Postaw mi kawę na buycoffee.to

Złodzieje i sutenerzy na Plantach

    Białystok koniecznie chciał się stać miastem nowoczesnym, w stylu miast zachodnich Polski. Ale od ambicji do ich realizacji droga jest daleka". Bo w opinii białostoczan Anno Domini 1937 Białystok to nie "Wersal tylko jakieś wronie gniazdo". Twierdzono, że nie ma w nim życia kulturalnego, życie społeczne było "anemiczne", a towarzyskie "wprost niemożliwe".

  Powtarzano sobie więc, że "Białystok na co dzień to przerażające chamstwo, głupota, nudy na pudy". Jedyne co ożywiało senną atmosferkę to wyczyny miejscowej socjety w Ritzu i anegdotki o tym krążące po mieście. Oto pewien dystyngowany klient zamówił w tej renomowanej restauracji kolację. Czekając aż zostanie mu podana, przysłuchiwał się melodiom granym przez zespół Kwarta i Fidlera. 

  Po pewnym czasie kelner przyniósł zamówione danie. Zgłodniały gość zabrał się za sztukę mięsa, ale ta nie poddawała się natarczywemu piłowaniu nożem. Zirytowany konsument zawołał więc kelnera i zadał mu pytanie: Przepraszam pana, co to właściwie jest? Kelner ze skupioną miną, spoglądając w sufit i przekręcając głowę w kierunku orkiestry, odpowiedział po chwili: To prze pana jest kawałek z Wesołej wdówki.

   Ale gdy przyszła wiosna... Tuż za oknami Ritza zaczynały się białostockie, parkowe salony. Rozpisywano się o nich jako o miejscowej "chlubie". Twierdzono nawet, że "sztuka ogrodnicza znalazła tutaj piękne pole do popisu. Niektóre ich fragmenty przykuwały uwagę swą artystyczną kompozycją". W 1937 roku szczególne nadzieje wiązano ze Zwierzyńcem. Planowano, aby stał się on "wielkim nowoczesnym parkiem miejskim". Parkiem, który będzie podkreślał wielkomiejskie ambicje Białegostoku. 

  Tę opinię podtrzymywali sami białostoczanie, którzy z nastaniem wiosny tłumnie zapełniali Planty i Zwierzyniec, pomimo, że był on wówczas "jeszcze prawie dzikim lasem". Towarzystwo spacerowało, rozsiadało się na parkowych ławeczkach i "konsumowało frysze luft". Zjawisko to nasilało się szczególnie w pogodne niedziele. Wówczas cały park "rozbrzmiewał szczebiotem ptasząt i gwarem ludzkich głosów". Ta idylliczna sielanka trwała do wieczora, kiedy to w "głębiach parkowych" zaczynał się podejrzany ruch. 

  To właśnie z nastaniem zmroku następował "zalew parku przez męty społeczne". Wówczas to "cała apaszeria białostocka, wszyscy złodzieje, rzezimieszki i zbóje, alfonsada i suteneria, mistrze majchra i szpadrynki i ich brany - wszystko to wyłazi - z nastaniem wiosny - ze swych ukrytych nor, spelunek i krokodylówek i zalewa sobą park po wszystkich zakątkach". 

  Postulowano, że może by tak w sobotni bądź niedzielny wieczór otoczyć policyjnym kordonem cały Zwierzyniec i wyłapać te rozmaite grube fisze. Twierdzono, że wówczas to Białystok znacznie zbliżyłby się do cywilizowanych miast. Był też Zwierzyniec już od tamtych lat ulubionym miejscem rowerzystów. "Amatorzy jednak tego sportu, wjechawszy do Zwierzyńca rozpoczynali nieraz formalne wyścigi, bez uwagi na przechodzących ludzi". Z tego powodu dochodziło więc tu do wielu przykrych zdarzeń kończących się awanturą i siniakami.

