Postaw mi kawę na buycoffee.to

Szkoła Powszechna 9 przy ulicy Sosnowej



  "Tyle lat minęło a ja pamiętam swoją szkołę. Jakże to inna była szkoła, jakże inne czasy. Jak miałem zaczynać czwartą klasę, to wybuchła wojna. Nastała okupacja i trzeba było myśleć każdego dnia jak przeżyć "- opowiadał Stanisław Bałdyga.

  Naukę w pierwszej klasie rozpocząłem w 1935 roku. Była to szkoła powszechna nr 9. Znajdowała się  przy soborze św. Mikołaja. Była to katolicka szkoła. Dawniej tu biegła ulica Sosnowa. Tuż za szkołą parę metrów dalej przy bramce znajdował się skład budowlany, gdzie sprzedawano cement i różne materiały do budowy. Naprzeciw parę kroków dalej wchodziło się w ulicę Mińską. Ludzie rzadko tu zaglądali, bo była to bardzo brzydka i zaniedbana ulica. Oficer nie poszedłby tam, honor mu nie pozwalał, ja rzecz jasna często tam biegałem.

  Samą szkołę niezbyt miło wspominam. Higienistka okropnie wredna była. Jak sprawdzała uszy i nie daj Boże, u kogo brudne zobaczyła, to tak zakręciła, że mogła oderwać. Włosy każdy chłopak musiał mieć ścięte na zapałkę. Kierownik też nieprzyjemny był. "Czy to możliwe, że syn stróża ma swój dom" - pytał zdziwiony. A to moja mama od swojej rodziny parę złotych dostała i przy ulicy Wołyńskiej w okolicach Angielskiej rodzice postawili mały domek - pokój i kuchnia, ale liczyło się, że na swoim jesteśmy.

  W szkole nie mieliśmy boiska. Toalety była na zewnątrz, że i z miasta przychodzili. Dzisiaj rodzice wożą dzieci, do szkoły, na basen, a my małe szkraby sami wszędzie chodziliśmy. I do tego od wiosny do jesieni na bosaka się biegało. Do szkoły już nie, nie wpuścili bez butów. Siostra w piętnastce przy Lipowej się uczyła, to do domu odesłali jak poszła bez mundurka.

  Szkołą rządził kierownik, ale zaraz po nim najważniejszy był woźny Mikołaj, on i w cerkwi dzwonił. Znał mego ojca, nieraz rozmawiali. Schody w szkole były, to wiadomo dzieciaki lubiły zjeżdżać, aby chwila wolna, już na strych i się śmigało. Raz woźny przyłapał nas na gorącym uczynku, zjeżdżamy, a on stoi z kijkiem. "Ano złaźcie". A my prosimy: "Panie Mikołaju, to ostatni raz, już więcej nie pójdziemy".Dyscyplinę trzymał ostro. Jak się chłopaki w bójkę wdali czy harmider urządzili, kijek w ruch szedł równo.

  Kiedy wybuchła wojna, to początkowo Niemcy zachowywali się jeszcze przyzwoicie. Przy Szosie Południowej stał tabor, żołnierze smarowali chleb masłem i częstowali. Zresztą długo nie byli w Białymstoku, bo zaraz po 17 września weszli Rosjanie. Żydzi witali ich szczególnie radośnie. Sowieci z Grodna tu jechali, byle jak ubrani, w obszarpanych szynelach. Urzędowali w koszarach przy ulicy Bema.

  Widziałem ten cały pochód, jak szli Niemcy i Rosjanie do Pałacu Branickich na wspólne posiedzenie, by potwierdzić okupację sowiecką. No i wtedy to się zaczęły ciężkie czasy. Sklepy bardzo szybko opustoszały, po chleb trzeba było stać całą noc. W hali przy ul. Skłodowskiej sprzedawali różne rzeczy, to się brało, żeby potem wymienić na co innego. Ale jak kogoś przyłapali, że dwa razy obrócił, to do aresztu zamykali. 

