Postaw mi kawę na buycoffee.to

Moja radosna podróż sentymentalna do lat szkolnych

 

  W latach 60 ub. wieku w Szkole Podstawowej nr 11 przy ul. Mazowieckiej 35 rozpocząłem nie tylko edukację, ale i naukę życia. Na ulicy Garbarskiej znajdowała się piekarnia, z której zapach chleba i bułek dochodził aż do szkoły. Dlatego biegaliśmy na dużej przerwie zaopatrzyć się w świeże wypieki.

    Stając na palcach, wyciągaliśmy bułeczki przez kraty w oknach, by dokonać degustacji i oceny organoleptycznej kajzerek oraz bułek drożdżowych leżących na wózku piekarniczym. Nie mieliśmy pojęcia, że nasze działania można określić takimi mądrymi słowami, ale robiliśmy, co nam dyktowało serce i burczący żołądek. Zdarzało się czasami, że piekarz niezbyt zadowolony z naszej degustacji, obsypał fartuszki szkolne suchą mąką. Mąka nie bardzo dawała się oczyścić z fartuszka, a nauczyciel od razu i bez pytania o szczegóły mógł zdyscyplinować ucznia przeszkadzającego w pracy mistrzom piekarnictwa.

   Wystarczyło urwać się z lekcji i przebiec ulicą Chełmską, by obcować z historią na żydowskim cmentarzu, wśród niezbyt dobrze zachowanych kamieni nagrobnych. Wyobraźnia dziecięca splatająca się z krążącymi opowieściami dorosłych sprawiała, że cmentarz żydowski był fantastycznym miejscem do wszelkiego zabaw i – co dziwne – nikt tego dzieciom nie zabraniał. Z żalem przyjęliśmy wiadomość o zamknięciu cmentarza i budowie na jego miejscu hali targowej.

   Po zakończeniu roku szkolnego, lub na jego początku, uczniowie, którzy otrzymali promocję do następnej klasy, kupowali na szkolnej giełdzie od starszych uczniów podręczniki do dalszej edukacji. W owych czasach pewnie nie było tylu mądrych profesorów, którzy by tak jak dzisiaj, zmieniali podręczniki, niczym kelner talerzyki na weselu. Z tego samego podręcznika dzieci mogły korzystać przez wiele lat, tym bardziej, że nowych książek była ograniczona ilość i nie każdy mógł sobie na nie pozwolić. Młodsze rodzeństwo korzystało z tych samych podręczników co starsze dzieci, a zdarzało się, że i z tych samych zeszytów. 

    Nowe podręczniki otrzymywali przeważnie najlepsi uczniowie. Pozostali, którzy nie mieli takiego zapału do nauki, musieli zadowolić się używanymi książkami, które miały w sobie niepowtarzalny urok, biorąc pod uwagę dopiski i rysunki wykonane przez poprzednich użytkowników.

   Nauczyciele nie zawsze byli tak wyrozumiali jakbyśmy chcieli. Zdarzało się, że aktywną elitę młodzieży zostawiali na drugi rok w tej samej klasie, lub przydzielali za „dobre wyniki w nauce” tzw. poprawki, których wykonanie podczas wakacji gwarantowało uzyskanie promocji do następnej klasy.Pamiętam, że w czwartej lub piątej klasie odrabialiśmy prace społeczne na budowie powstającego osiedla przy ul. Wesołej, przekładając jakieś cegły z jednego kata w drugi.

    Pomimo siermiężnych warunków, grono pedagogiczne przykładało dużą wagę do higieny osobistej i naszego zdrowia. Wychowawczyni dbała o to, aby na dużej przerwie dzieci jadły drugie śniadanie, które przynosiły z domów zapakowane w Trybunę Ludu lub inną Gazetę Białostocką. Aż do momentu, gdy pani wychowawczyni uzyskała wiedzę o ołowiu w farbie drukarskiej i zaczęła domagać się, aby rodzice zawijali dzieciom kanapki w papier śniadaniowy lub serwetkę wielorazowego użytku. 

