Postaw mi kawę na buycoffee.to

Hotel Ritz: "Fajfy" zawojowały Białystok

   Tęsknota za tamtym, dawno już minionym światem jest trwała, bo brak nam w Białymstoku takiego miejsca, w którym jak w soczewce skupiało się wszystko co w tamtym mieście było. Nie było tylko i wyłącznie elegancko, ale zawsze z charakterem i zawsze szeroko, w całym Białymstoku, komentowano różne ritzowskie wyczyny.

  Złośliwie, ale chyba nie bez przyczyny mówiono o niezbyt światowym funkcjonowaniu restauracyjnej szatni. Obrosła ona nawet w krążące dowcipy. Oto rozmowa dwóch bywalców z 1937 roku.

" - Wiesz, ta restauracja Ritz jest najtańsza w całym Białymstoku.

- Pod jakim względem?

- No pomyśl. Za trzy złote miałem dziś wódkę, zakąskę, czarną kawkę, papierosy i całkiem nowiutki kapelusz".

  Ta niepochlebna opinia o szatni miała swój realny byt. W karnawale 1936 roku w każdą sobotę i niedzielę odbywały się w Ritzu popularne "fajfy". Spotykały się na nich "elity" i "elitki", ale szatnia, a raczej jej namiastka i tak równała wszystkich. Widok był więc taki, że "wszystkie krzesła ritzowe obwieszane są paltami, futrami, płaszczami, a wszystkie podstola zastawione botami i kaloszami. Zupełnie jak na jarmarku". Drwiono z tej szczególnej elegancji, proponując dyrekcji, aby wywiesiła ogłoszenie, że "Dla biedoty szatnia bezpłatna".

  Ale przecież nie o opłatę rzecz tu szła. Chodziło raczej o loterię, w której w roli ślepego losu występował ritzowski, wystrojony w liberię szatniarz. On też pojawiał się w dowcipach z tamtych lat. Wychodzący z Ritza "wielce zirytowany gość do szatnika: - Co za osioł wziął mój kapelusz, a swój zostawił!?

- Widocznie ktoś, co miał taką samą głowę jak wielmożny pan - odpowiedział szatniak".

  Tymczasem "fajfy" zawojowały Białystok. Jednym z głośniejszych był zorganizowany jesienią 1935 roku five o`clock Żydowskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Ubiegając ewentualne komplikacje z szatnią ogłoszono, że wstęp jest bezpłatny. 

  Ale bezpłatnie można było tylko wstąpić. A co z resztą? Tym bardziej, że zapowiadano artystyczne występy, no i oczywiście tańce. Konserwatywna część żydowskiej społeczności krytycznie odnosiła się do światowego stylu życia preferowanego przez młodych. Opowiadano sobie, jak to do jednej z białostockich restauracji, gdy późnym wieczorem dancingowy szał zawładną wszystkimi, wkroczył brodaty starzec wyglądem przypominający "biblijnego proroka", przy czym co wnikliwszy obserwatorzy zauważyli, że był "mocno zawiany". Prorok ów widząc wypełniony tańczącymi parkiet, wzniósł ręce i potężnym głosem przemówił.

- "O Jehowo! Dein Volk Izrael tanzt".

  Po czym skonstatował, że figury nowoczesnych tańców za czasów jego młodości wykonywano jedynie "pod kołdrami" w małżeńskich sypialniach, a te całe fajfy to nic innego niż fajfokloaki. Ale i tak nikt nie zwracał większej uwagi na jego tyradę.

  W Ritzu dobrze też czuła się białostocka społeczność rosyjska. Bo w rzeczy samej to przecież dla bogatych Rosjan przyjeżdżających do Białegostoku za interesami, w 1913 roku wybudowano ten okazały hotel. 

  Coroczną więc karnawałową tradycją były Bliny, organizowane przez Rosyjskie Towarzystwo Dobroczynne. W 1931 roku były nadzwyczaj wystawne. Wynajęto "górne sale" Ritza, czyli obszerne pomieszczenia na piętrze. Zapowiadano szereg atrakcji i jak pisano "dywartysment". Tymi przyjemnościami miały być atrakcje muzyczne, wśród których największą był chór braci Zajcewych. Oczekiwania publiczności miały też zaspokoić orkiestra bałałajkowa oraz tańce cygańskie, rosyjskie i kaukaskie. Na Blinach zjawiał się zawsze "cały kwiat tutejszego beau monde`u", który od 10. wieczór do bladego świtu tańczył i oblegał suto zaopatrzony bufet.

