Postaw mi kawę na buycoffee.to

Napady w centrum Białegostoku to była norma

   Na spotkanie z bezczelnymi typkami, kryjącymi twarz pod mocno nasuniętą czapką w pierwszej kolejności narażone były samotne kobiety, powracające późno do swoich domów. Wśród międzywojennych, ulicznych bandziorów stało się modne pytanie przechodniów o czas na zegarku.

  Wrześniowym półmroczem 1921 roku wracała do domu panna Bekerminówna. W pewnym momencie podszedł do niej nieznany młodzieniec i zapytał grzecznie, która może być aktualnie godzina? Ponieważ było już ciemnawo, zapóźniona panienka nie mogła właściwie odpowiedzieć. Zakłopotany chłopak poświecił jej wydobytą z kieszeni małą latarką. Nie patrząc na wskazówki zerwał szybko z ręki zegarek ze złotą bransoletką i zbiegł. Wartość utraconego czasomierza wynosiła 40 tys. marek.

  Zegarkowych przygód nie brakowało też w tym czasie i mężczyznom. Ot na przykład w nocy z 4 na 5 maja 1922 roku na ul. Kraszewskiego zatrzymany został Jakub Fajens. Pytanie brzmiało krótko: która godzina? Gdy ten sięgnął do kieszeni po swoją cymę, poczuł cudzą rękę, która starała się wyrwać zegarek. Całe szczęście, że pojawili się inni przechodnie, którzy spłoszyli napastnika.

   Miesiąc później na ul. Kraszewskiego, być może ten sam złodziejaszek próbował ukraść zegarek z ręki R. Bernera. O godzinę zapytał po niemiecku. Podstęp się nie udał dzięki refleksowi towarzyszącego Bernerowi kolegi. Opryszek musiał wziąć nogi za pas.

  Innym sposobem miejskich rabusiów na dokonanie prostej kradzieży, było zaczepianie przechodniów z prośbą o papierosa lub zapałki. Jeśli te słowa wypowiedziane były w sposób kulturalny a powierzchowność zafrasowanego palacza nie wzbudzała podejrzeń, zagadnięty zamożny - sądząc po odzieniu - obywatel przystawał. Wyciągał srebrną papierośnicę czy też pozłacaną zapalniczkę. O to przecież szło! Zwinny złodziejaszek wyrywał z ręki dobrodusznego białostoczanina cenny przedmiot i znikał w najbliższej bramie.

  Kiedy w sierpniu 1921 roku na ul. Szkolnej zaczepiony został w ten sposób niepalący muzyk F. Fidler, także nie obyło się bez straty. Nachalny drab sięgnął po prostu po tkwiące pod pachą muzykanta skrzypce. Do tego nastąpiło jeszcze silne uderzenie pięścią w głowę ofiary.

   Szczególnie niebezpiecznie było spacerować nocą po ul. św. Rocha. Była to najkrótsza droga prowadząca z dworca kolejowego do centrum miasta, gęsto uczęszczana przez przyjezdnych z nocnych pociągów, którzy nie chcieli wykosztowywać się na dorożkę. Tutaj padały zwykle z ust wyłaniającego się z mroku dużego typa dwa proste słowa: dawaj portfel! Typ ów miał zwykle w ręku solidną pałkę, czy też gazrurkę.

  W ten sposób w maju 1923 roku straciła blisko 200 tys. marek Halina Derfasztejn, w październiku tegoż roku teczkę z 5 mln marek postradał Bronisław Ciechowski, zaś nieco później napadnięta została uboga przyjezdna z Ostrołęki, Apolinia Napiórkowska, którą opryszek pozbawił torebki z sześcioma złotymi. Tego akurat amatora łatwego zarobku udało się policji schwytać. Okazał się nim Chil Malsowicz, znany w tym rejonie złodziej i zabijaka.

   Na możliwość ulicznego rabunku narażone były również dzieci. Szczególnie wtedy kiedy rano szły do szkoły. Wiosną 1922 roku policja białostocka zlikwidowała szajkę wyrostków, którzy zaczepiali uczniów pytaniem: co dostałeś na śniadanie? Jeśli któryś był oporny, sami przetrząsali tornister i zabierali co im się podobało.