    Wielu z naszych rodziców uznało to za nowomodne dziwactwo. W naszej klasie przeprowadzano również różnego rodzaju szczepienia. Uczniowie karnie ustawiali się w kolejce do szczepień bez jakichkolwiek wzajemnych roszczeń i pretensji, może tylko z drobnymi przepychankami, tak dla porządku. Pielęgniarki sprawdzały czystość paznokci i włosów w obecności całej klasy. Przy stwierdzeniu w klasie wszawicy, najbardziej pokrzywdzone były dziewczynki z długimi włosami.

     Bywały jeszcze bardzo nielubiane przez dzieci badania polegające na odwracaniu powieki górnej na trzonku od łyżeczki. Po skończonym badaniu pielęgniarka prosiła o spojrzenie w górę, aby powieka mogła wrócić na swoje miejsce. 

Nie mam pojęcia, czemu służyły takie tortury, pamiętam tylko, że uczniowie bali się tego badania, które było mało przyjemne i wizualnie straszne. Dbanie o higienę jamy ustnej, to temat do opowieści, którego w tym momencie rozwijać nie chcę mimo, że od tego okresu minęło dużo czasu. Wszystko dlatego, że ówczesny fotel dentystyczny i sprzęt stomatologiczny, którym leczono zęby, zapadł głęboko w mojej pamięci i czasami wraca we śnie.

   W szkole odbywały się również, uroczyste apele ku czci propagandy okraszone występami artystycznymi i wzniosłymi recytacjami wierszy, a uczniowie byli odświętnie ubrani w biało-granatowe stroje. Prawdę mówiąc nic z tego nie rozumieliśmy, ale spotkanie na ogólnym apelu sprzyjało robieniu różnych żartów i dowcipów, których nie będę opisywał, aby nie dawać inspiracji obecnej młodzieży.

   Dreszczyk emocji u dzieci wywoływał przyjazd obwoźnego kina, kiedy pan operator wyświetlał pierwszy film pełnometrażowy, jaki w życiu widzieliśmy. Głowy nie dam, ale mógł to być „Szatan z siódmej klasy”.

Na pierwszą w życiu szkolną wycieczkę pojechałem do Krakowa Jelczem, tzw. ogórkiem, kiedy byłem chyba w czwartej klasie.

Zimą, wracając ze szkoły, trzeba było obowiązkowo zaliczyć górkę do zjeżdżania na cmentarzu żydowskim i przy ul. Angielskiej, przy czym zjeżdżało się podkładając pod pupę tekturowy tornister. Jakoś wtedy nie wiązaliśmy stopnia zużycia tornistra z takim użytkowaniem 

   Wiosną, atrakcją były wszechobecne kałuże, które eksplorowaliśmy w czarnych gumowcach. Do dnia dzisiejszego spotykam się z moim serdecznym druhem szkolnym z ulicy Chełmskiej bajecznie barwnym człowiekiem i rozrywkowym kompanem - Tadeuszem Andraką, czasami również kontaktuję się z Andrzejem Ptakiem, którego los zaniósł do Ameryki.

    Szkoła Podstawowa Nr 11 przy Mazowieckiej 35 lat 60 ubiegłego wieku, to szkoła z klasą. Cudowni nauczyciele, charakterni uczniowie sprawili, że jej duch pozostał dzisiaj w sercu każdego, kto się w niej uczył w tamtym okresie. 

   Pragnę przypomnieć, że naukę w roku szkolnym 1928/29 rozpoczął najsłynniejszy absolwent szkoły, późniejszy Prezydent Rzeczypospolitej na Uchodźstwie, Honorowy Obywatel Miasta Białegostoku - pan Ryszard Kaczorowski, który mieszkał przy Mazowieckiej 7.

    Z uwagi na to, że nie wiemy jakie stopnie na świadectwie miał pan Ryszard Kaczorowski, postanowiłem zamieścić ocenzurowaną wersję drugiej strony swojego świadectwa szkolnego po ukończeniu VI klasy, aby ewentualnie nie konkurować ze świadectwem pana prezydenta.

