygmuntowa! ( to do mojej mamy ) A co gotuje dzisiaj na obiad?

 - Bede smażyła naleśniki z konfituro - odpowiadała mama.

- A ja usmaże placki kartoflowe - informowała starsza pani. 

Na obiad byliśmy wtedy wołani razem i razem go spożywaliśmy, korzystając z urozmaiconego menu.

  Fajnym miejscem naszych zabaw, były nasze " bokówki ". Prowadziliśmy tam różne interesy.

Kiedyś za szewski młotek, dostałem od nich taką kościelną gasiświecę na krótkim kiju. Były to początki handlu ... wymiennego oczywiście. Gasiświeca podejrzewam, była średnio potrzebna na co dzień sąsiadce, ale szewski młotek mojemu tacie, który reperował sam nasze obuwie ... i owszem.

  Po tym jak na wskutek swojego dochodzenia zlokalizował swój młotek w rzeczach sąsiadki, to po każde szukane narzędzie w późniejszym czasie, szedł od razu do starszej pani i prosił o klucz od jej bokówki.

  Innym, ulubionym miejscem naszego przebywania, był ogród, który uprawiała sąsiadka z dołu ... nie bęąc jego właścicielką. Ale tak po prostu lubiła. Pozostali lokatorzy, też mieli do niego dostęp ... po wyrastający szczypiorek, rzodkiewkę, sałatę, marchewkę, pietruszkę i. t. p. ... ale dopiero wtedy, gdy już nadawały się do konsumpcji.

Z Markiem i Barnabą wchodziliśmy tam, wyrywaliśmy marchewkę ... . Otarło się ją o spodenki i ze smakiem zjadło. Nie było wtedy w niej ani ołowiu ani żadnego " czernobyla ".

  Po całodziennych zabawach, umyci już do snu, w ciepłe wieczory, siadywaliśmy jeszcze na kamiennych schodkach naszej kamienicy by chłonąć rześkie już powietrze z zapachem kwiecia tego ogrodu i muzyką z harmonii Staśka - syna szewca z sąsiedztwa, słyszaną z otwartego okna jego pokoiku.

  Kiedy po latach, wspominając piękne chwile mojego dzieciństwa na Młynowej, ze swymi starszymi siostrami, pytałem które to kwiaty tak pięknie pachniały. Odpowiedziały mi godnym chórem, że to maciejka.


Tadeusz Wrona

Beczka strachu

 

    Tylko w Kronice Białostockiej Prof. Adam Cz. Dobroński prowadzi cykl historyczny : " Przeglądając szuflady " ( 15 )

    Popatrzmy najpierw na zdjęcie, które dostałem od Stanisława Bałdygi. Nie wiem, kto je wykonał, ale o ile pamiętam, to akcja działa się w Białymstoku. Kaskader ma na głowie popularną niegdyś pilotkę (w takiej chodziłem zimą do szkoły), ponadto białą koszulę (pewnie nonajron, czyli bez prasowania, zwana przez studentów dyżurną, bo czekała w szafie na kolejny egzamin), krawat, motocykl bez lampy i błotników. Jakiej marki? Na początku XX wieku, gdy w USA pojawiły się pierwsze „beczki śmierci”, były to smoki marki indiana 500. Musiały być niezawodne, niekoniecznie bardzo szybkie. W Polsce po wojnie używano także sojusznicze iże 49 i składaki  z sinikami junaka (słyszę w uszach stukot zaworów). Ktoś napisał, że w PRL wykorzystywano także motocykle wsk i shl. Nie będę się o nich wypowiadał, miałem od 1966 r. jawę 250 i trochę z góry patrzyłem na rodzime pyrkawki.

No, to przejdźmy do beczki strachu vel śmierci, byle nie mylić z beczką śmiechu. Była to konstrukcja z drewna, oczywiście składana, na kształt walca. Wysoka na 4-6 metrów, a na jej koronie było miejsce dla widzów, co zresztą można sprawdzić na załączonym zdjęciu. Szerokość  wynosiła cirka 10 metrów, więcej jeśli jeździło kilku ryzykantów. Całość spięta linami, z wąską bramką. W sumie  proste jak beczka.