  Co do bufetu, to mimo, że Ritz słynął z wyśmienitej kuchni, zdarzały się w nim też znamienne incydenty. Głośną była afera z 1932 roku, której bohaterem był miejscowy korespondent warszawskiego "Świata", Michał Gonerko. 

  W sobotnie popołudnie zasiadł on w restauracji, zamawiając obiad. Zupa jak zupa, ale przyniesiony przez kelnera kotlet cielęcy barwą i wonią zdradzał swój podeszły wiek. Gonerko zażądał rozmowy z dyrekcją, której oświadczył, że "znajduje kotlet nieświeżym" i w związku z tym nie będzie płacić. Dyrekcja "zadraśnięta w swej ambicji" wezwała policję, która po sporządzeniu protokółu zabrała, z całymi policyjnymi szykanami, "kotlet do zbadania i analizy". Pozostał po tym cielęco-kotletowym nieporozumieniu kolejny ritzowski dowcip.

  "Zdenerwowany konsument u Ritza woła: "Panie Ober! Ten kurczak jest przypalony. Ja tego nie mogę jeść! Proszę zawołać właściciela restauracji.

- Nie ma po co, proszę pana - odpowiada kelner - właściciel tym bardziej nie będzie tego jadł".

Andrzej Lechowski

Pora na zakupy

   1938 rok, a na maj wskazują piękne bzy w wazonach. Takie ponoć rosły tylko na białostockich podwórkach, mógł to zaświadczyć sam pan prezydent Kaczorowski, rodem z Mazowieckiej 7. Owszem, były bzy i w innych miastach, ale te białostockie zniewalały wonią i kolorami. Wystarczyło wziąć gałązkę takiego cuda przyrody i przejść się po Lipowej lub Sienkiewicza, a panny mdlały, nawet jeśli lico młokosa obsiadły krosty jak, nie przymierzając, pchły kundla podwórkowego.

  Ale wracajmy do sklepu typu uniwersalnego, bynajmniej jednak nie pospolitego. Te byle jakie oferowały "mydło i powidło", że o śledziach nie wspomnę. W tym zaś pryncypialnym, utrwalonym na zdjęciu, zadziwiał asortyment towarów. Gatunek najcięższy to garnki, rondle, czajniki, tarki (bez nich nie dałoby się zrobić kiszki ziemniaczanej), patelnia jak od Cygana i durszlak na liczną familię. Powidła owocowe stały w blaszanych baniaczkach obok bzów, mydło leżało na półkach razem z proszkami Radion i Lux. Z reklamy wynika, że Społem polecało nawet mydło benzynowe i najprawdziwiej oliwną oliwę.

  Przejdźmy do opisu jadła, bo mi już ślinka cieknie. Niestety, mało co można wypatrzyć przez historyczną lupę. Pewnie przed muchami (sezon się na nie właśnie zaczął) Pochowane bochenki chleba, a może i wyroby od rzeźnika i masło. W tej sytuacji na półkach królowały półlitrówki i litrówki (ćwiartki to nadawały się do apteki), "słupki zapałków", herbata "Trzy lilje" (pamięta ktoś z Państwa jej smak?), słoiczki, pudełeczka. 

  W szklanej gablotce wzrok maluczkich nęciły karmelki, obok czekał na mistrzynie wypieków cukier waniliowy. Nie mogło zabraknąć maggi do zup - z najprawdziwszych grzybów, jedna porcja na dwa talerze! Widać jeszcze stosik świec. A na ladzie stoi symbol uczciwego handlu - metalowa dwuszalkowa waga.

  A czego nie ma? Po pierwsze, tłoku, a po drugie, piwa swojskiej marki (sprzedaż spod lady?). Jak wypadało na sklep z marką, nie było pewnie i zeszytu do zapisywania dłużników, bo "na krechę" to sprzedawał obok starozakonny i tam ustawiała się kolejka klientów bez względu na nację i wyznanie. Waga też tam nie była konieczna, śledzie kupowano wszak na sztuki, jajka na pary, a większość na oko i pomiar ręczny.