     Serdecznie dziękuję za żywy oddźwięk, sympatyczne komentarze po publikacji mojej sentymentalnej podróży do lat szkolnych w części 1. Jeżeli przywołałem wspomnienia i wywołałem uśmiech na twarzach , jest mi tym bardziej miło.


Eugeniusz Muszyc

1960 r. - o włos od katastrofy

   Pochód 1 maja 1960 roku w Białymstoku mógł być jednym z najbardziej katastrofalnych w dziejach Europy, i był chyba jedynym niezakończonym w dziejach naszego miasta. W pierwszym powojennym dwudziestoleciu pochód maszerował od ulicy Kilińskiego, przez Rynek Kościuszki i ul. Lipową. Jedynie słuszną trybunę stawiano zwykle przed obecnym Archiwum Państwowym, ale - czy to się władzom ludowym podobało czy nie najlepszy punkt widokowy stanowiły schody kościoła farnego. Pobożni po zakończeniu mszy odwracali się tyłem i patrzyli na pierwszomajowe przedstawienie. A było to wtedy naprawdę niezłe widowisko, jak wspominają Białostoczanie. Na platformach ciężarówek jechały kukły zgniłych imperialistów, niesiono makiety jakichś budowli, grały dęte orkiestry.

  W 1960 trybunę postawiono na Lipowej (koło skrzyżowania z ul. Sienkiewicza). To zdjęcie zostało zrobione tuż przed wypadkiem. Zuchy wznoszą właśnie entuzjastyczne okrzyki na cześć towarzysza Wiesława. - Niespodziewanie usłyszeliśmy warkot samolotu - opowiada Andrzej Lechowski, dzisiaj dyrektor Muzeum Podlaskiego, który jako czterolatek uczestniczył w tym pochodzie - Ktoś powiedział, że lotnik zrzuci na towarzyszy z trybuny wiązankę kwiatów. Patrzymy w górę. Nagle samolot śmigłem i podwoziem zaczepia o kabel nagłaśniający rozwieszony między Domem Towarowym "Społem", a budynkiem mieszkalnym po drugiej stronie. Samolotem zaczęło rzucać, charczał dziwnie, przeleciał nad klasztorem. Potem słyszeliśmy jakiś hałasy, huki, łamały się drzewa i ucichło. Wszyscy jak jeden mąż z wrzaskiem rzucili się, zobaczyć co się stało.

   Andrzej Lechowski: Istną zmorą muzealników było przygotowywanie corocznych wystaw rocznicowych: na 1-go Maja, na Rewolucję Październikową, Dzień Zwycięstwa itd. To były straszne nudy: zdjęcia z opisami. Zawsze dokładnie sprawdzała je cenzura, ale przez wiele lat nikt dopatrzył się, że zdjęcie pogrzebu robotnika (z okresu międzywojennego) nie przedstawiało pierwszomajowej demonstracji. Pamiętam też, że przed 1-ym Maja w mieście odbywała się mała wojna między plastykami, o to kto będzie dekoratorem pochodu. Była to bowiem praca łatwa i dobrze płatna. Jeden z artystów miał patent na to, by wielkie płaszczyzny kryć czerwoną farbą za jednym pociągnięciem (inni musieli dwa razy) i on zwykle dostawał największe zamówienia.

   Dzięki przypadkowi i umiejętnościom lotnika (legendy białostockiego aeroklubu Konrada Wicińskiego) w 1960 na Rynku Kościuszki nie doszło do masakry. Pilotowi cudem udało się wylądować na głównej alei Pałacu Branickich. Sam miał uszkodzony kręgosłup. Pochodu nie udało się już sformować na nowo. Wszyscy byli wstrząśnięci, ale i szczęśliwi, że nikt nie ucierpiał.

   Te pierwsze pochody w latach 50, 60 miały swój urok - twierdzą Białostoczanie. To był festyn. Wielu się cieszyło: "Idzie pierwszy maja, będą piwo sprzedawali". Inni liczyli na lepszy program w telewizji. Piewszomajowa radość była po części wzniecana przez propagandę, ale w duże mierze była też autentyczna. Ludzie cieszyli się, że mogą pokazać efekty swojej pracy, tym bardziej, że po wojnie były one widoczne (szczególnie w budownictwie). Trzeba było oczywiście podpisywać listy obecności. 