   Magnesem ciągnącym białostoczan do Zwierzyńca była letnia, ale otwierana już wiosną, restauracja Rozkosz. To był powiew Europy, oczywiście tej z podkasaną muzą. Tu przez wiele sezonów występował urocza Katia Masłowa, bożyszcze miejscowych panów. Były czasy, że nad ranem pito szampana z pantofelków artystki. W tej restauracji nie o kulinaria szło. Tu trzeba było być wyłącznie dla rozkoszy ducha i frysze luftu. Przeto nikogo tu nie mogła zdziwić rozmowa pewnego, znanego w mieście mecenasa z kelnerem: Panie Ober! Ten kurczak jest przypalony. Ja tego nie mogę jeść! Proszę zawołać właściciela restauracji! Na co kelner z właściwą temu zawodowi nonszalancją odpowiadał: Nie ma po co, proszę szanownego pana. Właściciel tym bardziej nie będzie go jadł.

  Tak to Białystok, obudzony wiosną, ambitnie parł ku nowoczesności. Pisano, że "przed Zarządem Miejskim stoją jeszcze wielkie zadania". Sprawiedliwie zauważano, że "w ciągu ostatnich lat dokonano w estetyce miasta ogromnej przemiany i konsekwentnie, nieustannie, systematycznie prowadzona jest dalsza akcja".


Andrzej Lechowski 

Tęsknota jeńca i znak zapytania

   Jest to składany list z nadrukiem Kriegsgefangenpost (poczta jeńców wojennych) i stemplem pocztowym Stalag (obóz dla żołnierzy i podoficerów I A. Czyli Stablack, obecnie są to tereny wsi Stabławki i Kamińsk w gminie Górowo Iławieckie, pow. 

   Bartoszyce. Obóz uważano za największy na terenie Prus Wschodnich, bo wraz z filiami mieścił w latach II wojny światowej ponad 250 tys. jeńców z różnych krajów. Przesyłka była zwolniona od opłaty. Adres odbiorcy: Maria Sulborska ul. Poprzeczna (z błędem Popszeczna) 9, m. 3, Białystok, Rusland (Rosja). To ostatnie wskazanie też nie jest precyzyjne, bo bezirk (okręg) Bialystok pozostawał w unii z Prusami Wschodnimi.

   Na ostatniej stronie składanki są dane o nadawcy: Kazimierz (Kazimiesz) Zajkowski, nr obozowy 58716 P.I.A. Wewnątrz znajduje się instrukcja: „Na tej stronie pisze wyłącznie jeniec wojenny! Pisać tylko ołówkiem [by cenzor mógł zetrzeć gumką zakazane wieści], wyraźnie i nad liniami! W przeciwieństwie do listów z obozów koncentracyjnych nie nakazano, by pisać wyłącznie po niemiecku. 

   Do dyspozycji nadawcy pozostawały trzy małe kartki, łącznie 26 linijek. Dodam, że poprawiłem ortografię i interpunkcję, wstawiłem akapity. Zostawiłem jednak niektóre charakterystyczne zwroty. Kazimierz wstawił datę 20 IV 1941 r. Od kampanii wrześniowej 1939 roku minęły 22 miesiące.

„ Kochana Marysiu

List twój otrzymałem, za który ci serdecznie dzinkuję i jestem bardzo zadowolony z twego listu. Kochana Marysiu ja jestem żyw i zdrów, tego i tobie z całego serca życzę. Wszystkiego najlepszego i bardzo mi to cieszy, że ty mnie nie zapominasz, bo ja o tobie nigdy nie zapomnę.

Kochana Marysiu bardzo się proszę nie martwić o mnie, bo mi nie jest źle, tylko bardzo mnie smuci, że nie mogę ciebie zobaczyć, tylko widzę ciebie we śnie. 

Bardzo często mi się śnisz, a jak rano wstaję, to wtenczas przypominam sobie, że [tu kilka wyrazów zostało wymazanych!] widziałem ciebie tylko we śnie. Poza tym do widzenia, do miłego zobaczenia. Kochający twój Kazio. Ukłony dla wszystkich i mojej całej rodziny.

Pa, pa. Kochającej moje Marysi całusów sto dwa.”

  Tyle tylko mógł napisać Kazio do Marysi, jego optymizm o miłym zobaczeniu ukochanej nie spełnił się szybko, bo wojna miała trwać jeszcze cztery lata. Czy jednak w ogóle się spełnił? Zachowała się także kartka (nie list, 7 wierszy tekstu) z 3 stycznia 1943 r. 

