Postaw mi kawę na buycoffee.to

Książnica Podlaska

    Pierwszym dyrektorem, a zarazem założycielem Miejskiej Biblioteki Publicznej w Białymstoku był Franciszek Gliński. To postać wielokrotnie opisywana i wspominana . Gdy zmarł 22 listopada 1926 r. We wspomnieniu pośmiertnym pisano... 

  „Wilno … rok 1850. Wśród nastrojów przedpowstaniowych w burzliwej atmosferze wypadków przedstyczniowych, w rodzinie literata, autora Bajana Polskiego ujrzał światło dzienne, a z każdym rokiem poznawał lepiej światło ducha polskiego i wcielał w czyn myśl polską wszędzie, gdzie losy burzliwe przebywać Mu kazały. Ś. p. Franciszek Gliński od szeregu lat pracował na gruncie Białegostoku, zdobywając szacunek i uznanie. Niezmordowany w pracy społecznej i oświatowej wielkie zasługi położył dla podtrzymania polskości pod zaborem rosyjskim. Ostatnio ś. p. Gliński zajmował stanowisko kierownika biblioteki miejskiej, był jej twórcą niejako i pracował z oddaniem i zamiłowaniem do chwili zgonu - mimo już podeszłego wieku. Zmarł dnia 22 listopada r. b. po długiej, bo przeszło dwumiesięcznej chorobie. Społeczeństwo białostockie straciło w ś. p. Glińskim prawego obywatela i patriotę. Zgon ten okrywa żałobą i „Dziennik Białostocki”, którego zmarły był jednym z założycieli i pierwszych pracowników. Wiele też prac w „Dzienniku” zostało jako spuścizna literacka po ś. p. Glińskim”.

  Pierwszy dyrektor białostockiej biblioteki spoczął na cmentarzu farnym. Tymczasem w bibliotece, której tymczasowe kierownictwo powierzono sekretarzowi magistratu Ciejce, rozpoczęły się przetargi przy obsadzie stanowiska nowego dyrektora.

  Poważną kandydatką była córka zmarłego szefa, Jadwiga Klimkiewiczowa. Oprócz koneksji rodzinnych duże znaczenie miało to, że w branży książkowej pracowała już kilka lat, prowadząc jeszcze przed 1915 r. polską księgarnię przy Rynku Kościuszki. Dodatkowym jej atutem było doświadczenie samorządowe, bowiem od 1919 r. była radną miejską. 

  Jednak sprzeciw do jej nominacji zgłosiła społeczność żydowska, przypominając jak to w czasie jednego z publicznych wystąpień Klimkiewiczowa „długo rozwodziła swą teorię o obywatelach pierwszej kategorii (nie Żydach) i obywatelach drugiej kategorii (Żydach)”. Magistrat nie chciał ryzykować, tym bardziej, że środowisko z którego Klimkiewiczowa wywodziła się, a którego liderami byli prezydent miasta Bolesław Szymański i przewodniczący rady Feliks Filipowicz od 1925 r., wyraźnie traciło swoje wpływy. W efekcie 1 sierpnia 1927 r. dyrektorską nominację otrzymał nieznany wcześniej w Białymstoku, pracownik biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego Mikołaj Dzikowski. Nie kierował biblioteką długo. 15 lutego 1929 r. złożył rezygnację i wrócił do Wilna.

  Jego następcę, Filipa Echeńskiego, mianowano na stanowisko dyrektora bezzwłocznie i bez żadnych komplikacji. Nowy dyrektor znany był już ze swojej wcześniejszej działalności społecznej. Między innymi kierował urzędem imigracyjnym, który odegrał pewną rolę tuż po odzyskaniu niepodległości. Z zawodu był nauczycielem. 

  Wkrótce po objęciu kierownictwa biblioteki przez Echeńskiego, do Białegostoku przyjechał Seweryn Nowakowski, zostając najpierw komisarzem rządowym, a następnie tytularnym prezydentem. Sprawy kultury były mu bliskie. Dzięki dobrej współpracy z magistratem dyrektorowi udało się wyremontować bibliotekę i systematycznie powiększać jej księgozbiór. Filip Echeński kierował placówką do września 1939 r.

