Postaw mi kawę na buycoffee.to

Julian Tuwim w Białymstoku

   Rodzina  Adeli  Krukowskiej, matki Juliana Tuwima , przed I wojną światową mieszkała właśnie w Białymstoku.

  Nie od rzeczy jest też wspomnieć, że Julian Tuwim biegle znał esperanto! To kolejna nić wiążąca poetę z naszym miastem.

  On sam przyjechał tu dopiero w 1927 roku. Był już uznaną sławą. O grupie skamandrytów wiedzieli przecież wszyscy. Byli oni bowiem ulubieńcami kawiarni i salonów. Ich wiersze słychać było wszędzie. Przyjazd Tuwima do Białegostoku był więc wydarzeniem. Jak zwykle przy tego formatu gwieździe najodpowiedniejszym miejscem na zorganizowanie spotkania był teatr Palace.

Na jego widowni mogło bowiem zasiąść blisko 800 widzów. Za tak dużą salą przemawiało również to, że zapowiedziano tylko jeden występ Tuwima.

  Odbyć się miał we wtorek, 17 maja o godzinie 20. Organizatorzy zapowiadali, że sławny gość odczyta „wiersze liryczne, miłosne, groteskowe i satyryczne. Parodie literackie. Fragmenty poematu Skrzydlaty Złoczyńca. Utwory niedrukowane. Tłumaczenia poetów rosyjskich m. in. wyjątki ze Słowa o pułku Igora, Jeźdźca miedzianego Puszkina, Baumonta, Briusowa, Sołoguba i Obłoku w spodniach Majakowskiego”.

  Licząc na sukces kasowy, podkręcono w górę ceny biletów. Najtańsze były po 70 groszy. Na inne imprezy w Palace najtańsze bilety szły po 20-25 groszy.

Ci zaś, którzy chcieli dobrze słyszeć i widzieć poetę musieli zapłacić aż 4 złote. Jeszcze w przeddzień poetyckiego występu zapewniano, że „wieczór autorski znakomitego poety Juliana Tuwima w Białymstoku wywołał tak olbrzymie zainteresowanie, zwłaszcza wśród młodzieży, że bilety są rozchwytywane”.

  I gdy wszystko zapowiadało się wspaniale, to we wtorkowy wieczór nastąpiło ogromne rozczarowanie. Na widowni Palace zasiadło zaledwie 25-30 osób. Mimo frekwencyjnego blamażu „słuchacze wynieśli z tego wieczora autorskiego najlepsze wrażenie”. Recenzent dodawał, że „wierszy czytane przez p. Tuwima, ich treść, rytm, liryzm i ekspresja wybitnie świadczyli, iż mamy do czynienia z poetą z Bożej łaski”. Cóż więc się stało.

  Przyczyną klęski, bo tak trzeba określić to, co wydarzyło się w Palace była nieprzewidziana, a może zbagatelizowana konkurencja. W pobliskim bowiem kinie Apollo, przy ulicy Sienkiewicza 20, tego samego dnia, o tej samej godzinie i też z jednym występem prezentowała się grupa artystów warszawskiej operetki.

  W pierwszej części swego występu prezentowali „szlagier w jednym akcie” pod intrygującym tytułem „Ona ma coś!” Gdzież tam Tuwimowi równać się z tak ekscytującym dziełem. W drugiej części występu warszawiacy zapowiadali „humor, śpiew i tańce”. Ta część wieczoru miała też atrakcyjny tytuł: „Nóżki na stół!” W finale tego popisu wykonywano brawurowy numer Felek Pompka.

  To dopiero były prawdziwe atrakcje. Rechocząca publika czuła, że ociera się o wielką sztukę z nie mniej wielkiego świata. Miała w pogardzie poetyckie westchnienia liryczne czy wysublimowane groteski układane dla kawiarnianych snobów.