   Napisał ją Kazimierz Sulborski (!) do Marii Sulborskiej (nie Szulborskiej jak poprzednio), zamieszkałej w Białymstoku na ul. Fabrycznej 24, m. 1 (nie na Poprzecznej). Chyba zgadza się nr więźnia - 56716 I. A (poprzednio 56716 P. I. A). Na kartce jest nadruk Stalag I A, ale zmienił się stempel pocztowy (czy był to podobóz?). 

   Również charakter pisma świadczy moim zdaniem, że to ta sama osoba napisała list i kartkę. Jednak kartka została zaadresowana do Kochanej Siostry! Kazik zapytywał kochaną Maryś, dlaczego do niego nie pisze („czy ty mnie zapomniała”), bo on pisze dużo listów. Tekst kończy się chłodno: do widzenia (bez całusów) twój Kazik.

   I bądź tu mądry! Pewnie jednak Maria zapomniała o Kaziku, a ten chciał do niej napisać dodatkowo kartkę i zmienił nazwisko nadawcy pozostawiając numer obozowy oraz zniekształcił nieco nazwisko odbiorczyni? Czyli po prostu. oszukał cenzora, a przy ul. Fabrycznej rzeczywiście mogła mieszkać siostra Marii Szulborskiej. Z co stało się z tą miłością?

Adam Czesław Dobroński (adobron@tlen.pl)

Trzynastego w piątek

   Wszyscy wiemy, że gorzej być nie może. Przecież właśnie w piątek zagniewany Bóg wygnał z raju Adama i Ewę. W średniowieczu zaś piątki nazywano dniem katowskim, bo tylko w tym dniu tygodnia wykonywane były publiczne egzekucje. Tego by już wystarczyło aby uważać, bo jak pech, to pech. A tu na dodatek jeszcze trzynastego.

  Ta niewinna z pozoru cyfra symbolizuje ruinę, katastrofę, śmierć. Przykładów na to jest mnóstwo. Mądry lud trzynastkę nazwał przeto diabelskim tuzinem. Ogólnie bowiem wiadomo, że w zlotach czarownic uczestniczyło 12 wiedźm i do kompletu szatan. A może to tylko sobie wmówiliśmy? A może od niechybnego niepowodzenia tylko krok do sukcesu? Ano zobaczmy.

  Jak wiadomo, pech jest indywidualnym doświadczeniem. Stał się on w 1937 r. udziałem panny Wiery Trochimowiczówny. Ta ponętna osóbka mieszkała sobie spokojnie przy ulicy Różańskiej. Spokój zburzony został, gdy w życiu Wiery pojawił się Mikołaj Aleksiejczuk. 

  Zawładnął on jej uczuciami. Mało, że uczuciami i ciałem (obiecał ślub), to na dodatek ukradł swojej wybrance całą garderobę oraz, o zgrozo, gotówkę przeznaczoną na ślubną suknię. Po co były Mikołajowi potrzebne pieniądze, to wiadomo, ale po co kiecki i takie tam inne części, przecież chyba nie na pamiątkę? Pech to niewątpliwy, ale też i szczęście, że poszedł sobie z tym dobytkiem Mikołaj precz, bo mieć takiego męża!

  Albo wydarzenie inne. Marcowego dnia 1934 r. panią Marię Chandowską potwornie rozbolały zęby. Bogobojna niewiasta próbowała złagodzić swą dolegliwość modlitwą do świętej Apolonii (to patronka tych, których bolą zęby - naprawdę!). Nie pomogło, musiała udać się do dentystki. W Białymstoku było ponad 60 gabinetów. Jaki przypadek sprawił, że Chandowska trafiła do doktor Jadwigi Kochówny, to i Święta Apolonia nie wie. 

  Chandowska bowiem mieszkała na Giełdowej (to dziś Spółdzielcza, a Kochówna przyjmowała na Warszawskiej u wylotu Elektrycznej). I rozegrał się dramat. Najpierw rozległ się straszny, nieartykułowany ryk obolałej pacjentki, a później wszyscy w poczekalni usłyszeli same niecenzuralne słowa. Wizyta u dentystki zakończyła się w sądzie. Chandowska za obrazę lekarki dostała miesiąc aresztu (to pech), ale w zawieszeniu na 5 lat.