  Po zajęciu Białegostoku przez Sowietów biblioteka została przemianowana na Bibliotekę Obwodową im. Gorkiego. Adres był ten sam tylko nie taki sam. Z Rynku Kościuszki 1 zrobiła się ulica Sowiecka 27. Ta zmiana numeracji wynikała z tego, że okupant pod nazwą Sowiecka umieścił całą ulicę Piłsudskiego (Lipowa), Rynek Kościuszki i Kilińskiego. 

  Jak podaje prof. Wojciech Śleszyński „kierownikiem Oddziału Opracowania zbiorów został Meniawski, natomiast szefem czytelni mianowano Pepelmana”. Co oczywiste nie zasługują oni na wpisywanie do żadnego pocztu dyrektorów, a przywołuję ten fakt tylko z historycznego obowiązku.

  W ciąg dalszy okupacyjnej historii wpisuje się to, co działo się z biblioteką po zajęciu Białegostoku przez Niemców, którzy uruchomili ją w sierpniu 1941 r. Jej kierownikiem został Jerzy Noack, a personel, jak wspominała Maria Kolendo, rekrutował się z nauczycieli i młodzieży. 

  Szczególną rolę odegrała nauczycielka geografii Aniela Rybarczykowa, która ratowała co cenniejsze książki. W połowie października 1941 r. biblioteka została zamknięta. Noack został aresztowany i wywieziony do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Niemcy cenne książki wywieźli do Królewca, a resztę księgozbioru zmagazynowali w opuszczonym teatrze Palace. Większość zbiorów uległa tam zniszczeniu.

  Już w sierpniu 1944 r. rozpoczęto prace nad uruchomieniem biblioteki i czytelni ulokowanych w trzech niedużych pomieszczeniach w budynku przy Orzeszkowej 15. Dopiero w 1956 r. bibliotekę przeniesiono do odbudowanego budynku dawnej loży masońskiej przy Kilińskiego 16. 

  Pierwszy zespół bibliotekarski, ten z Orzeszkowej, pracował pod kierunkiem Władysława Wójcika. Jego następcami byli: Stanisława Łaniewska, Michał Ambros i Helena Stasiak. W 1954 r. dyrektorem została Alfreda Romanowska, której następcą był Władysław Malewski. W 1969 r. kierownictwo objął Stefan Asanowicz, a po nim byli Zbigniew Dąbrowski i Walentyna Siniakowicz.


Andrzej Lechowski

Kalendarz złodziejski, czyli kto, gdzie i kiedy!

    Choć u nich, tak jak i u porządnych obywateli miasta, rok składał się z dni, tygodni i miesięcy, to jednak wykorzystywali oni do swoich niecnych celów zazwyczaj określone pory i terminy. Wszystko zależało od tego jaką uprawiali specjalność.

  Najbardziej wszechstronni byli doliniarze. Mogli wykonywać swoją robotę o każdej porze dnia. Byle tylko znaleźć się w tłoku i blisko upatrzonej ofiary. Dla kradzieży kieszonkowych sprzyjał cotygodniowy, czwartkowy targ na Rynku Siennym. 

  Doliniarzy interesował też dzienny rozkład autobusów i pociągów. Zwłaszcza roztargnieni przyjezdni. Na kursujące codziennie z dworca do śródmieścia dorożki, czyhali potokarze, złodzieje kradnący bagaże z jadących pojazdów. Szczególnie wiele zamachów na wystające z dorożki pakunki miało miejsce na ul. Dąbrowskiego, przed wjazdem w Lipową.

  Na Rybnym i Siennym Rynku, w dni targowe, chętnie operowali białostoccy farmazoni, oszuści wciskający mało roztargnionym włościanom tombakowe obrączki i nic niewarte świecidełka, jako okazyjne, jeszcze carskie precjoza. Z kolei dla szopenfeldziarzy, trudniących się kradzieżami w sklepach futrzarskich i tekstylnych, najlepsza pora następowała zaraz po otwarciu i tuż przed zamknięciem upatrzonego obiektu. 

