Postaw mi kawę na buycoffee.to

Pocztówka. Wszyscy wszystkim ślą życzenia

    Wyparta dziś przez smartfony pocztówka z życzeniami niegdyś była wyczekiwana. W trudnych momentach dziejowych odegrała ważną rolę w podtrzymywaniu ducha niepodległości wśród Polaków i kształtowaniu patriotyzmu. A nazwę pocztówka wymyślił Henryk Sienkiewicz.

  Popularna pocztówka jako nazwa pojawiła się w Polsce w 1900 roku. Wtedy to właśnie w Warszawie odbyła się wystawa kart pocztowych zorganizowana przez Towarzystwo Dobroczynności. Podczas tej imprezy ogłoszono konkurs na polską nazwę ilustrowanych kart, bo takiego określenia wtedy nie było. Nazywano je różnie: widokami, pocztowymi kartami ozdobnymi czy wreszcie widokówkami. Ze zgłoszonych 296 propozycji jury składające się z wybitnych językoznawców, członków redakcji Słownika Polskiego, do drugiego etapu zakwalifikowało pięć: listewka, otwartka, pisanka oraz pocztówka. Zwiedzająca wystawę publiczność wybrała pocztówkę. Jak się okazało autorem tej nazwy był późniejszy noblista Henryk Sienkiewicz, występujący pod pseudonimem Maria z R.

  Sama historia pocztówki sięga jednak wcześniejszych lat. Za wynalazcę świątecznej kartki uważany jest Szkot Thomas Sturrock. Stworzył ją około 1841 roku. Dwa lata później, jak czytamy w różnych źródłach podawanych w internecie, na zlecenie sir Henry'ego Cole'a, dyrektora Muzeum Wiktorii i Alberta w Londynie, wyprodukowano pierwsze drukowane kartki w ilościach hurtowych. A potem to już poszło. Wysyłali je wszyscy i wszędzie.

  Do nas również przyszła ta moda. Podobnie jak w całej Europie zwyczaj zbierania pocztówek rozpowszechnił się pod koniec XIX wieku. Przyjmuje się, że najstarszą pocztówką pochodzącą z obecnych ziem polskich, a kiedyś Cesarstwa Niemieckiego jest widok Śnieżki z 23 lipca 1873 r. Wydał ją Fryderyk Sommer, właściciel schroniska na tej górze, a jednocześnie urzędnik agencji pocztowej. Kartka bardzo się spodobała turystom i niebawem wysyłano ją masowo. Dość powiedzieć, że w roku 1900 ich dzienna sprzedaż wynosiła 1500 sztuk.

  W zaborze rosyjskim, a więc na naszych terenach kartki pocztowe pojawiły się później, około 1895 r. Było to związane z ogólnym zapóźnieniem Imperium Rosyjskiego w stosunku do innych państw europejskich, ale także z wszechobecną cenzurą. Korespondencję wolno było umieszczać wyłącznie na stronie z ilustracją, dlatego też ilustracje były początkowe niewielkie i posiadały margines na korespondencję. Druga strona, rewers, przeznaczona była jedynie na adres.

  Doniosłą rolę w rozwoju polskiej pocztówki w zaborze rosyjskim odegrało założone w 1906 roku Polskie Towarzystwo Krajoznawcze. Wiele z nich zaprojektował malarz, fotograf i krajoznawca Mikołaj Wisznicki. Wśród najpiękniejszych edytorsko serii takich jak Zamki polskie, Stara Warszawa czy Krajobrazy polskie, była też seria Puszcza Białowieska i Ziemia Łomżyńska.

  Pocztówki odegrały wielką rolę w okresie zaborów. Mimo cenzury wydawano całe serie kart mających umacniać świadomość narodową, odwołujących się do polskiej historii i tradycji. W okresie międzywojennym dużo jest pocztówek ze scenkami rodzajowymi, jakby z seriali: szczęśliwa rodzina, zakochana para. Są też krajobrazy zimowe - przykryte śniegiem drzewa i domy, z których przez okienko widać płomień świecącej lampy. Wiele wdzięku mają pocztówki z dziećmi - szczególnie dużo wychodzi ich w latach 20 i 30.