  Mnie też kiedyś przyłapali, ale ojciec znał Żyda policjanta, to wypuścili. Z tyłu hali stał samochód, jak nazbierali z 20 osób, to wywozili do Knyszyna i do domu trzeba było wracać piechotą. A koło bożnicy żydowskiej, którą później Niemcy spalili, znajdował się sklep z wódką, tam to dopiero ustawiały się kolejki, ścisk panował niemożebny, bo za wódkę można było wszystko dostać. Co sprytniejsi podsadzali kumpli, ci po głowach dosłownie szli i gdzieś tam się wciskali.

  Za okupacji niemieckiej handlowałem z kolegami papierosami na Rynku Siennym. Jak podjeżdżało gestapo, to mówiliśmy: woda, woda i na to hasło uciekaliśmy. Niemcy nie mieli litości. Romek, mój kumpel, sprzedawał słoninę, zatrzymali go. Jego mama uprosiła, żeby ją wzięli zamiast syna. No i tę biedną kobietę z grupą innych rozstrzelali w Grabówce.

   "Tematyka II wojny światowej nie jest młodzieży obca, jednak przekaz osoby, która przeżyła ten koszmar niewątpliwie wzbogaca tę wiedzę". 


Alicja Zielińska

Zakręt śmierci na wiadukcie ul. Dąbrowskiego

  Ulica Dąbrowskiego w Białymstoku to takie dwa równoległe byty. Jeden z nich to praktycznie nieuczęszczana wąska uliczka, przy której stoi kilka budynków. Są wśród nich budowle o całkiem niezłej historii, jak choćby ten pod 20 numerem. Należał on do Pisarów.

  Jedyny ocalały z Zagłady przedstawiciel tej rodziny, Samuel Pisar zrobił już po wojnie oszałamiającą karierę prawniczą. Był doradcą światowych gwiazd filmowych: Kirka Douglasa, Elizabeth Taylor czy Catherine Deneuve. Z dużym powodzeniem doradzał też czołowym politykom. O Białymstoku pamiętał, choć była to pamięć bolesna. Bo jak sam stwierdził, miasto po tym, co tu przeżył, znaczyło dla niego "tylko nieco więcej niż cmentarz bez grobów".

  Jest też przy Dąbrowskiego, pod trzydziestką, doskonały przykład białostockiego modernizmu, tak ostatnio, i słusznie promowanego i podziwianego. Jest też w perspektywie tej ulicy, stuletnia pamiątka Wielkiej Wojny. To przyczółki pierwszego wiaduktu wzniesionego nad torami linii kolejowej warszawsko-petersburskiej, uruchomionej w 1862 roku. W lipcu 1915 roku wycofujący się pod naporem Niemców Rosjanie wysadzili wiadukt, który w tym kształcie nigdy nie został już odbudowany.

  Ale wracając do lat budowy kolei i białostockiego dworca, to właśnie one przyczyniły się do powstania przyszłej ulicy Dąbrowskiego. Od 1825 roku, czyli od wybudowania nowej szosy łączącej Białystok z Warszawą (dzisiejsza ósemka), wjazd do Białegostoku prowadził dzisiejszą ulicą Kolejową i Świętego Rocha.

  Po 1862 roku trzeba było to zmienić. To wówczas powstał istniejący do dziś schemat układu komunikacyjnego. Odcięta od "warszawskiego traktu" ulica Świętego Rocha była już tylko dojściem do dworca. Nowa ulica (Dąbrowskiego) nabrała znaczenia arterii.

  Takim świadectwem starszeństwa poszczególnych ulic w tym rejonie, były obowiązujące do 1919 roku ich nazwy. Tak więc najstarsza - Świętego Rocha - nosiła nazwę Staroszosowej, Kolejowa była Szosową, a Dąbrowskiego Nowoszosową. Z nazwą ulicy Dąbrowskiego było też pewne zamieszanie polityczne, ale już w czasach II RP. Władze Białegostoku likwidując w 1919 roku rosyjskie nazwy, przemianowały Szosową na Kolejową, a Nowoszosową nazwano Kolejową II.

