Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wróżbita i chiromanta - astrolodzy dobrze zarobili

   Walentynki to obyczaj nowy, ale jakby już zakorzeniony w naszych realiach. Swoją drogą nic w nim zdrożnego, bo koncentruje naszą uwagę na tym, co w życiu bodaj najistotniejsze. Okazywanie uczuć, ciepła, czułości drugiej osobie jest przecież podstawą normalnego trwania naszego gatunku. Każdy z nas podświadomie czeka na takie permanentne walentynki. Tylko jak się dowiedzieć czy to już, czy jeszcze nie?! Najprostsze, ale jakże niepewne są wróżby. Stąd też i kariery rozmaitych wróżbitów i astrologów.

  Popularnością w przedwojennym Białymstoku cieszył się astrolog Wasilewski. Przyjeżdżał ów mag kilkakrotnie i zawsze zapowiadał, że będzie "czytał los każdego" i stosownie do odczytywania udzielał porad. Te najprostsze kosztowały zaledwie 1 zł. 

  W sierpniu 1932 r. zatrzymał się Wasilewski w hotelu Bristol przy Lipowej 17. Powodzenie miał gwarantowane, tak więc jego pobyt w Białymstoku przeciągnął się aż do końca roku. Tuż przed sylwestrem ogłosił, że przyjmuje ostatni dzień i nawoływał: "Człowiecze! Na dłoniach i twarzy masz wypisany horoskop całego życia". Niedowiarkom udzielał gwarancji, co było o tyle karkołomne, że "udzielał porad w różnych okolicznościach życiowych".

  Z kolei w hotelu Ostrowskiego przy Sienkiewicza 15 pod koniec 1932 r. zatrzymał się "ustalonej sławy chiromanta - astrolog" Ryszard Morawski-Kalwini. To była medialna sława z racji jego astrologicznych przepowiedzi transmitowanych przez radio. Ot, taki protoplasta Kaszpirowskiego. Morawski- Kalwini "przepowiadał przyszłość, odgadywał przeszłość i teraźniejszość z linii rąk, twarzy, a także z fotografii i pisma przy pomocy laski magicznej".

  Taka usługa i dziś na walentynki byłaby jak znalazł. Przynieść zdjęcie potencjalnej wybranki, a jeszcze lepiej z odręczną dedykacją typu "Drogiej Stasi niezapomniany Kazimierz" i już wszystko wiemy. Nic dziwnego, że wróżbita przyjmował codziennie przez 12 godzin, a pod pokojem hotelowym, stała ciągle spora kolejka.

  W hotelowych pokojach wróżbitów zapadały brzemienne w skutkach decyzje. Zgodnie z nimi przed ołtarze ciągnęły tłumy. Jednak gdyby wszyscy korzystali z porad magów, pewnie nie byłoby choćby takiego przypadku, jaki miał miejsce w Boże Narodzenie 1932 r. w Starosielcach. 

  Przed ołtarzem dozgonną miłość mieli sobie przysięgać znani w tej osadzie młodzi. Toteż przed kościołem w oczekiwaniu na ślubny orszak zjawił się tłumek starosielczan. Nastrój był beztroski i nic nie wskazywało gwałtownej zmiany ustalonego przebiegu uroczystości. "Kiedy bowiem ślubny orszak zajechał do kościoła, pomiędzy narzeczonym i rodzicami oblubienicy nastąpiła krótka lecz dobitna w doborze słów rozmowa, po której narzeczony nasunął energicznie na oczy ślubny melon i dał nura między przyglądających się szczęśliwej parze". Ci, co stali blisko, powtarzali, że przyczyną rejterady niedoszłego żonkosia był fakt "niedotrzymania umowy dotyczącej wypłaty posagu przed ślubem".

  Uczuć niby wycenić nie można, ale próbować nie zawadzi. Taką próbę podjęło pewne towarzystwo w lecie 1932 r. Ich historia była banalna. Otóż pewien mieszkaniec ulicy Sienkiewicza wiedziony gorącą miłością poślubił w karnawale, jak mu się zdawało, miłość jego życia. 