Najważniejsi byli mistrzowie jazdy Najpierw wykonywali rundy po płaskim, a jak nabrali stosownej prędkości, to wjeżdżali na pionową ścianę. Jam historyk, więc nie wyjaśnię co trzeba zrobić, by jeździć po ścianie. Kodeks drogowy tego nie przewiduje. 

W Polsce owe dziwa pojawiły się w latach trzydziestych i zyskały popularność na odpustach, jarmarkach. W czasie okupacji obce władze zakazały marnowania benzyny, a motocykle zabrano na front. Po wojnie też nie było klimatu na fanaberie. więc beczki strachu pojawiły się i zyskały poklask dopiero na przełomie lat sześćdziesiątych oraz siedemdziesiątych, dotrwały do lat osiemdziesiątych, a jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych stanęła taka atrakcja w Warszawie. 

Było, minęło? Nieprawda, w bieżącym roku „Kurier Lubelski” doniósł, że w mieście nad Bystrzycą można przeżyć „strach, zapach spalin i igranie z grawitacją”. Można też w Internecie obejrzeć, jak w 2011 r. podczas monachijskiego święta piwa (Oktoberfest) krążyło wewnątrz beczki trzech motocyklistów. Byli dawniej i tacy, co podczas jazdy puszczali kierownicę, lub zawiązywali sobie oczy, a mistrz nad mistrzów miał przyczepione do motocykla boczne torby z lwem i owcą! Na jarmarkach zdarzało się, że motocyklista zabierał na siedzenie pasażera. Niby przypadkowego, a w rzeczywistości celowo w tym miejscu stojącego.  Stasio Bałdyga opowiadał mi także, że przed wojną w Białymstoku występował człowiek-pająk. Taki, co to chodził po ścianie domu i bynajmniej nie trzymał się liny. Chyba przy ul. Kilińskiego. Wątpię, czy utrwalono ten cud na zdjęciu. A może? Czekamy.

  

Adam Czesław Dobroński (adobron@tlen.pl)                                                              

Do końca była twarda i odważna. Poznajcie historię łączniczki AK

   Jadwiga „Jadzia” Dziekońska zginęła 19 maja 1943 roku na ulicy Stołecznej w Białymstoku. Za zasługi w 1943 roku odznaczono ją Krzyżem Walecznych. To zapomniana postać podziemia.

  To była wspaniała, pełna życia dziewczyna, która pięknie wpisała się w dzieje Białegostoku - podkreśla profesor Adam Dobroński, historyk. Mówi o Jadwidze Dziekońskiej, bohaterskiej łączniczce Armii Krajowej. Urodziła się w 1916 roku w (pow. łomżyński). Była córką Ignacego i Marianny, którzy trudnili się rolnictwem.

  - W tej rodzinie było dziewięcioro dzieci. Jadzia miała trudne dzieciństwo. Gdy dorosła, zapragnęła poświęcić się młodzieży. Była harcerką, ukończyła różne kursy, nawet gospodyń wiejskich. Zatrudniła się w szkole w Konarzycach. I tam się realizowała - opowiada prof. Adam Dobroński.

  We wrześniu 1939 roku wybuchła II wojna światowa. Jadwiga Dziekońska zaczęła działa w konspiracji. W czasie okupacji była początkowo kurierką Polskiej Organizacji Zbrojnej. Wówczas, nie było jeszcze Armii Krajowej. (Powstała 14 lutego 1942 roku - przyp. red.). - Niedoceniona jest praca kurierek. A przecież musiały one nosić wypchane teczki bibułą, czasami granatami. Były w każdej chwili narażone na wpadkę, a nawet na śmierć - zauważa Adam Dobroński.

  W 1942 roku Dziekońską do Białegostoku ściągnął Józef Ochman „Ligoń”, który był szefem łączności w komendzie okręgu AK. W tym czasie Polska Organizacja Zbrojna weszła w skład AK.