  W styczniu 1925 roku prezydent miasta Bolesław Szymański zaproponował, aby Kolejową II przemianować na 19 Lutego, dla upamiętnienia daty wkroczenia wojsk polskich do Białegostoku. Jednak skonfliktowana i nieprzychylna mu rada miejska nie poparła tej, skądinąd słusznej, inicjatywy i ku zaskoczeniu wnioskodawcy przegłosowała swoją propozycję.

  Tak to generał Jan Henryk Dąbrowski został patronem ulicy. Oczywiście za Sowieta i w latach niemieckiej okupacji Dąbrowski musiał zniknąć z tabliczek. Od 1940 do 1941 roku zastępował go Czapajew, a później do 1944 roku była to Könnigsberger Strasse. Ale w międzywojniu w odniesieniu do fragmentu ulicy Dąbrowskiego potocznie używano jeszcze innej nazwy - zakręt śmierci. Powstała ona na skutek zakrętów pod kątem 90 stopni z obu stron dojazdów do wiaduktu.

  Białostoccy kierowcy, czy to za sprawą brawury, czy nieumiejętności, mieli duży problem z pokonaniem tego drogowego zygzaka. Wypadki wraz z rozwojem motoryzacji mnożyły się. Jeden ze znamiennych wydarzył się w sierpniu 1932 roku. Oto kierowca taksówki Abram Mikołajewski wiózł do szpitala w Choroszczy pewnego umysłowo chorego. Traf chciał, że z naprzeciwka jechała inna taksówka. No i spotkały się na samym zakręcie śmierci. Na szczęście nic się nikomu nie stało, ale "obydwa samochody zostały ciężko uszkodzone".

  Mikołajewski tłumaczył się, że "wypadek spowodował chory, który rzucił się na niego i uniemożliwił mu kierowanie autem". Ale dociekliwi policjanci ustalili ponad wszelką wątpliwość, że to raczej Mikołajewski był chory umysłowo, bo w tak niebezpiecznym miejscu "zamiast objeżdżać zakręt łukiem, skrócił sobie drogę i wjechał na nadjeżdżający z przeciwnej strony samochód".

  Problem z zakrętem śmierci narastał, aż musiał zainteresować się nim sam wojewoda Marian Zyndram Kościałkowski. W listopadzie 1933 roku do Białegostoku przyjechał dyrektor wileńskiej dyrekcji PKP inżynier Kazimierz Falkowski. Kościałkowski zaprosił go na "konferencję w sprawie t.zw. zakrętu śmierci", gdzie "wskutek bardzo ostrego łuku dochodzi w tem miejscu często do katastrof".

Obaj panowie uzgodnili, że konieczną jest budowa nowego wiaduktu "który pójdzie ponad torami kolejowymi w linii prostej, a więc skróci zarazem drogę do stacji i ogromnie ułatwi ruch kołowy". Obaj też wybrali się na Dąbrowskiego, aby naocznie stwierdzić, że budowa jest nieodzowna.

  Przez cały 1934 rok trwały prace przygotowawcze i dopiero w drugiej połowie 1935 zarząd miasta "przy poparciu wileńskich władz kolejowych" rozpoczął budowę. Jeszcze w tym samym roku wzniesiono przyczółki nowego wiaduktu na Dąbrowskiego.

Zakładano, że budowa zakończy się w 1936 roku, ale zabrakło niezbędnych funduszy. Prezydent miasta Seweryn Nowakowski wystarał się o dodatkowe pieniądze na roboty publiczne i w 1937 roku prace ruszyły pełną parą.

  Budowę w maju 1937 roku wizytował nawet premier generał Felicjan Sławoj Składkowski. Po spotkaniu w magistracie, w którym uczestniczył następca wojewody Kościałkowskiego, Stefan Kirkitlis, Nowakowski zaprezentował premierowi prace przy regulacji Białki, a na zakończenie wizytacji wszyscy pojechali na Dąbrowskiego.