   Hasła zdobiące poszczególne budynki były układane i rozdzielane odgórnie z Centralnego Komitetu. Uczniowie, którym dawano do wyboru tabliczki z napisem "Pokój" lub "Socjalizm" rzucali się na "Pokój" (swoja drogą niezwykle wyglądała porzucona na środku placu cała pryzma "Socjalizmów"). Trzeba było wysłuchać betonowatej przemowy I sekretarza KC. Ale to wszystko nie przeszkadzało ludziom zwyczajnie się bawić. W latach 70 pochody zaczęły chodzić od Filharmonii, przez ul. Curie- Skłodowskiej (trybuna stawała gdzieś koło Horteksu) .

    Pierwszomajowe pochody znienawidzono naprawdę dopiero gdzieś w latach 80-tych (ich trasa prowadziła już od ul. Branickiego, ówczesnej Lenina przez Al. Piłsudskiego). Ale nachalna propaganda i ich socjalistyczna ideologia przebrały miarę, narastał kryzys gospodarczy i polityczny w kraju. Wtedy to Białostoczanie zaczęli unikać pochodów, wstydzili się w nich uczestniczyć, a młodzież wrzucała czerwone szturmówki do studzienek kanalizacyjnych (zapewne po dziś dzień znaleźć tam można pokaźną ich kolekcję).

uu.

Fontanna - Wędrowniczka

    Fontanna na rynku pojawiła się około 1892 r. Przez lata towarzyszyły jej wydarzenia dramatyczne, a czasem i komiczne. W maju 1936 r., przy fontannie rozegrała się scena, która dziś biłaby rekordy oglądalności na You Tubie. Od strony Lipowej, na Rynek wpadła taksówka nr 77 9974 prowadzona przez niejakiego Gogola. Zaś od kościoła pędziła dorożka nr 154 z Ickiem Robotnikiem na koźle.

  Nadzwyczaj ciepły początek maja obudził we mnie tęsknotę za wodą. Spotęgowała się ona na widok fontanny na Rynku Kościuszki. Niestety przeminęła ona jak w starym dowcipie z PRL-u, gdy sprawozdawca pierwszomajowego pochodu w Warszawie gromkim głosem wykrzykiwał - przeszły już Wola i Ochota. Na mnie zaś podziałała groźnie wyglądająca, urzędowa tablica przy fontannie: „Zakaz kąpieli w fontannie. Woda niezdatna do spożycia”. Po chwili refleksji uświadomiłem sobie, że postawienie tej, na pierwszy rzut oka, absurdalnej tablicy ma jednak swoje historyczne uzasadnienie.

  Ale po kolei. Białostocka fontanna, raczej niepozorna, doczekała się jednak stosunkowo bogatej literatury. Sam w Przewodniku Historycznym poświęciłem jej osobny rozdzialik. Pisał o niej też obecny miejski konserwator zabytków Dariusz Stankiewicz przytaczając bodaj najważniejszy powód dla którego Białystok posiadł fontannę. 

  Otóż gdy 14 maja 1890 r. zasłużony dla miasta Franciszek Malinowski w imieniu Rady Miasta podpisał z Michałem Ałtuchowem kontrakt na budowę wodociągu, to zaznaczał, że „aby nie dać się zdystansować guberni [to znaczy stolicy guberni - Grodnu], umowa polecała wybudowanie dwu fontann, nie gorszych niż w mieście Grodnie”.

  Trudno dziś jednoznacznie stwierdzić, które z miast wyszło obronną ręką z tego pojedynku. Trudno też powiedzieć, co stało się z tą drugą fontanną. Wiadomo jednak, że około 1892 r. na białostockim rynku pojawiła się fontanna. Musiała być traktowana prestiżowo skoro określano, że uruchamiana ma być, jak pisał D. Stankiewicz „po 2 godziny w dni świąteczne i na specjalne polecenie przewodniczącego Rady Miejskiej”. 