  Uliczne rabunki odbywały się nagminnie i w dalszych latach międzywojnia. Niektóre z nich były wręcz kuriozalne, ale równie niebezpieczne.

  Oto przykładowo zimą 1927 roku na ul. Fabrycznej dwóch oprychów, Paweł Gertner i Konstanty Sacharke, mający za sobą bogatą przeszłość kryminalną, a aktualnie czujący nieprzepartą chęć wypicia kolejnej butelki wódki, zabrali przygodnemu przechodniowi tylko tyle, ile było im potrzeba na alkohol i zakąskę - 2 zł i 50 groszy.  Sąd jednak nie uznał tego minimalizmu i skazał obu z art. 51 i 589 kodeksu karnego na cały rok więzienia.


Włodzimierz Jarmolik

Liceum przy Kościelnej

   To jest nasza szkoła. Nie przyjęliśmy do wiadomości, że jedynka wyprowadziła się na ul. Brukową. Dla nas szkoła była tutaj zawsze i tak pozostanie - mówią o liceum przy ul. Kościelnej absolwenci sprzed 60 lat. W miniony weekend spotkali się, by powspominać dawne czasy.

  W budynku, gdzie dziś jest VI LO, wówczas znajdowały się dwa ogólniaki. Liceum nr 1, męskie zajmowało parter. Żeńskie z numerem 2 pierwsze piętro. Mimo takiego rozdziału życie koleżeńsko-towarzyskie kwitło, bo młodość ma swoje prawa. I niejedna para zakochanych tam powstała.

  - Czasy jednak były trudne. Szkołą rządziło ZMP, z naszej klasy wywodził się przewodniczący organizacji - wspomina Ryszard Siemieniuk. Na na Kościelną przyszedł z ogólniaka ze Starosielc, gdy zapowiedziano, że nie będzie kontynuacji nauki, bo brakuje nauczycieli i pomocy naukowych. Doszli tu też chłopaki ze zlikwidowanego liceum na ul. Fabrycznej, gdzie dyrektorem był Konstanty Kosiński, świetny matematyk - on też dołączył do liceum na Kościelnej. Uczniowie byli w różnym wieku, z różnym doświadczeniem. Przeżyli wojnę, naukę zaczynali na tajnych kompletach. Kilku wplątało się we współpracę z UB.

- Jednak nie zwracaliśmy na to uwagi, wielu z nas chodziło na religię do kościoła św. Wojciecha. Po maturze dwóch kolegów poszło do seminarium duchownego. Byliśmy młodzi, cieszyliśmy się życiem - opowiada Ryszard Siemieniuk. - Do dzisiaj nie wiem, jak tę niesforną i tak różnorodną gromadę udało się utrzymać w ryzach.

  To na pewno zasługa wychowawcy, prof. Edwarda Szelachowskiego. Absolwent filologii klasycznej na Uniwersytecie Warszawskim, podczas wojny uczestnik kampanii wrześniowej i obrony Warszawy, brał udział w tajnym nauczaniu. A potem szykanowany przez bezpiekę, w 1952 roku wyrzucono go ze szkoły. Poświęcił się pracy duchownego.

- Był wspaniałym pedagogiem. Potrafił tak nami kierować, że wszyscy zdaliśmy maturę i poszliśmy na studia. Jak to robił? Dużo z nami rozmawiał. Kiedy wahałem się, jaki kierunek studiów wybrać, on mnie ukierunkował. Zdecydowałem się na uczelnię rolniczą w Olsztynie i nigdy tego nie żałowałem. Umiał każdemu doradzić - podkreśla pan Ryszard.

  Waldemar Bocheński wspomina szkolne lata z nostalgią, ale i ze smutną refleksją, bo odczuł boleśnie stalinowską rzeczywistość.