  Szybko jednak amory i wierność małżeńska wyparowały z głowy i serca małżonka, a że miłość to ślepy los, to uczucie z żony przeniósł na pewną urodziwą sąsiadkę. Sytuacja dla całej trójki stała się nieznośna, więc postanowili do całego ambarasu podejść pragmatycznie. Żona widząc, że półroczne pożycie małżeńskie niezbyt ją satysfakcjonuje, zgodziła się na rozwód, ale zażądała od sąsiadki odstępnego za swego ślubnego. Wzgardzone uczucia zbilansowane z wartością jurnego młodziana wycenione zostały na 300 zł. Białostocki rabinat przypieczętował tę transakcję i wszyscy byli zadowoleni.

   Wzgardzone uczucia bądź zazdrość, która z miłością często chadza w parze mogą czasem doprowadzić do radykalnych rozwiązań. Taka dramatyczna historia rozegrała się w lutym 1934 r. przed dworcem kolejowym. Zapadał już zmrok, gdy liczny o tej porze dnia tłum podróżnych i przechodniów zmroziło "kilka następujących po sobie wystrzałów rewolwerowych". Zaalarmowana nimi policja szybko ustaliła, że strzelającą była Olga Rudziakowa, żona urzędnika kolejowego Józefa Rudziaka. Celem zaś był właśnie on. A sprawa w szczegółach wyglądała tak.

  Rudziak pracował w magazynach kolejowych. Stosunki z żoną nie układały mu się. Za to idylliczne relacje połączyły go z pewną uroczą osóbką z Grodna. O tych niecnych poczynaniach małżonka dowiedziała się Rudziakowa. Wiedząc, że tego dnia spotka się z grodnianką, zaczaiła się przy głównym wejściu na dworzec. Gdy ujrzała swego ślubnego z kochanką, wystrzeliła kilkakrotnie, ale wszystkie strzały były niecelne. Na domiar rewolwer zaciął się. 

  Ale panika i tak wybuchła, bo kochanica pana Józefa z nadmiaru wrażeń zemdlała, co można było poczytać, że padła trupem. Amant rzucił się więc, aby ją ratować, ale na niego w tym samym momencie rzuciła się własna żona, która zaczęła wymierzać mu siarczyste policzki. Szczęściem dla Józefa interweniowała policja i tak Rudziakowa z zarzutem usiłowania zabójstwa trafiła do aresztu. Następnego dnia stanęła przed okręgowym sędzią śledczym, który "na podstawie złożonych przez oskarżoną do protokółu zeznań, w których podała co ją skłoniło do tego czynu i po zbadaniu całokształtu sprawy" zwolnił kobietę z aresztu.

  Rudziakowa jakby na to czekała i ogłosiła publicznie, z jakim to potworem przyszło jej żyć przez 15 lat i dochować się dwójki dzieci. Małżonek nie pozostał dłużny i do redakcji wysłał obszerny elaborat, w którym opisywał wszystkie niegodziwości, jakich doznał przez te same 15 lat od swojej małżonki. Obydwoje obrzucali się poważnymi oskarżeniami. Publicznie prali swoje prywatne brudy.

  Aby tego wszystkiego uniknąć wystarczyłoby wcześniej udać się do wróżbity, który być może za jedną złotówkę stwierdziłby, że walentynki to historia nie dla Rudziaków.


Andrzej Lechowski 

Przyczynek do historii białostockiej fotografiki

  Wraz ze zmianą pokoleniową zmieniała się też technika fotograficzna i upodobania klientów. Już nikt nie wykonywał pracochłonnych, pozowanych zdjęć w atelier dekorowanych kotarami, malowanymi landszaftami i meblami.