  Ci unikali tłoku. Gdy jeden złodziej bajerował sprzedawcę, drugi chował pod obszernym płaszczem upatrzoną lisią skórkę czy kupon jedwabiu. Ileż strat ponieśli przez szopenfeldziarzy kupcy manufakturowi przy centralnych ulicach.

  Kiedy nadchodziła sobota uaktywniali się oszuści karciani. Działali oni rzecz jasna i w inne dni (targ), ale pod koniec tygodnia robotnicy białostoccy otrzymywali wypłatę. Ci, zwłaszcza młodsi, szli najpierw do knajpki, a potem zbliżali się do stolików, gdzie grano w czerwone-czarne, kostki czy oczko. Krupierzy rezydowali zwykle w bramach i na podwórkach przy Młynowej, Mazowieckiej i Suraskiej.

  Sobota i niedziela to był też najlepszy termin na skok dla szczególnie wybrednych kasiarzy i włamywaczy. Pora oczywiście nocna. Do wybicia dziury w ścianie czy suficie sklepu jubilerskiego, bądź kantoru z fabrycznym sejfem, potrzeba było dużo więcej czasu, niż przy momentalnej operacji kieszonkowej. Pod koniec tygodnia działalność zamierała. Zwłaszcza w firmach żydowskich. Wiadomo - szabas.

  W nocy z 22 na 23 września 1924 r. miał miejsce w Białymstoku pierwszy występ rozpruwaczy kas ogniotrwałych. Cel - Towarzystwo Pożyczkowo-Oszczędnościowe przy ul. Kilińskiego 23. Występ źle przygotowany i nieudolny. Do tak poważnej roboty nie zabierano się w poniedziałek.

  Miesiące letnie to czas kanikuły i wakacji. Wówczas do ataku na mieszkania zamożnych, wczasujących się białostoczan ruszali chętnie specjaliści od wytrychów. Osobliwie tzw. lipkarze. Im wystarczył lekko uchylony lufcik, ażeby dostać się do środka. 

  Łup był zawsze pokaźny. Przez kilkanaście lat, oczywiście z przerwami na odsiadki, królował w tym fachu na bruku białostockim Janek Piłasiewicz. Na początku 1938 r. Sąd Okręgowy skazał go na 7,5 roku więzienia. Najwyższy, możliwy wyrok dla złodzieja.

  Z kolei w miesiące zimowe uaktywniali się szpryngowce i szczury kolejowe. Pierwsi, pod różnymi pretekstami dostawali się do przedpokoi mieszkań i krążyli po korytarzach różnych urzędów, ażeby ściągnąć jakąś garderobę. Ci drudzy uszczuplali przydworcowe składy i wagony towarowe o tysiące kilogramów węgla. Nie gardzili też oczywiście inną zdobyczą.

  Nie należy zapominać również o miejscowych pajęczarzach, czyli złodziejach bielizny i pościeli ze strychów. Obok kradzieży kur, był to w przedwojennym Białymstoku najczęstszy proceder. 

  Trwał on przez cały rok, ale nasilał się zwłaszcza przed świętami wielkanocnymi, dowolnego obrządku, kiedy następowało zazwyczaj wielkie pranie. I tak to właśnie wyglądał kalendarzowy rok białostockich złodziei.


Włodzimierz Jarmolik

Władek Szejda nie przepadał za kratkami

    O Władku Szejdzie, fartownym złodzieju, który okradł kino Świat, można powiedzieć jedno, nie przepadał za kratkami. Nawet za drobne sprawki. Kiedy w styczniu 1935 r. trafił na 10 dni do aresztu miejskiego przy ul. Artyleryjskiej, długo nie wytrzymał. Niemal natychmiast dał drapaka, co wcale nie było takie trudne. Po kilku dniach zgłosił się jednak sam na policyjny komisariat. Tłumaczył, że musiał wyjść po ciepłą odzież, bo w celi było sakramencko zimno.

  Również w więzieniu przy Szosie Baranowickiej, zwanym powszechnie szarym domem, gdzie musiał odsiadywać swój 5-letni wyrok, Szejda nie znalazł odpowiedniego komfortu. A zatem po kilku dniach wziął i ... uciekł. Łatwo i pomysłowo. 