Składkowski uważnie zlustrował likwidację zakrętu śmierci i wyraźnie zadowolony z tego, co mu pokazano, żegnając się z Nowakowskim stwierdził - "no, Białystok ostatnio mocno się podciągnął".


Andrzej Lechowski 

Wróżbita i chiromanta - astrolodzy dobrze zarobili

   Walentynki to obyczaj nowy, ale jakby już zakorzeniony w naszych realiach. Swoją drogą nic w nim zdrożnego, bo koncentruje naszą uwagę na tym, co w życiu bodaj najistotniejsze. Okazywanie uczuć, ciepła, czułości drugiej osobie jest przecież podstawą normalnego trwania naszego gatunku. Każdy z nas podświadomie czeka na takie permanentne walentynki. Tylko jak się dowiedzieć czy to już, czy jeszcze nie?! Najprostsze, ale jakże niepewne są wróżby. Stąd też i kariery rozmaitych wróżbitów i astrologów.

  Popularnością w przedwojennym Białymstoku cieszył się astrolog Wasilewski. Przyjeżdżał ów mag kilkakrotnie i zawsze zapowiadał, że będzie "czytał los każdego" i stosownie do odczytywania udzielał porad. Te najprostsze kosztowały zaledwie 1 zł. 

  W sierpniu 1932 r. zatrzymał się Wasilewski w hotelu Bristol przy Lipowej 17. Powodzenie miał gwarantowane, tak więc jego pobyt w Białymstoku przeciągnął się aż do końca roku. Tuż przed sylwestrem ogłosił, że przyjmuje ostatni dzień i nawoływał: "Człowiecze! Na dłoniach i twarzy masz wypisany horoskop całego życia". Niedowiarkom udzielał gwarancji, co było o tyle karkołomne, że "udzielał porad w różnych okolicznościach życiowych".

  Z kolei w hotelu Ostrowskiego przy Sienkiewicza 15 pod koniec 1932 r. zatrzymał się "ustalonej sławy chiromanta - astrolog" Ryszard Morawski-Kalwini. To była medialna sława z racji jego astrologicznych przepowiedzi transmitowanych przez radio. Ot, taki protoplasta Kaszpirowskiego. Morawski- Kalwini "przepowiadał przyszłość, odgadywał przeszłość i teraźniejszość z linii rąk, twarzy, a także z fotografii i pisma przy pomocy laski magicznej".

  Taka usługa i dziś na walentynki byłaby jak znalazł. Przynieść zdjęcie potencjalnej wybranki, a jeszcze lepiej z odręczną dedykacją typu "Drogiej Stasi niezapomniany Kazimierz" i już wszystko wiemy. Nic dziwnego, że wróżbita przyjmował codziennie przez 12 godzin, a pod pokojem hotelowym, stała ciągle spora kolejka.

  W hotelowych pokojach wróżbitów zapadały brzemienne w skutkach decyzje. Zgodnie z nimi przed ołtarze ciągnęły tłumy. Jednak gdyby wszyscy korzystali z porad magów, pewnie nie byłoby choćby takiego przypadku, jaki miał miejsce w Boże Narodzenie 1932 r. w Starosielcach. 

  Przed ołtarzem dozgonną miłość mieli sobie przysięgać znani w tej osadzie młodzi. Toteż przed kościołem w oczekiwaniu na ślubny orszak zjawił się tłumek starosielczan. Nastrój był beztroski i nic nie wskazywało gwałtownej zmiany ustalonego przebiegu uroczystości. "Kiedy bowiem ślubny orszak zajechał do kościoła, pomiędzy narzeczonym i rodzicami oblubienicy nastąpiła krótka lecz dobitna w doborze słów rozmowa, po której narzeczony nasunął energicznie na oczy ślubny melon i dał nura między przyglądających się szczęśliwej parze". Ci, co stali blisko, powtarzali, że przyczyną rejterady niedoszłego żonkosia był fakt "niedotrzymania umowy dotyczącej wypłaty posagu przed ślubem".