  Przed tygodniem Alicja Zielińska przypomniała w Albumie postać białostockiego fotografa Józefa Neuhüttlera. To fotograf niezwykły. Jemu zawdzięczamy unikalne zdjęcia zburzonego Białegostoku. Są świadectwem barbarzyństwa jakiego doświadczyło nasze miasto. Dalszą część tej dokumentacji wykonał Władysław Paszkowski, pierwszy powojenny wojewódzki konserwator zabytków. On pozostaje wciąż w pewnym zapomnieniu, gdy tymczasem pamięć o Neuhüttlerze jest kultywowana. Robi to w sposób wzorcowy jego córka - pani Danuta Dawdo. To dzięki jej aktywności, ale też i znakomitej znajomości rzeczy o tym białostockim fotografie wiemy dużo.

  Jednak po lekturze ostatniego Albumu postanowiłem dorzucić jeszcze takie małe coś. Nie jest moim zamiarem odbrązawianie bohatera artykułu. Myślę raczej o przytoczeniu mniej istotnych przyczynków, które obrazują, w jakich realiach obracali się przedwojenni fotografowie. Lata 30. XX wieku to zmiana generacji wśród białostockich mistrzów obiektywu. Nie ma już wśród nich bodaj najsłynniejszego, Józefa Sołowiejczyka. Nie ma też atelier Bubryka, którego zakład przy Kilińskiego cieszył się zasłużoną renomą.

  Upływowi czasu oparli się tylko Rendel i Szymborscy. Zresztą zakład tych ostatnich istnieje i obecnie i ciągle na Lipowej! To w Białymstoku fenomen. Pojawiają się natomiast nowi fotografowie: Frydman, Konel, Koszycer, Łoźnicki, Malinowski, Polski, Sztark, Taliński. Z jeszcze młodszego pokolenia swoją karierę rozpoczyna Augustis. Dziś tylko on i właśnie Neuhüttler przywoływani są w publikacjach.

   Wraz ze zmianą pokoleniową zmieniała się też technika fotograficzna i upodobania klientów. Już nikt nie wykonywał pracochłonnych, pozowanych zdjęć w atelier dekorowanych kotarami, malowanymi landszaftami i meblami. Zaczęła się epoka szybkich zdjęć, często wykonywanych na ulicy.

   Mechanizm był prosty. Fotograf "czatował" na chodniku. Gdy miał sposobność - pstrykał, a klientowi wręczał stosowny firmowy kupon i po wywołaniu zdjęcia czekał na niego w swoim zakładzie. Oczywiście najlepszym terenem tych fotograficznych łowów były ulubione przez białostoczan miejsca spacerów - Rynek Kościuszki, Lipowa, Kilińskiego. Tam też było najwięcej zakładów fotograficznych.

   W sierpniu 1932 roku głośnym echem rozeszła się wiadomość, że w zakładzie Tarłowicza została rozbita wywieszona na zewnątrz szklana witryna reklamowa. Wszystkie wyeksponowane w niej fotografie zostały skradzione. Powiadomiona o tym zajściu policja wszczęła dochodzenie i ustaliła, że sprawcami byli dwaj fotografowie: Abram Freszter i właśnie Józef Neuhüttler. Incydent ten związany był z bezwzględną walką o klienta i tym jedynie, a nie bezmyślnym chuligaństwem można go wytłumaczyć.

  Musiał Tarłowicz zaleźć za skórę swoim kolegom po fachu, skoro dokonali oni tak desperackiego odwetu. Całkiem inny wypadek, którego bohaterem był Józef Neuhüttler wydarzył się w maju 1933 roku. Fotograf, co zaświadczają zachowane po nim zdjęcia i wspomnienia córki, nie ograniczał się do robienia wyłącznie ulicówek i zdjęć legitymacyjnych. Jego ambicje sięgały dalej. Zafascynowany możliwością utrwalenia na kliszy obrazu swojego miasta pojawiał się tam, gdzie było coś godnego uwagi lub też działo się.

   Po mieście jeździł rowerem. I pech chciał, że pędząc za jakimś tematem, na Sienkiewicza wpadł pod furmankę. Jak zanotowano "Nojhitler (tak czasem fonetycznie pisano jego nazwisko) został lekko poturbowany. Rower i aparat fotograficzny uległy uszkodzeniu".