  A jakie szczęście w tym samym 1934 r. miał niejaki Lewandowicz, gdy dopadł go pech pod postacią pana Malinowskiego - sekwestatora białostockiego urzędu skarbowego. Lewandowicz nie płacił podatków. Sprawa trafiła do egzekucji. Malinowski, nie mając żadnych innych przedmiotów do zajęcia, zajął Lewandowiczowi... dwie trumny. Jakież było zdziwienie urzędników oraz przechodniów, gdy pod gmach Izby Skarbowej na Mickiewicza (tu urzęduje dziś wojewoda) zajechała furmanka z trumnami. 

  Kierownik egzekucji wzniósł oczy do nieba: "Malinowski, komu ja na licytacji sprzedam trumnę?" Co było robić? Wio z powrotem. I tak majątek (było nie było) wrócił do Lewandowicza. Uważajcie dziś Państwo, bo jak pech, to i w drewnianym kościele człowiekowi cegła na głowę spadnie, ale przy odrobinie szczęścia to...


Andrzej Lechowski

Hotel Ritz: "Fajfy" zawojowały Białystok

   Tęsknota za tamtym, dawno już minionym światem jest trwała, bo brak nam w Białymstoku takiego miejsca, w którym jak w soczewce skupiało się wszystko co w tamtym mieście było. Nie było tylko i wyłącznie elegancko, ale zawsze z charakterem i zawsze szeroko, w całym Białymstoku, komentowano różne ritzowskie wyczyny.

  Złośliwie, ale chyba nie bez przyczyny mówiono o niezbyt światowym funkcjonowaniu restauracyjnej szatni. Obrosła ona nawet w krążące dowcipy. Oto rozmowa dwóch bywalców z 1937 roku.

" - Wiesz, ta restauracja Ritz jest najtańsza w całym Białymstoku.

- Pod jakim względem?

- No pomyśl. Za trzy złote miałem dziś wódkę, zakąskę, czarną kawkę, papierosy i całkiem nowiutki kapelusz".

  Ta niepochlebna opinia o szatni miała swój realny byt. W karnawale 1936 roku w każdą sobotę i niedzielę odbywały się w Ritzu popularne "fajfy". Spotykały się na nich "elity" i "elitki", ale szatnia, a raczej jej namiastka i tak równała wszystkich. Widok był więc taki, że "wszystkie krzesła ritzowe obwieszane są paltami, futrami, płaszczami, a wszystkie podstola zastawione botami i kaloszami. Zupełnie jak na jarmarku". Drwiono z tej szczególnej elegancji, proponując dyrekcji, aby wywiesiła ogłoszenie, że "Dla biedoty szatnia bezpłatna".

  Ale przecież nie o opłatę rzecz tu szła. Chodziło raczej o loterię, w której w roli ślepego losu występował ritzowski, wystrojony w liberię szatniarz. On też pojawiał się w dowcipach z tamtych lat. Wychodzący z Ritza "wielce zirytowany gość do szatnika: - Co za osioł wziął mój kapelusz, a swój zostawił!?

- Widocznie ktoś, co miał taką samą głowę jak wielmożny pan - odpowiedział szatniak".

  Tymczasem "fajfy" zawojowały Białystok. Jednym z głośniejszych był zorganizowany jesienią 1935 roku five o`clock Żydowskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Ubiegając ewentualne komplikacje z szatnią ogłoszono, że wstęp jest bezpłatny. 

  Ale bezpłatnie można było tylko wstąpić. A co z resztą? Tym bardziej, że zapowiadano artystyczne występy, no i oczywiście tańce. Konserwatywna część żydowskiej społeczności krytycznie odnosiła się do światowego stylu życia preferowanego przez młodych. Opowiadano sobie, jak to do jednej z białostockich restauracji, gdy późnym wieczorem dancingowy szał zawładną wszystkimi, wkroczył brodaty starzec wyglądem przypominający "biblijnego proroka", przy czym co wnikliwszy obserwatorzy zauważyli, że był "mocno zawiany". Prorok ów widząc wypełniony tańczącymi parkiet, wzniósł ręce i potężnym głosem przemówił.

- "O Jehowo! Dein Volk Izrael tanzt".