  Prawdę powiedziawszy nie robiła jednak specjalnie wielkiego wrażenia. W wydanym w 1897 roku albumie fotograficznym Józefa Sołowiejczyka - „Vidy goroda Bielostoka” widać ją na dwóch fotografiach, ale nie jest ich centralnym punktem. Bo i co było fotografować - betonową okrągłą nieckę z centralnie umieszczoną, sterczącą pionowo rurą? Tak, tak, bo dopiero około 1900 r. fontannę ozdobił charakterystyczny wodotrysk. Przedstawia on alegoryczną grupę trzech chłopców (młodzieńców), którzy symbolizują rolników, rybaków i muzyków. 

  Jak te postaci mają się do Białegostoku - na to pytanie też trudno odpowiedzieć bez puszczania wodzy fantazji. Alegorię natomiast wypełniła sama historia fontanny. Można bowiem zaryzykować stwierdzenie, że każda z tych przedstawionych profesji ma w sobie zapisany ruch. No i sama fontanna przez to też stała się ruchliwa. Raz znajdowała się u wylotu ulicy Sienkiewicza (wówczas Mikołajewskiej). A to wylądowała później w krzakach przed ratuszem, aby ponownie przenieść się w pobliże swojej pierwotnej lokalizacji.

  Ale nie tylko na wędrowaniu zasadza się fenomen białostockiej fontanny. Towarzyszyły jej wydarzenia dramatyczne, a czasem i komiczne. Już w 1905 r., 22 czerwca, fontanna zaistniała w białostockich annałach. Pewnie usłyszano o niej aż w samym Petersburgu. Otóż tego dnia, około godziny 22 przy fontannie na rynku stała grupa policjantów. Byli już po służbie. Rozmawiali beztrosko nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół nich. To był niedopuszczalny błąd. Białystok bowiem był w tym czasie jednym z najniebezpieczniejszych miast, w którym zamachy anarchistów były na porządku dziennym. Nieuwagę policjantów wykorzystał zamachowiec rzucając między stojących mężczyzn bombę. Ciężko rannych zostało 4 policjantów.

  Ale dosyć tych okropności, bo jeszcze wystraszę nimi białostoczan, którzy zaczną unikać otoczenia fontanny. Tak więc dla odmiany nieco lżejsza historyjka. Rozpoczynała się niedziela 5 sierpnia 1934 r. Było dobrze po północy, gdy z restauracji Aquarium przy Rynku Kościuszki 6 wraz z towarzystwem wyszedł inżynier Kazimierz Riegert, dyrektor białostockiej elektrowni. Panowie podeszli do fontanny. W tym samym momencie od strony Suraskiej rozległy się nieartykułowane okrzyki. 

   Dżentelmeni odwrócili się w ich kierunku i ujrzeli jak przez rynek „pędzi ku fontannie jakaś młoda dziewoja, ścigana przez kilku wyrostków”. Gdy napastnicy zobaczyli grupkę mężczyzn wyraźnie im się przyglądających, natychmiast zaprzestali pościgu i znikli jak kamfora. 

   Wówczas dziewczyna jednym ruchem zerwała z siebie sukienkę i naga zaczęła tańczyć wokół oniemiałych panów. „Bezceremonialnie demonstrowała swoje wdzięki, nucąc przy tem piosenkę, słów której w druku powtórzyć nie można”. Popląsawszy gołkiem, dziewczę zaśmiało się i pobiegło w ulicę Sienkiewicza. W następnych dniach gadka po mieście szła, „że pan dyrektor ze zdziwienia tak szeroko rozwarł gębę, że binokle spadły mu z nosa na chodnik i potłukły się”.