  Wojna i zmiany ustrojowe odbijają swoje piętno i na pocztówkach, zwłaszcza świątecznych. Jeszcze pod koniec lat 40. są na nich motywy religijne, pewnie dlatego, że zachowały się stare matryce. Później znikają. Nie ma już Bożego Narodzenia. Jest świeczka, choinka, ale nie ma żadnych atrybutów świętości.


Alicja Zielińska

Ślady na piasku

  Wąskie ulice zazwyczaj senne i ciche w ciągu dnia, wieczorami pustoszały zupełnie. Poza ostatnim autobusem PKS z Białegostoku, po zapadnięciu zmroku, nikt nie spodziewał się usłyszeć warkotu silnika ani odgłosu kół bębniących na bruku. Niewielu mieszkańców posiadało wtedy samochody, a motory uznawano za pogranicze luksusu. 

   Najliczniej na drogach reprezentowane były rowery i motorowery. Stare i nowsze, rożnego pochodzenia i kształtu, zapewniały tani transport, zaopatrzenie i łączność ze światem. Często wyposażone w dodatkowe bagażniki i siodełka nadawały się idealnie na zakupy, grzybobranie lub wycieczki. 

   Parkowało się je w specjalnie do tego celu przeznaczonych, stalowych stojakach, obecnych przed każdym sklepem, restauracją, przychodnią czy kościołem. Nie przypominam sobie abyśmy używali jakiś zabezpieczeń przed złodziejami. Wtedy jeszcze było rzeczą oczywistą, że zostawiony bez nadzoru rower był na zewnątrz bezpieczny. Milicjanci, listonosze, księża…nikt nie gardził wówczas składakiem.

   Dziadek posiadał niemiecki, przedwojenny jeszcze jednoślad. Wyglądał jak zabytek, z metalowym siodełkiem obciągniętym brązowa skórą. Wujek wykonał własnoręcznie dodatkowe siodełko, które zostało pomalowane na niebiesko, umoszczone gąbką i przymocowane śrubami do ramy tuż za błyszcząca kierownicą. 

   To na tym siedzisku jako dziecko, z tatą służącym za kierowcę i przewodnika, zjeździłem leśne dukty, groble i polne drogi wokół Supraśla. Kiedy już wyrosłem z bycia wożonym to właśnie na drodze do Krasnego Lasu uczyłem się jeździć na dwóch kołach. Skończyło się to kąpielą w rowie wypełnionym wodą, ale opanowanie tej sztuki okazało się łatwiejsze niż myślałem.

   Pamiętam doskonale wysokie, betonowe krawężniki utrudniające poruszanie się ulicami miasteczka, oraz to jak bardzo swędziały mnie dłonie po przejażdżce na bruku, kiedy cały rower wibrował pode mną jak szalony. Każda ścieżka, łacha piasku pomiędzy kocimi łbami, każda polna czy leśna droga, wszystkie te miejsca były naznaczone obecnością rowerzystów. Ślady opon odciśnięte w podłożu. Jak podpis.

   Kiedy dziś myślę o tamtych czasach, zaczynam zdawać sobie sprawę, że jednoślad był stałym, choć być może nieuświadomionym elementem krajobrazu Supraśla. Zaparkowany przed sklepem, leżący na łące nad Zajmą, oparty o drzewo przed domem. Samochody się widywało. Rowery były wszędzie. Minie wiele lat zanim wkradną się one ponownie w łaski zwykłych ludzi. 

   Na szczęście, bo jazda na siodełku, choć wolniejsza, wzbogaca niepomiernie interakcję z otoczeniem i czyni podróżowanie bardziej interesującym w porównaniu do odizolowanego, bezdusznego wnętrza samochodu.

Na zdjęciu: droga na Krasny Las - rodzina na rowerach.


Łącki Dziadzio

Nasza droga jedynka. Nasi wspaniali profesorowie

   Czasy były trudne, władza ludowa narzucała nową, obcą nam zupełnie ideologię polityczną,  wszędzie węszyła bezpieka, ale dzięki temu, że z domu wynieśliśmy wiarę i patriotyzm, to udało się nam zachować swoje przekonania. 