  Uczuć niby wycenić nie można, ale próbować nie zawadzi. Taką próbę podjęło pewne towarzystwo w lecie 1932 r. Ich historia była banalna. Otóż pewien mieszkaniec ulicy Sienkiewicza wiedziony gorącą miłością poślubił w karnawale, jak mu się zdawało, miłość jego życia. 

  Szybko jednak amory i wierność małżeńska wyparowały z głowy i serca małżonka, a że miłość to ślepy los, to uczucie z żony przeniósł na pewną urodziwą sąsiadkę. Sytuacja dla całej trójki stała się nieznośna, więc postanowili do całego ambarasu podejść pragmatycznie. Żona widząc, że półroczne pożycie małżeńskie niezbyt ją satysfakcjonuje, zgodziła się na rozwód, ale zażądała od sąsiadki odstępnego za swego ślubnego. Wzgardzone uczucia zbilansowane z wartością jurnego młodziana wycenione zostały na 300 zł. Białostocki rabinat przypieczętował tę transakcję i wszyscy byli zadowoleni.

   Wzgardzone uczucia bądź zazdrość, która z miłością często chadza w parze mogą czasem doprowadzić do radykalnych rozwiązań. Taka dramatyczna historia rozegrała się w lutym 1934 r. przed dworcem kolejowym. Zapadał już zmrok, gdy liczny o tej porze dnia tłum podróżnych i przechodniów zmroziło "kilka następujących po sobie wystrzałów rewolwerowych". Zaalarmowana nimi policja szybko ustaliła, że strzelającą była Olga Rudziakowa, żona urzędnika kolejowego Józefa Rudziaka. Celem zaś był właśnie on. A sprawa w szczegółach wyglądała tak.

  Rudziak pracował w magazynach kolejowych. Stosunki z żoną nie układały mu się. Za to idylliczne relacje połączyły go z pewną uroczą osóbką z Grodna. O tych niecnych poczynaniach małżonka dowiedziała się Rudziakowa. Wiedząc, że tego dnia spotka się z grodnianką, zaczaiła się przy głównym wejściu na dworzec. Gdy ujrzała swego ślubnego z kochanką, wystrzeliła kilkakrotnie, ale wszystkie strzały były niecelne. Na domiar rewolwer zaciął się. 

  Ale panika i tak wybuchła, bo kochanica pana Józefa z nadmiaru wrażeń zemdlała, co można było poczytać, że padła trupem. Amant rzucił się więc, aby ją ratować, ale na niego w tym samym momencie rzuciła się własna żona, która zaczęła wymierzać mu siarczyste policzki. Szczęściem dla Józefa interweniowała policja i tak Rudziakowa z zarzutem usiłowania zabójstwa trafiła do aresztu. Następnego dnia stanęła przed okręgowym sędzią śledczym, który "na podstawie złożonych przez oskarżoną do protokółu zeznań, w których podała co ją skłoniło do tego czynu i po zbadaniu całokształtu sprawy" zwolnił kobietę z aresztu.

  Rudziakowa jakby na to czekała i ogłosiła publicznie, z jakim to potworem przyszło jej żyć przez 15 lat i dochować się dwójki dzieci. Małżonek nie pozostał dłużny i do redakcji wysłał obszerny elaborat, w którym opisywał wszystkie niegodziwości, jakich doznał przez te same 15 lat od swojej małżonki. Obydwoje obrzucali się poważnymi oskarżeniami. Publicznie prali swoje prywatne brudy.

  Aby tego wszystkiego uniknąć wystarczyłoby wcześniej udać się do wróżbity, który być może za jedną złotówkę stwierdziłby, że walentynki to historia nie dla Rudziaków.


Andrzej Lechowski 

Translate