  Innym razem, w maju 1936 r., przy fontannie rozegrała się scena, która dziś biłaby rekordy oglądalności na You Tubie. Od strony Lipowej, na Rynek wpadła taksówka nr 77 9974 prowadzona przez niejakiego Gogola. Od kościoła pędziła dorożka nr 154 z Ickiem Robotnikiem na koźle. Wszystkiemu przyglądał się policjant stojący na „kamiennej balijce”, jak nazywali białostoczanie okrągłe podwyższenie, które znajdowało się u wylotu ulicy Sienkiewicza. Stróż prawa oniemiał. Co robić ? 

  Wiać czy interweniować. Nim cokolwiek pomyślał, oba pojazdy zderzyły się. Huk był ponoć przeraźliwy. Z kół dorożki to nawet gumy poodpadały. Icek Robotnik, niczym ptak frunął nad Rynkiem i po chwili jęczał poobijany o bruk. Dorożkarska szkapa czując wreszcie wolność, wykorzystała ten moment i... wskoczyła do fontanny.

  Powojenne lata pisały dalszą historię fontanny. W 1957 r. w Gazecie Białostockiej pojawił się o niej wierszyk Stanisława Szydłowskiego.

„Trzy żałosne figury, Moczy i moczy woda. Widać, że lubią się moczyć, Więc mi ich wcale nie szkoda.

Że woda ku ziemi strzyka, Nie ma się czego pysznić , Przepraszam, taka fontanna, To nie fontanna, to prysznic.

Na Rynku wszyscy mieszkańcy Muszą choć raz być na co dzień, By spojrzeć na te figury,

Czy jeszcze moczą się w wodzie. W niedzielę zaś obowiązkowo, Pędzę na Rynek Kościuszki

Posłuchać najświeższych nowin, Popatrzeć na ładne nóżki. A że jest na co popatrzeć

Pędzę na Rynek ochoczo. A te figury w tej wodzie Moczą się, moczą i moczą”.

  Jednak to moczenie się w wodzie nieobce było tylko żelaznym figurom. Oto historyjka, która nadaje, według mnie, historyczne uzasadnienie obecnie wystawionej tablicy zabraniającej kąpieli w fontannie. Czerwiec 1953 r. był upalny. Uwagę felietonisty GB przykuła więc fontanna. 

  Pisał: „Poczciwa, stara białostocka fontanna w maleńki krąg dookoła siebie wysyła tysiące chłodnych kropelek. Kiedy się zbliżysz, oprzesz o zimną, kamienną balustradę i kapnie ci parę takich kropelek na twarz czy ręce, już jakoś lżej”. Ale tyle tej sielanki. Zbliżenie się do fontanny było problemem, jak to autor felietonu określił „równie ciężkim jak kupienie odzieży dla niemowląt”.

   Powodem było okupowanie fontanny przez łobuzów, a raczej przez brewerie jakie przy niej wyprawiali. „Pół nago, albo wręcz nago - stosują zabawy, które nie bardzo przystają nawet na plaży. 

  Nie wspominając już o nurkowaniu i wrzucaniu pustych butelek do basenu, trudno pominąć takie momenty, jak skakanie z wody wprost na przechodniów lub oblewanie ich wodą, co ze względu na upał nie jest wprawdzie przykre, jednak nabiera charakteru rzeczy bardzo nieprzyjemnej ze względu na ubranie”. 

  Na tych nagusów wyskakujących znienacka z fontanny felietonista miał jedną radę - apel do Milicji Obywatelskiej, który sformułował refleksyjnie. „Towarzysze, weźcie za uszy tych  i zabrońcie urządzania kąpieli w śródmieściu”. Kończył historiozoficznie - „Niech stara, dobra fontanna służy nadal swym tradycyjnym  celom”. 

  W 1994 r. fontanna została uszkodzona. Zdemontowany wodotrysk przewieziono do miejskiego magazynu przy ulicy Wiewiórczej. Tam leżał, aż w 1996 r. stwierdzono, że go w magazynie nie ma. Jak pisał D. Stankiewicz „ sprawców kradzieży nie ustalono i nie odzyskano skradzionych rzeźb”. Ale białostocki rynek bez fontanny już nie mógł funkcjonować - trzeba było wykonać kopię blisko stuletniej rzeźby.


Andrzej Lechowski

Translate