  W historię białostockiej fotografii, którą możemy nazwać reporterską najlepiej wpisał się Bolesław Augustis. Ale przecież jego pierwszym miejscem pracy był właśnie zakład Józefa Neuhüttlera przy Rynku Kościuszki, w którym przybyły wraz z rodziną z Nowosybirska Augustis pracował od 1932 roku. Już jednak w 1935 roku usamodzielnił się i otworzył własny zakład przy Kilińskiego 12. Nazwał go Polonia - Film. Jego fotografie, to oprócz typowych portretów i ulicówek, są niezwykłym socjologicznym fotoreportażem.

   Augustis chyba jako pierwszy białostocki fotograf penetruje okoliczne podwórza. Rejestruje demonstracje. Fotografuje żydowską młodzież przygotowującą się w kibucach przy Pałacowej i Brukowej do wyjazdu do Palestyny. Jego zdjęcia fascynują i dziś.

   Lata trzydzieste to początek powszechności fotografii. Jej wykonanie staje się stosunkowo tanie, a więc i dostępne. W Białymstoku w uprawianie fotografiki angażowała się też młodzież. Przy Szkole Handlowej, która mieściła się przy ulicy Fabrycznej, powstała Sekcja Miłośników Fotografii. Założył ją i prowadził nauczyciel towaroznawstwa, arytmetyki handlowej i kaligrafii - Kazimierz Sawicki, który w 1937 roku został dyrektorem szkoły.

  To dzięki młodym fotografom z "ekonomika" mamy utrwalony Białystok z lat 1930 - 1931. Wykonane przez uczniów fotografie, w lutym 1932 roku mogli podziwiać wszyscy białostoczanie. Oto bowiem w miejscowych księgarniach Nauczycielskiej i Promień oraz w sklepie Przemysłu Ludowego - Krajan, ukazały się w sprzedaży "zdjęcia wykonane artystycznie". Jak donoszono "na specjalne wyróżnienie zasługuje fotografia - Rynek Kościuszki w nocy- przy oświetleniu lamp elektrycznych". I dziś ta właśnie fotografia robi duże wrażenie. Jest w niej i nastrój, jakaś ulotna tajemnicza aura, świetny kadr i mistrzowskie naświetlenie.

  Zdjęcia cieszyły się "w rozprzedaży dużem powodzeniem". Zachęceni tym członkowie Sekcji już w kwietniu tego samego roku przygotowali do sprzedaży kolejne fotografie tym razem przedstawiające nowe gmachy sądu okręgowego, izby skarbowej, iluminowany ratusz i Zwierzyniec zimą.

Szczęśliwie i one tak jak wiele fotografii wykonanych przez Józefa Neuhüttlera i Bolesława Augustisa zachowały się do naszych czasów.


Andrzej Lechowski 

Białostocki fotograf został złodziejem przez kobietę

  To, co sprowadziło Franciszka Więckowskiego, przystojnego młodzieńca z ul. św. Rocha na złą drogę, można określić jednym słowem - kobieta!

  Na początku lat 20. był on jeszcze przykładnym uczniem Liceum Handlowego i miał zadatki na solidnego urzędnika, ale niestety nie oparł się urokom pewnej panienki, która okazała się być nieco lekkich obyczajów i wymagała stałych inwestycji pieniężnych. Nie mogąc liczyć w tym względzie na pomoc rodziców, został Franio przedstawicielem znanej firmy fotograficznej z Warszawy i zaczął na ulicach miasta i w przyległych doń mniejszych osadach namawiać ludzi do wykonywania portretów i powiększonych zdjęć ślubnych.