  Po czym skonstatował, że figury nowoczesnych tańców za czasów jego młodości wykonywano jedynie "pod kołdrami" w małżeńskich sypialniach, a te całe fajfy to nic innego niż fajfokloaki. Ale i tak nikt nie zwracał większej uwagi na jego tyradę.

  W Ritzu dobrze też czuła się białostocka społeczność rosyjska. Bo w rzeczy samej to przecież dla bogatych Rosjan przyjeżdżających do Białegostoku za interesami, w 1913 roku wybudowano ten okazały hotel. 

  Coroczną więc karnawałową tradycją były Bliny, organizowane przez Rosyjskie Towarzystwo Dobroczynne. W 1931 roku były nadzwyczaj wystawne. Wynajęto "górne sale" Ritza, czyli obszerne pomieszczenia na piętrze. Zapowiadano szereg atrakcji i jak pisano "dywartysment". Tymi przyjemnościami miały być atrakcje muzyczne, wśród których największą był chór braci Zajcewych. Oczekiwania publiczności miały też zaspokoić orkiestra bałałajkowa oraz tańce cygańskie, rosyjskie i kaukaskie. Na Blinach zjawiał się zawsze "cały kwiat tutejszego beau monde`u", który od 10. wieczór do bladego świtu tańczył i oblegał suto zaopatrzony bufet.

  Co do bufetu, to mimo, że Ritz słynął z wyśmienitej kuchni, zdarzały się w nim też znamienne incydenty. Głośną była afera z 1932 roku, której bohaterem był miejscowy korespondent warszawskiego "Świata", Michał Gonerko. 

  W sobotnie popołudnie zasiadł on w restauracji, zamawiając obiad. Zupa jak zupa, ale przyniesiony przez kelnera kotlet cielęcy barwą i wonią zdradzał swój podeszły wiek. Gonerko zażądał rozmowy z dyrekcją, której oświadczył, że "znajduje kotlet nieświeżym" i w związku z tym nie będzie płacić. Dyrekcja "zadraśnięta w swej ambicji" wezwała policję, która po sporządzeniu protokółu zabrała, z całymi policyjnymi szykanami, "kotlet do zbadania i analizy". Pozostał po tym cielęco-kotletowym nieporozumieniu kolejny ritzowski dowcip.

  "Zdenerwowany konsument u Ritza woła: "Panie Ober! Ten kurczak jest przypalony. Ja tego nie mogę jeść! Proszę zawołać właściciela restauracji.

- Nie ma po co, proszę pana - odpowiada kelner - właściciel tym bardziej nie będzie tego jadł".

Andrzej Lechowski

Pora na zakupy

   1938 rok, a na maj wskazują piękne bzy w wazonach. Takie ponoć rosły tylko na białostockich podwórkach, mógł to zaświadczyć sam pan prezydent Kaczorowski, rodem z Mazowieckiej 7. Owszem, były bzy i w innych miastach, ale te białostockie zniewalały wonią i kolorami. Wystarczyło wziąć gałązkę takiego cuda przyrody i przejść się po Lipowej lub Sienkiewicza, a panny mdlały, nawet jeśli lico młokosa obsiadły krosty jak, nie przymierzając, pchły kundla podwórkowego.

  Ale wracajmy do sklepu typu uniwersalnego, bynajmniej jednak nie pospolitego. Te byle jakie oferowały "mydło i powidło", że o śledziach nie wspomnę. W tym zaś pryncypialnym, utrwalonym na zdjęciu, zadziwiał asortyment towarów. Gatunek najcięższy to garnki, rondle, czajniki, tarki (bez nich nie dałoby się zrobić kiszki ziemniaczanej), patelnia jak od Cygana i durszlak na liczną familię. Powidła owocowe stały w blaszanych baniaczkach obok bzów, mydło leżało na półkach razem z proszkami Radion i Lux. Z reklamy wynika, że Społem polecało nawet mydło benzynowe i najprawdziwiej oliwną oliwę.

  Przejdźmy do opisu jadła, bo mi już ślinka cieknie. Niestety, mało co można wypatrzyć przez historyczną lupę. Pewnie przed muchami (sezon się na nie właśnie zaczął) Pochowane bochenki chleba, a może i wyroby od rzeźnika i masło. W tej sytuacji na półkach królowały półlitrówki i litrówki (ćwiartki to nadawały się do apteki), "słupki zapałków", herbata "Trzy lilje" (pamięta ktoś z Państwa jej smak?), słoiczki, pudełeczka. 