  Tę kolizję białostockich upodobań na linii Palace – Apollo skwitowano jadowicie. „Są to gusty i gusteczki: jednemu smakują lody malinowe inny woli prosiaka w sosie chrzanowym… Kto lubi wiersze liryczne znanego poety, a kto Nóżki na stół”… Może to właśnie w ten majowy, niezbyt udany wieczór, Julian Tuwim wyrobił sobie melancholijny stosunek do Białegostoku.

  Określił go dokładnie podczas swojego kolejnego pobytu w mieście w lutym 1935 roku. Tym razem publiczność nie zawiodła. Przybyłego na zaproszenie Koła Miłośników Historii Literatury i Sztuki poetę witano i podziwiano tłumnie. Ale i tym razem coś musiało pójść melancholijnie.

  Po wieczorze Jan Glinka prezes Koła, a jednocześnie wybitny białostocki historyk, postanowił, czując się w obowiązku gospodarza, towarzyszyć Tuwimowi w nocnej wędrówce po mieście.

Czasu mieli sporo, bo pociąg do Warszawy odchodził dopiero o 2. w nocy. Panowie zasiedli więc w Ritzu. Dosyć szybko skonstatowali, że jest tu nudno i pusto.

  Przeszli więc do pobliskiego Cafe-Clubu, który mieścił się w Pałacyku Gościnnym przy Kilińskiego. Tu zastali „gaszenie świateł”.

  Markotni poszli więc na Rynek Kościuszki do popularnego Akwarium. Tu, jak zauważył Glinka siedziało „parę smętnych postaci”.

Widząc to wszystko Tuwim, może też pamiętając pustki w Palace przed siedmiu laty, zwrócił się do Glinki z pytaniem „Wie pan, co to jest melancholia?” i nie czekając na odpowiedź dokończył „To, gdy w lokalu jest więcej personelu niż gości”.


 Andrzej Lechowski

Złote ruble i futro z jedwabną podszewką

   Złodziejowi, który włamał się późną nocą 3 kwietnia 1919 roku do mieszkania T. Bucholca przy ul.Skorupskiej 40, szło głównie o ubrania i bieliznę. Wtedy, w nędzy powojennej, to był towar wielce pożądany. Białostoczanie w tym czasie chodzili mocno obdarci.   Przemysł tekstylny dopiero odbudowywał swoją, wcześniejszą potęgę. Więcej możliwości na zakup potrzebnej garderoby zapewniał zakamarek ze starszyzną mieszczący się tuż przy Rynku Siennym. Głównymi jego zaopatrzeniowcami byli oczywiście miejscowi fachowcy od złomu i wytrycha. Największe zapotrzebowanie klientów, zwłaszcza przyjezdnych włościan było na palta.

  Tak przykrego, popołudniowego, majowego dnia 1923 roku pani Grynberg nie spodziewała się. Mieszkała przy ul. Sienkiewicza 39. Akurat zajmowała się pitraszeniem w kuchni, a gdy weszła na chwilę do przedpokoju, spostrzegła z przerażeniem, że wieszak ze znajdującą się tam całą rodzinną garderobą został całkowicie ogołocony. Zeznając później przed policjantem oceniła swoją stratę na 1 milion ówczesnych marek polskich.

  Kiedy w październikowy wieczór tego samego roku Michał Szuszyński z Białegostoczku wszedł do stajni też omal nie zemdlał. Nie było w niej konia, uprzęży i wiszącego na kołku palta. Gniadego szybko odzyskał, a po skradzione wierzchnie okrycie musiał zgłosić się na komisariat.

  W komisariacie siedział już Maciej Paniucho z ul. Kozłowej, który próbował przy Siennym Rynku sprzedać skradzione palto, na czym przyłapał go agent policyjny. Szczęście miał również Józef Mazur, któremu gwizdnięto palto w mroźnym styczniu 1924 roku. Było ono prawie nowe, warte 25 mln marek. Szloma Frydenberg, sprawca tej kradzieży, nie zdążył nawet wynieść towaru na sprzedaż. Policja nakryła go z różnymi fantami w mieszkaniu przy ul. Składowej.