  Miał całkiem wiarygodną aparycję, więc łatwo otrzymywał zaliczki, na które akuratnie wystawiał pokwitowania. Ponieważ prowizja przestała mu wystarczać, bo hulał radośnie ze swoją ukochaną po różnych restauracjach, przestał odsyłać pieniądze do centrali, czyli mówiąc krótko, dokonywał malwersacji. Sąd skazał Więckowskiego na pół roku więzienia. Po wyjściu na wolność na dobre związał się z półświatkiem. Najczęściej można go było spotkać w restauracji "Łącz" albo w sali bilardowej "Polonia". Były to miejsca szczególnie ulubione przez miejscowych letkiewiczów i niebieskich ptaków. Tutaj z pomocą szemranych znajomków już całkiem dorosły Franciszek nauczył się nowych oszukańczych, można rzec śmiało, złodziejskich sztuczek. Żeby nie zrywać całkowicie ze swoim fachem, zaczął pracować na tzw. fotografa.

  Metoda ta szczególnie skutkowała w chłodne dni. Posługujący się nią złodziejaszki wchodzili w marynarce do kawiarni, restauracji czy hoteli i korzystając z nieuwagi szatniarza, zdejmowali (niczym aparatem - stąd nazwa triku) wybrane futro lub palto na ciepłym podbiciu, i tak odziani opuszczali, jak gdyby nigdy nic, gościnny lokal.

  Franciszek Więckowski praktykował zdejmowanie cudzych okryć do 1927 r., kiedy to wpadł ze skradzionym futrem w domu zajezdnym Rybałtowskiego i trafił znowu na półroczny pobyt za kratkami. Po opuszczeniu więzienia, dzięki poczynionym tam znajomościom, Więckowski szybko wsiąkł w miejscowe środowisko złodziei mieszkaniowych. Nie zadawał się jednak ze zwykłymi włamywaczami, którzy chodzili na robotę z ordynarnym łomem, lecz jako szpagat (inteligent) preferował towarzystwo klawiszników z Chanajek. 

  Jego rodzinna ul. św. Rocha leżała na obrzeżach tej mocno kryminogennej dzielnicy. Różnica pomiędzy zwykłym włamywaczem a klawisznikiem polegała na tym, że ten ostatni gardził prymitywnymi sposobami grabieży. Klawisznicy bowiem, będący obok kasiarzy arystokracją złodziejskiego rzemiosła, forsowali drzwi do upatrzonych lokali za pomocą przemyślanych wytrychów i dorobionych kluczy (tzw. klawiszy). Przygotowanie odpowiednich klawiszy, inaczej szperaków, wymagało sporo umiejętności i zachodu. Najpierw trzeba było zrobić odcisk dziurki od klucza, najlepiej w mydle, później poprzez sondowanie tegoż otworu specjalnym drucikiem uzyskać informację co do nacięć na podrabianym kluczu. Takie, ostrożne zabiegi musiały nieco potrwać. Trzeba się było strzec dekonspiracji przed mieszkańcami wybranego obiektu oraz wzrokiem sąsiadów i ciekawskiego dozorcy.

  Klawisznicy pracowali zwykle w grupkach. Na początku lat 30. Więckowski znalazł się w jednej z nich. Jej liderem był doświadczony złodziej Icek Goldstein, z zawodu ślusarz i właściciel pięknej kolekcji najrozmaitszych wytrychów i podrobionych kluczy. Za głównego pomagiera miał mistrza w rzeźnickim fachu Nochima Abelewicza. Teraz do tej dwójki dołączył rokujący duże nadzieje Więckowski. I rzeczywiście! Były już fotograf szybko wyrobił się w nowej profesji. Przez kilka lat kradł całkiem bezkarnie. Dopiero w lutym 1934 r. powinęła mu się noga. Wpadł ze swoimi kompanami przy próbie ograbienia składów przedsiębiorstwa "Warrant".

  Ponieważ zdjęcie Więckowskiego pojawiło się w kartotece Wydziału Śledczego, policja miała go od tej pory na oku. Wpadł w 1936 r. Już z nowym wspólnikiem Kazimierzem Golińskim dokonał zuchwałej kradzieży biżuterii z mieszkania na Antoniuku. Jego styl włamania rozpoznał jednak ekspert z policji śledczej Karol Sznekangerg. Za Franciszkiem Więckowskim znów zamknęła się brama więzienna.


Włodzimierz Jarmolik

Translate