- Nie kryłem się, co myślę o przewodniczącym ZMP, mówiłem wprost, że jest głupi i naraziłem się politycznie - opowiada. - Pamiętam, na Kościelnej trwał akurat remont, na ten czas nasza szkoła znajdowała się przy Warszawskiej, w budynku pod filarami.

  Odbywała się masówka, wtedy takie zebrania często urządzano, i raptem słyszę swoje nazwisko. Okazało się, że gorliwi aktywiści ZMP dali mi naganę z ostrzeżeniem za nieodpowiednie zachowanie. Paru innych uczniów zostało usuniętych ze szkoły z wilczym biletem, czyli z zakazem nauki w państwowej szkole, maturę zdawali w liceach klasztornych.

  Mnie wtedy wybronili nauczyciele, jednak zetempowska nagana została dołączona do dokumentów, kiedy starałem się o przyjęcie na Politechnikę Warszawską. Egzamin zdałem celująco, ale nie zostałem przyjęty. W dziekanacie potem usłyszałem, że z taką opinią to nawet do więzienia by nie przyjęli. Przeżyłem to bardzo, pracowałem w przedsiębiorstwie geodezyjnym, biegałem po polach. Dopiero w następnym roku udało mi się dostać na Politechnikę Gdańską.

  Jednak przyjaźnie, jakie się wówczas zawiązały, pozostały na długie lata. I to pomimo różnicy wieku, poglądów wówczas reprezentowanych czy przynależności do zantagonizowanych obozów.

  - Chyba dzięki jakiejś wrodzonej szlachetności nie okazywaliśmy sobie nienawiści, nie niszczyliśmy się wzajemnie. To było dobre tworzywo chociaż nieco surowe - określa swoje pokolenie Andrzej Różański. I tak jak wszyscy uważa, że ogromną zasługę w kształtowaniu ich młodzieńczej osobowości mieli nauczyciele. Główną osobą tego grona był niewątpliwie dyrektor Włodzimierz Kuryliszyn, człowiek gołębiego serca, chociaż udający srogiego belfra.

  Doskonały wykładowca matematyki. Jego ulubionym powiedzeniem było: "ja i konia nauczę" - opisuje Andrzej Różański. Historyk Wacław Kłosowski odznaczał się ogromną wiedzą historyczną, posiadał olbrzymi zbiór książek (prawdopodobnie była to największa prywatna biblioteka w Białymstoku).

  Słynne były profesorskie pozaprogramowe wstawki "nawiasem mówiąc", dzięki którym historię czynił przedmiotem łatwym i ciekawym, co w tamtych politycznych czasach nie było proste. - No i od X klasy profesor zwracał się do uczniów już per pan, z czego byliśmy bardzo dumni - przypomina Waldemar Bocheński.  W pamięci pozostała też świetna polonistka Wanda Chmielewska. Kazała pisać sążniste referaty i potem odczytywać je przed całą klasą. Nauka zbierania materiałów w różnych źródłach i krytycznego ich opracowywania przydała się potem na studiach.


Alicja Zielińska

Na Wielkanoc świat się zmienia

    Zawsze mamy tę nadzieję, że duchowo na lepsze. Przedwojenny Białystok pomimo swej różnorodności wyznaniowej też wyraźnie szykował się do Wielkanocy.  W 1913 r. jedna z najlepszych białostockich cukierni Wincentego Fijałkowskiego, która mieściła się w kamienicy przy Rynku Kościuszki 9 ogłaszała, że „poleca na nadchodzące Święta Wielkanocne znane ze swej dobroci: baumkucheny, torty, mazurki w różnych odmianach i smakach oraz babki parowe, placki, jajka cukrowe, czekoladowe i t. p.” Podobne oferty cukiernicze zamieszczały prawie wszystkie miejscowe cukiernie. Jak widać zwyczaj gotowych zestawów kulinarnych na święta to wcale nie najnowszy wymysł. 