  Szczególny pociąg do konfekcji męskiej i damskiej miał niejaki Stefan Kornholf z ul. Baranowickiej. Zagarniał ją z prywatnych mieszkań, jak i sklepów, biur i urzędów. Kiedy jednak połakomił się na kostium damski w sklepie Jenty Benbaum przy Rynku Kościuszki 8, został nakryty przez ekspedientkę. Ucieczka nic nie dała. Wkrótce trafił za kratki.

  Przedpokoje, gdzie zwykle pozostawiano grubszą odzież, stanowiły pole do popisu dla sprytnych szpringowców. Wchodzili tam pod byle pretekstem, jako omyłkowi goście, roznosiciele gazet, komiwojażerzy z walizeczką tanich perfum, krawatów czy lepu na muchy. Rzut oka na wieszaki i wiadomo już było, co można przy okazji wynieść za drzwi i schować do specjalnego worka.

  W ten sposób w maju 1925 roku stracił swoje palto Maldryk Morgolis z ul. Fabrycznej 13, a nieco później Kazimierz Ryniejski ze Skorupskiej. Ten był bardzo poszkodowany, bowiem w kieszeniach jego palta, jak zeznał później, znajdowało się 15 złotych rubli i pozłacany medalion z łańcuszkiem. Czy była to prawda, kto wie?

  Nieźle trafił natomiast złodziejaszek, który w styczniu 1935 roku puknął lekko w niezamknięte drzwi do mieszkania Mojżesza Duńczyka przy ul. Sienkiewicza 41. Według relacji zamieszczonej w kronice kryminalnej „Dziennika Białostockiego” z przedpokoju zniknęło futro karakułowe, długie, z czarną, jedwabną podszewką i dużym futrzanym kołnierzem ze srebrnego lisa – warte, bagatelka 3500 zł.

  Paltowego pecha zaliczyli również w połowie lat trzydziestych ubiegłego wieku Ajzyk Kobyliński z ul. Różańskiej i Izaak Motylski z ul. Warszawskiej. Do pierwszego zawitał jakiś niepozorny Żyd w celu wynajmu pokoju. Kiedy gospodarz na chwilę pozostawił go samego, ten natychmiast zniknął, a wraz z nim wyparował z wieszaka całkiem zdatny kożuszek i do niego jeszcze dwa srebrne lichtarze.

  Z kolei pana Motylskiego odwiedził starszawy żebrak, prosząc o wsparcie. Kiedy ten wyszedł z przedpokoju po jakąś drobną monetę, mężczyzna zabrał z wieszaka kurtkę wartą 30 zł.

  Dziwna natomiast była kradzież, której dokonała niejaka Anna Falkiewicz, zawodowa żebraczka. Zimą 1927 roku w domu przy ul. Orzeszkowej, w jej rękach, a później torbie znalazła się pstrokatą spódniczka. Jej właścicielem okazał się, ku zaskoczeniu, mężczyzna – Michał Daniłowicz.


Włodzimierz Jarmolik

Jojne Winograd, kulawy alfons z ulicy Sosnowej

   W przyrodzie nic nie ginie – to znane powszechnie powiedzonko znakomicie pasuje do światka przestępczego przedwojennych Chanajek. Kiedy w 1933 r. z zaułków tej zakazanej dzielnicy zniknęli dwaj najwięksi sutenerzy: Jankiel i Rozengarten, słynny  Jankieczkie i jego szwagier Szmul Gorfinkiel, zwany Kokoszkie (ten pierwszy został zamordowany przez drugiego),  prowadzący swoje tajne przybytki nierządu przy ul. Orlańskiej – na ich miejsce wskoczył natychmiast Jojne Winograd, alfons z ul. Sosnowej.