  Zawdzięczamy to także wspaniałej postawie naszych profesorów, którzy nie tylko nas uczyli, ale i dodawali nam otuchy jak również pomagali w trudnych chwilach skończyć naukę - o nauczycielach, których się pamięta przez całe życie, opowiada Jerzy Szóstko, absolwent Męskiego Liceum 1 w Białymstoku.

  Popularna jedynka po wojnie była tu, gdzie obecnie jest VI LO. Dzieliła sale z liceum żeńskim nr 2. Chłopaki uczyli się na parterze i wchodzili od ulicy Kościelnej, dziewczęta ulokowano na piętrze z wejściem od Warszawskiej.  Ja rozpocząłem naukę w wyremontowanym już budynku 1 września 1951 roku - wspomina Jerzy Szóstko.

 - Wcześniej jednak musiałem zdać sprawdzian, który niestety nie za dobrze mi poszedł. Wchodziliśmy po dwóch. Kolega był świetnie przygotowany, recytował jak z nut. Ja nie miałem szczęścia, dostałem takie pytania, na które nie za wiele wiedziałem.

  Podziękowano nam, wychodziłem ze spuszczoną głową i nietęgą miną. Przed wyjściem usłyszałem takie słowa: popiół i diament. To na pewno dotyczyło mnie, nie wytrzymałem i odpowiedziałem: czasem i z popiołu wyrastają piękne kwiaty. 

  Jak opuszczaliśmy pokój, wyszła polonistka Czułajewska i zwróciła się do mnie: to jedno zdanie, młodzieńcze zadecydowało, że zostałeś przyjęty. Zapamiętałem to sobie i wziąłem głęboko do serca. Potem starałem się jak mogłem, aby nie zawieść panią profesor. Moje referaty czy sprawozdania, szczególnie o tematyce sportowej były odczytywane na głos przy całej klasie. To mi wychodziło.

  Dobrymi polonistami byli też Wanda Chmielewska i Choroszucha. Historii uczył Wacław Kłosowski, wspaniały człowiek - przy każdym temacie dodawał jakieś ciekawostki czy anegdoty, co zważywszy na realia rzeczywistości powojennej nie było proste. Musiał bowiem te wstawki umiejętnie dobierać, bo łatwo było się narazić politycznie.

  Profesor od łaciny Edward Szelachowski miał opinię nauczyciela, który potrafił nauczyć języka każdego. Był osobowością i świetnym pedagogiem. Bardzo wierzący, z czym się nie krył, wielki patriota - uczestnik kampanii wrześniowej, uczył na tajnych kompletach. Niestety zaszczuty przez przewodniczącego ZMP, został wyrzucony ze szkoły. Wstąpił do zakonu i poświęcił się pracy duchownego. Biologii uczyła pani Saganowicz, bardzo lubiłem ten przedmiot.

  Matematykę miał dyrektor Włodzimierz Kuryliszyn. Jego słynne powiedzonko: "ja i konia nauczę", było na ustach wszystkich uczniów. Ale chociaż udawał srogiego belfra był człowiekiem gołębiego serca.

  Wymagającą, ale i świetną nauczycielką matematyki była też pani Zubelewicz. Lekcje rysunku prowadził artysta malarz Józef Zimmerman, animator kultury - bardzo go lubiłem i ceniłem. Byłem u niego w mieszkaniu, z podziwem oglądałem ogromną kolekcję obrazów. Namawiał mnie, abym po dziewiątej klasie rozpoczął naukę w Technikum Plastycznym, gdyż widział we mnie talent malarski. Po latach żałowałem, że nie posłuchałem jego rad.

  Wuefista Matysiewicz bardzo dbał o to, abyśmy byli sprawni fizycznie, ale też i wspierał nas. Kolega Zbigniew Łopianecki opowiadał niedawno podczas spotkania u mecenasa Jerzego Korsaka, jak mu bardzo pomógł w trudnych chwilach skończyć ogólniak i zdać maturę.

  Okres naszej nauki przypadł na najgorsze czasy stalinowskie. Ale nie daliśmy się złamać. Pozostaliśmy sobą. Wielu zostało lekarzami, specjalistami różnych zawodów, dziennikarzami, publicystami, księżmi, aktorami, muzykami Jedynkę ukończył słynny oszczepnik Władysław Nikiciuk, medalista mistrzostw Europy i olimpijczyk.


Alicja Zielińska

Translate