   Bardziej ambitni, tudzież hołdujący tradycji przedkładali domowe wypieki. I tu znowu nic nowego. Dziś rekordy popularności biją kulinarne blogi, poradniki itp.Taką rolę w historii polskiego poradnictwa domowo kulinarnego odegrała Lucyna Ćwierczakiewiczowa (1829 - 1901). Była postacią niezwykle barwną, a sławę przyniosły jej wydawane w ogromnych nakładach i wielokrotnie wznawiane książki: 365 obiadów i Jedyne praktyczne przepisy (…). 

   Nawiązując do oferty Fijałkowskiego, to Ćwierczakiewiczowa ambitnym paniom domu proponowała 27 przepisów na same tylko mazurki. Był wśród nich oczywiście królewski, a dalej z marcepanem, migdałami czy pomarańczami. Były też bardziej wyrafinowane - muszkatołowy czy z konserwą ponczową cukierkowy. Był ormiański i macedoński. Był i mazurek Wiktorya, nazwany tak na cześć angielskiej królowej. Nota bene sama Ćwierczakiewiczowa w statecznym wieku była łudząco podobna do angielskiej monarchini.

    Co ciekawe, to hasło święta działało na wszystkie branże handlowe, nawet na te, których oferta często niewiele miała wspólnego z Wielkanocą. Ot choćby w 1919 r. znajdujący się w tzw. Pasażu Warnholtza salon z konfekcją Stanisława polecał „Sz. Klienteli na Święta Wielkanocne wielki wybór” m.in. kapeluszy żałobnych i krepy. Niewiele też ze świątecznym nastrojem miała wspólnego oferta pracowni gorsetów Venus z Sienkiewicza 5. Tak więc ograniczyła się tylko do złożenia „Sz. P. P. Klientkom” życzeń. 

   Z kolei Fabryka Wyrobów Tytoniowych Fajwela Janowskiego z Warszawskiej 39 w 1922 r. „specjalnie na święta” przygotowała „papierosy wysokiego gatunku” Boy i Salut. Jeszcze bardziej oryginalną ofertę świąteczną miał w 1928 r. Dom Handlowy Braci Głowińskich (mieścił się przy Rynku Kościuszki 9), który polecał na święta karty do gry.

   W te wielkanocne curiosa wpisywał się otwarty w 1936 r. sklep obuwniczy firmy Bata, który wmawiał białostoczanom, że Wielkanoc obchodzić trzeba w nowych butach i posługiwał się marketingowym hasłem - „nie odkładajcie zakupów aż na ostatnie dni przedświąteczne. Prosimy odwiedzić nas jak najwcześniej”. Z kolei w 1932 r. anons łaźni Higiena, która znajdowała się przy ulicy Nadrzecznej 14 wcale nie dziwił, wręcz wpisywał się w zakres obowiązkowych przygotowań świątecznych, a dziś budzi uśmiech i zdziwienie. 

    Właściciel łaźni Farbsztejn zawiadamiał „Sz. Klientelę, iż w ostatnie dni przedświąteczne łaźnia, wanny i parowe numery będą czynne od godz. 8 rano do godz. 11-ej wieczór”.

Nawet białostockie kina nie pozostawały w tyle. W 1929 r. kino Modern zapowiadało „świąteczną premierę” filmu z Eugeniuszem Bodo - Człowiek o błękitnej duszy. Takie wielkanocne premiery były nie do przyjęcia w kinie Świat, które w odróżnieniu od konkurencji określano jako kino chrześcijańskie. W 1936 r. dyrekcja Świata zamiast seansów składała kinomanom wielkanocne życzenia.

    Natomiast duże trudności z określeniem preferencji religijnej miała dyrekcja popularnej Cafe Lux z Sienkiewicza 38. W 1928 r. ogłaszała, że „niniejszym zawiadamiamy naszą Sz. Klientelę iż przyszykowaliśmy - specjalnie na święta - wielki wybór rozmaitego pieczywa”, a jednocześnie informowała, że „w dnie Świąt Cafe będzie otwarte. We czwartek, piątek i sobotę od godz. 5-ej do 7- ej p. poł. Five O`clock”. Herbatka w Wielki Piątek?