   Ten nie prowadził domów schadzek, ale za to przy pomocy kilku innych alfonsiaków objął swoją „opieką” kursujące po ulicach prostytutki. Uczynił to w sposób wszechwładny i brutalny. Choć Jojne był niezbyt imponującego wzrostu i do tego utykał na jedną nogę, potrafił zdobyć respekt dla swojej osoby wśród innych, podobnych mu oprychów. Na swoje ofiary wybierał  prostytutki, które pozostawały aktualnie bez tzw. „narzeczonego”.

   Ci ostatni siedzieli właśnie w więzieniu albo trafili na cmentarz w wyniku porachunków złodziejskich mających codziennie miejsce na chanajkowskich uliczkach. Winograd odwiedzał samotne panienki w ich lichych klitkach i żądał haraczu. Prostytutki tak bały się kulawego alfonsa, że nie próbowały nawet protestować. W końcu znalazła się jednak odważna dziewczyna, która postawiła się swojemu prześladowcy.

   Pewnego marcowego dnia 1935 r. Jojne Winograd szedł uliczką Cichą ze swoim adiutantem Szmulem Torbelem i mieli dużego kaca. Ażeby go podleczyć potrzebowali kilka złotych na wódkę i parę flaszek piwa. Traf chciał, że z bramy wyszła podległa Winogradowi prostytutka, Chana Berkman. Alfons zastąpił jej drogę i zażądał pieniędzy. Dziewczyna, której ostatnio nie trafił się żaden klient, zaczęła tłumaczyć się ich brakiem. Winograd wymachując swoją lagą zagroził biciem, jeśli nie znajdzie jakiejś gotówki.

   Zrozpaczona Berkmanówna zaczęła krzyczeć i wzywać policję. Skacowany Jojne przyłożył dziewczynie kilka razy kijem i na odchodne obiecał jeszcze, że sam odda ją w ręce posterunkowego za okradanie gości.  Tymczasem zbita prostytutka zamiast wrócić do swojego pokoiku i zrobić okład na siniaki, jak to czyniła wcześniej po wizytach kulawego Jojne, udała się na IV komisariat i złożyła formalną skargę.

   Winograd bardzo szybko dowiedział się o nieprzyjemnej dla siebie sytuacji. Aby osłabić zeznanie Berkman ó- wny posłał  przybocznego Torbela do starszego przodownika Litwina z czwórki, któremu podlegał rejon ulic Krakowskiej, Cichej i Orlańskiej z poufną wiadomością, że niejaka Berkman przed kilkoma dniami ukradła klientowi 20 zł. Pokrzywdzonym miał być palacz z ul. Wesołej. Policja sprawdziła doniesienie, które okazało się całkowicie zmyślone. Kiedy zawiodła metoda dyskredytacji, Winograd postanowił inaczej załagodzić sprawę z mściwą Chaną.

   Wysłał do niej starszego wiekiem Żyda, aby ten odwołał  się do religijnych uczuć dziewczyny. Berkman jednak nie ustąpiła. Doszło do procesu.  W czerwcu 1935 r. przed Sądem Okręgowym przy ul. Mickiewicza stanęło dwóch oskarżonych: Jojne Winograd i Szmul Torbel. Po odczytaniu bogatego dossier obu alfonsów, sędzia Korab-Karpowicz zarządził przesłuchanie świadków. Było ich ze 20. Przeważały oczywiście panienki spod latarni. Obszerne zeznania złożyła tylko Chana Berkman.

   Narada sądu była krótka. Odczytanie wyroku także nie trwało długo. Sąd skazał Jojne Winograda na łączną karę 4 lat więzienia oraz utratę praw obywatelskich na okres 6 lat.

Pomagier Szmul Torbel zasłużył na 2 lata pobytu za kratkami. Choć ci dwaj mieli przestać grasować w zaułkach Chanajek, pozostało tam jeszcze wielu innych alfonsów. Takich jak Hersz Juchnicki czy Alfons (nomen omen) Niewodziński. Teraz oni dobierali się do podniszczonych torebek prostytutek z ich mizernym zarobkiem.


Włodzimierz Jarmolik

Translate