  Był to pierwszy taki przypadek od wielu lat. Najpierw ze względu na swoje umiejętności poprosił o pracę w więziennym warsztacie. Znalazł dla siebie dobry schowek, a kiedy wszyscy wyszli, korzystając z pozostawionych narządzi ślusarskich fachowo wykonał kilka wytrychów. Wystarczyły one do otworzenia wszystkich drzwi. Ze znalezionych tamże sznurków skręcił mocną linę i miał już przepustkę do pokonania więziennego muru. Wszyscy byli zaskoczeni. Poważnie zastanawiano się nad pomocą któregoś z dozorców.

  17 września 1936 r., a więc w trzy tygodnie po udanej ucieczce, Władek Szejda znowu wpadł. Próbował przekroczyć granicę polsko-litewską. I przekroczył, bo ujęli go dopiero Litwini. Odsiedział za to krótki wyrok w ich areszcie i został wydany żołnierzom polskiego KOP-u w Druskiennikach. Przez więzienie w Grodnie białostocki złodziej-kinoman powrócił do rodzinnego miasta. Tu czekała na niego zaległa odsiadka plus trzy lata za ucieczkę.

  Ponieważ białostocka tiurma okazała się dla Władysława Szejdy mało bezpieczna, umieszczono go tym razem w łomżyńskim więzieniu karno-śledczym przy Al. Legionów, czyli popularnym już w czasach carskich Czerwoniaku (kolor cegły). Tutaj miał być całkowicie pozbawiony swoich wolnościowych pokus. Czy aby na pewno skutecznie?

  W celi, którą zajmował, sąsiednią pryczę okupował niejaki Antoni Niedźwiedzki, także były uciekinier, tyle że z więzienia w Białej Podlaskiej. On również miał przed sobą perspektywę 6 lat za kratkami. Co wynikło z tego sąsiedztwa, łatwo chyba odgadnąć. 

  Przez kilka miesięcy, ostrożnie obaj więźniowie osłabiali umocowanie krat w oknie. Równocześnie z nici kradzionych systematycznie w warsztacie tkackim kręcili długi na 10 metrów sznur. Kiedy przygotowania do ucieczki zostały ukończone, czekali już tylko na odpowiedni moment. Wkrótce taki nastąpił. 

  W nocy z 15 na 16 lipca 1938 r. nad Łomżą rozszalała się huraganowa burza. Wspólnicy spod celi postanowili to wykorzystać. Boso i tylko w bieliźnie, uzbrojeni w nóż, spuścili się z drugiego piętra na dziedziniec, Nie napotkawszy żadnego strażnika uciekinierzy ukradli jeszcze z budki wartowniczej dwa płaszcze i, znów za pomocą liny z kotwiczką, wydostali się przez mur na drugą stronę więzienia. Dozorcy dowiedzieli się o ucieczce dopiero nad ranem. Zawiadomił ich o tym trzeci współwięzień z celi Szejdy i Niedźwiedzkiego, jemu nie opłacało się uciekać. Miał do odsiedzenia raptem wszystkiego trzy tygodnie.

  Co to się działo! Kilku strażników pociągnięto do odpowiedzialności za nieprzestrzeganie regulaminu służby. Zorganizowano też natychmiast pogoń za zbiegami. Jak świadczyły odkryte ślady i opowieści okolicznej ludności, zbiegli więźniowie ukryli się w Czerwonym Borze. Potem pojawiły się informacje z okolic Białegostoku. 

  Rzeczywiście, Władek Szejda postanowił szukać kryjówki w swoim rodzinnym mieście. Zabrał ze sobą rzecz jasna Niedźwiedzkiego. Początkowo melina była u rakarza na Marczuku. Złodzieja jednak ciągnęło do mamy, na Białostoczańską. Tutaj właśnie wytropiła ich policja. Dom otoczono kordonem. Przestępcy uciekli na strych. Pojawiła się straż pożarna ze swoimi drabinami. Po półgodzinnej gonitwie po dachach Szejda i Niedźwiedzki dali za wygraną. W kajdankach i pod eskortą znowu powitał Szejdę poczciwy stary dom.


Włodzimierz Jarmolik

Translate