    Z kolei Ritz zachowywał pozory. Był oczywiście otwarty w wielkim tygodniu, ale swoich bywalców informował, że w niedzielę wielkanocną będzie nieczynny. Takie zachowanie nie mogły dziwić ze względu na wspomnianą mozaikę kulturową przedwojennego Białegostoku. 

    Najtrafniej wykorzystywał ją Chaim Sofer, którego założona w 1905 r. wytwórnia czekolady i cukierków znajdowała się przy ulicy Sosnowej 3 (obecnie Kalinowskiego). W 1936 r. ogłaszał, że „na święta Wielkiejnocy poleca w różnych gatunkach: jaja, zające, kurczątka i baranki czekoladowe, jak również bombonierki - jaja oraz duży wybór nowości czekoladowych, a mianowicie: karmelki czekoladowe, pralinki, czekoladki z andrutami, cukaty pomarańczowe, produkowane - jak zawsze - z najlepszych i pierwszorzędnych surowców”. Niesłychane, aby Żyd gojom na Wielkanoc szykował smakołyki.

     Na świątecznym stole, niech mi to będzie wybaczone, pojawiały się też rozmaite trunki. I tu Białystok miał się czym pochwalić. Z wielkanocnych reklam wynika, że białostoczanie mieli wyrafinowane upodobania. Można jednak przypuszczać, że reklama swoje, a praktyka swoje. 

 

   Tylko bowiem kroniki policyjne wspominają rozmaitych przodków Ducha Puszczy, a chyba to właśnie on królował na białostockich stołach. Tym niemniej oficjalna oferta monopolowa była gustowna. Wśród lokalnych patriotów dużym powodzeniem cieszyły się wyroby białostockiej Fabryki Win i Miodów, która znajdowała się przy Rynku Kościuszki 28. Niemal po sąsiedzku, pod numerem 34 funkcjonowała druga fabryka, prowadzona przez G. Pozniaka. Jej reklama z 1927 r. informowała, że na Wielkanoc przygotowano „wyborowe wina i stare miody” i tu uwaga - „nagrodzone złotym medalem i grand prix na Wystawie Międzynarodowej w Liege (Belgia) i na wystawie ruchomej w Białymstoku”. Miejscowe sklepy z trunkami prześcigały się w zdobyciu klienta. 

     W 1938 r. jeden z właścicieli posłużył się nawet rymowanką o tym, że „nie ma nastroju świątecznego bez koniaków, likierów i win Kaźmierowskiego”. Ilość ogłoszeń ukazujących się przed świętami świadczyła, że białostoczanie za kołnierz nie wylewali. Znany już od połowy XIX wieku skład win i wódek Lifszyców przy Rynku Kościuszki 11 w 1920 r. zapewniał „na święta wielki wybór win, wódek, likierów i koniaków” i co najważniejsze po „cenach najumiarkowańszych”. 

    Podobny skład, A. Wawrzeckiej przy Św. Rocha 21 na święta w 1920 r. polecał „wielki wybór wszelkich gatunków wódczanych”. Wolf Gradulski, który miał sklep przy Sienkiewicza 28, też w 1920 r. zapewniał, że jego wódka, wina, miód i likiery są „wytwornych gatunków”. 

   A Bolesław Anc prowadzący sklep kolonialno-spożywczy Wspólna Praca przy Warszawskiej 30 pod świątecznym anonsem spożywczym z 1926 r. dodawał „Uwaga: otrzymano na Święta świeży transport win i miodów”.

  Tyle kulinaria i spirytualia. Pozostaje nam jeszcze lany poniedziałek. Tu o dziwo sanację przebija PRL. Oto w 1957 r. pojawiła się w sprzedaży Śmigusówka, czyli specjalna woda kwiatowa, która jak zapewniał producent „zapewni Ci przyjemny świąteczny Śmigus - Dyngus”. Mimo tej elegancji peerelowska rzeczywistość jednak skrzeczała. Ten wykwintny produkt można było kupić, jak to ogłaszano, w „baraku nr 5 na Placu 10-lecia”, w którym mieściło się Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Handlu Artykułami Kosmetycznymi.

Wesołych Świąt !

Andrzej Lechowski.

Translate