Adam Czesław Dobroński 

Ulica Stołeczna Jankiela Gellera

   Jankiel Geller, stały mieszkaniec ul. Stołecznej 9. Był to wybitnie uzdolniony złodziejaszek, który swoją przestępczą karierę rozpoczął w wieku 14 lat i szybko wyrósł na asa mieszkaniowych i sklepowych skoków. Praktykę przeplatał z wiedzą teoretyczną, nabywaną od starszych klawiszników podczas pierwszych, więziennych odsiadek. 

   Z biegiem czasu zaczęły interesować go głównie kusze (łupy) złożone ze złotych monet, biżuterii oraz drogich zegarków. W zaułkach Chanajek dorównywał powoli takim mistrzom, jak Szmul Gorfinkiel z ul. Orlańskiej czy Abram Azji z ul. Krakowskiej, a byli to nie lada mistrzowie w tym złodziejskim fachu. 

  W maju 1927 r. dokonane zostało zuchwałe włamanie do mieszkania Chaima Szpiro przy ul. Kupieckiej. Sprawcy dobrze wybrali swoją ofiarę. Ów handlarz żelaznym towarem znany był z częstych odwiedzin w składach jubilerskich.    Pewnej majowej nocy cały złoty skarb pana Szpiro zniknął. Policja przeprowadziła rewizję i tymczasowo zatrzymała znanych w mieście specjalistów od łomu i wytrychów. Znalazł się wśród nich również Janiekl Geller. Był wszak w kartotece Ekspozytury Urzędu Śledczego wysoko notowanym klawisznikiem i do tego specem od złotych precjozów. Zabrakło jednak przekonywujących dowodów. 

  Zanim jednak złodziej ze Stołecznej opuścił areszt, spotkał go szkaradny pech. Razem z nim w celi przebywał m. in. Jan Bakun, również zatrzymany w związku ze skokiem na Kupieckiej. Ten przyznał się w zaufaniu Gellerowi, którego uważał za mistrza, że ma zaszyte w marynarce złote dwudziestodolarówki. Policja nie wpadła na ich trop. Geller, wysłuchawszy tych zwierzeń, postanowił uwolnić goja Bokuna od jego okrycia wraz z cenną zawartością. Niestety dał się przy tym złapać na tej czynności. Kradzież marynarek to nie było niestety jego emploi, jak mówią Francuzi. Dlatego pozostał za kratkami jeszcze przez cztery niepotrzebne miesiące. 

   Przez następne lata różnie układały się losy Jankiela Gellera z ul. Stołecznej. Bywał na wozie, ale zdarzyło się mu też z niego spadać. W 1936 r. wybrał się na gościnne występy na kresy Rzeczypospolitej. Dotarł do Słonimia. Tutaj, w małym zakładzie jubilerskim trafił na duży łup. Był i złoty zegarek z masywną bransoletą, dwa pierścionki z kamykami, kilka broszek i wisiorków. Z tym wszystkim wrócił do Białegostoku i zamelinował zdobycz w domu. Jednak policja kryminalna, która miała stale gwiazdę stołecznych (nie mylić ze stolicą) włamywaczy na oku, przeprowadziła u niego kolejną rewizję. Trafione w Słonimie fanty znalazły się w sejfie Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej, zaś Jankiel ponownie trafił do więzienia, tym razem na dwa lata. 

   Po wyjściu na wolność postanowił, ze względu na swoją wątpliwą popularność, mniej udzielać się osobiście. Znalazł w sąsiednich domach kilku sprytnych chłopaczków, przeszkolił i zaczął posyłać na przygotowane przez siebie roboty. Trwało to jednak niedługo. W czerwcu 1939 r. dwóch wyrostków - Jankiel Lik ze Stołecznej 9 i Abram Klaczko z domku tuż obok - wpadło przy wynoszeniu z mieszkania Efroima Zyrbelblata przy ul. Polnej, starych zabytkowych lamp. Po krótkim przesłuchaniu przyznali się, że ich instruktorem i mentorem był Jankiel Geller. Klawisznikowi temu zabrakło więc nie tylko fartu, ale i chyba umiejętności pedagogicznych. 

 

Włodzimierz Jarmolik

Translate