  „Jadzia”, bo takim pseudonimem posługiwała się Jadwiga Dziekońska stała się szefową służby kurierskiej. Kierowała kolportażem pisma „Informacja” oraz pomagała w organizowaniu oddziałów partyzanckich. - Z tych licznych zasług Jadzi, chciałbym przypomnieć o jednej - opowiada prof. Adam Dobroński.

  Największą akcją Armii Krajowej w Białymstoku było uwolnienie więźniów z tzw. „piętnastki”. W czasie okupacji pod tym numerem przy ulicy Sienkiewicza mieściła się siedziba gestapo. - Tam aresztowano i umieszczono naczelne dowództwo białostockiej AK. Głupio wpadli. Na szczęście, znalazł się Zbigniew Rećko, pseudonim „Trzynastka”, który był tłumaczem w gestapo. Upił nocną straż i wyprowadził AK-owców. Ale przecież trzeba było ich jeszcze dostarczyć na tak zwane „meliny”. I wtedy pojawiła się „Jadzia” - opowiada Dobroński.

  Za to 20 kwietnia 1943 roku „Mścisław”, czyli Władysław Liniarski odznaczył Jadwigę Dziekońską - Krzyżem Walecznych. - Nadszedł 2 maja 1943 roku - czarny dzień dla białostockiej konspiracji akowskiej. Dosyć przypadkowo w niemieckie ręce wpadło dwóch kurierów. Potem były kolejne aresztowania. Ta konspiracyjna sieć zaczęła się rwać - relacjonuje historyk.

  Józef Ochman, dowódca, nakazał swoim podwładnym zerwanie wszelkich kontaktów. „Jadzia” nie podporządkowała się.

  - Trzeba ją usprawiedliwić. Nie wykonała rozkazu, bo w jednym z punktów kontaktowych przy ul. Stołecznej, gdzie odbywały się aresztowania, pozostała dwójka małych dzieci. Ich rodziców zabrało gestapo. Dziewczyna poszła sprawdzić co się z tymi dziećmi dzieje. Z jednej ze skrytek po drodze miała też zabrać prasę.

  To było 19 maja 1943 roku. Dochodziła godzina 16. Dziekońska szła Stołeczną. Nagle spotkała dwóch niemieckich żandarmów. Przeszła koło nich obojętnie. I chyba nie wytrzymała napięcia. Odwróciła się. Chciała zobaczyć czy oni już sobie poszli. Niestety, jeden z nich też się odwrócił. Próbowali zatrzymać Jadzię. Na szczęście, w pobliżu pojawił się mężczyzna z teczką. Jego też Niemcy uznali za konspiratora. Jeden z żandarmów próbował go złapać. Jadzia została z drugim. Chciała uciec, ten dopadł ją, broniła się. Wyjęła klucze. Próbowała okładać żandarma. Strzelił pierwszy raz. „Jadzia” upadła. I zaczęła rzucać w jego twarz kamieniem. Zdenerwowany żandarm strzelił trzy razy. Tak ją dobił. Wcześniej miała krzyknąć: „Żywej mnie nie weźmiesz”.

  Zwłoki łączniczki zabrało gestapo. Zostawiło je w szpitalu PCK przy ul. Warszawskiej. - Liczyli na to, że ktoś przyjdzie je zobaczyć, a przy tym zdradzi się. Nie mogli jej zidentyfikować, bo jako zawodowa łączniczka, Jadwiga nie mogła przy sobie nosić żadnych dokumentów. Niemcy nie wiedzieli kogo tak naprawdę zabili - opowiada Adam Dobroński. Ponoć do szpitala przyszła siostra „Jadzi”, ale ona też nie zdradziła się.

   Nie wiemy gdzie została pochowana łączniczka białostockiej AK. Jej symboliczny grób znajduje się na cmentarzu komunalnym. W 1981 roku imieniem Jadwigi Dziekońskiej nazwano skwer w pobliżu naszych Spodków.


Julita Januszkiewicz

Translate