  W szklanej gablotce wzrok maluczkich nęciły karmelki, obok czekał na mistrzynie wypieków cukier waniliowy. Nie mogło zabraknąć maggi do zup - z najprawdziwszych grzybów, jedna porcja na dwa talerze! Widać jeszcze stosik świec. A na ladzie stoi symbol uczciwego handlu - metalowa dwuszalkowa waga.

  A czego nie ma? Po pierwsze, tłoku, a po drugie, piwa swojskiej marki (sprzedaż spod lady?). Jak wypadało na sklep z marką, nie było pewnie i zeszytu do zapisywania dłużników, bo "na krechę" to sprzedawał obok starozakonny i tam ustawiała się kolejka klientów bez względu na nację i wyznanie. Waga też tam nie była konieczna, śledzie kupowano wszak na sztuki, jajka na pary, a większość na oko i pomiar ręczny.

Adam Czesław Dobroński 

Ulica Stołeczna Jankiela Gellera

   Jankiel Geller, stały mieszkaniec ul. Stołecznej 9. Był to wybitnie uzdolniony złodziejaszek, który swoją przestępczą karierę rozpoczął w wieku 14 lat i szybko wyrósł na asa mieszkaniowych i sklepowych skoków. Praktykę przeplatał z wiedzą teoretyczną, nabywaną od starszych klawiszników podczas pierwszych, więziennych odsiadek. 

   Z biegiem czasu zaczęły interesować go głównie kusze (łupy) złożone ze złotych monet, biżuterii oraz drogich zegarków. W zaułkach Chanajek dorównywał powoli takim mistrzom, jak Szmul Gorfinkiel z ul. Orlańskiej czy Abram Azji z ul. Krakowskiej, a byli to nie lada mistrzowie w tym złodziejskim fachu. 

  W maju 1927 r. dokonane zostało zuchwałe włamanie do mieszkania Chaima Szpiro przy ul. Kupieckiej. Sprawcy dobrze wybrali swoją ofiarę. Ów handlarz żelaznym towarem znany był z częstych odwiedzin w składach jubilerskich.    Pewnej majowej nocy cały złoty skarb pana Szpiro zniknął. Policja przeprowadziła rewizję i tymczasowo zatrzymała znanych w mieście specjalistów od łomu i wytrychów. Znalazł się wśród nich również Janiekl Geller. Był wszak w kartotece Ekspozytury Urzędu Śledczego wysoko notowanym klawisznikiem i do tego specem od złotych precjozów. Zabrakło jednak przekonywujących dowodów. 

  Zanim jednak złodziej ze Stołecznej opuścił areszt, spotkał go szkaradny pech. Razem z nim w celi przebywał m. in. Jan Bakun, również zatrzymany w związku ze skokiem na Kupieckiej. Ten przyznał się w zaufaniu Gellerowi, którego uważał za mistrza, że ma zaszyte w marynarce złote dwudziestodolarówki. Policja nie wpadła na ich trop. Geller, wysłuchawszy tych zwierzeń, postanowił uwolnić goja Bokuna od jego okrycia wraz z cenną zawartością. Niestety dał się przy tym złapać na tej czynności. Kradzież marynarek to nie było niestety jego emploi, jak mówią Francuzi. Dlatego pozostał za kratkami jeszcze przez cztery niepotrzebne miesiące. 

   Przez następne lata różnie układały się losy Jankiela Gellera z ul. Stołecznej. Bywał na wozie, ale zdarzyło się mu też z niego spadać. W 1936 r. wybrał się na gościnne występy na kresy Rzeczypospolitej. Dotarł do Słonimia. Tutaj, w małym zakładzie jubilerskim trafił na duży łup. Był i złoty zegarek z masywną bransoletą, dwa pierścionki z kamykami, kilka broszek i wisiorków. Z tym wszystkim wrócił do Białegostoku i zamelinował zdobycz w domu. Jednak policja kryminalna, która miała stale gwiazdę stołecznych (nie mylić ze stolicą) włamywaczy na oku, przeprowadziła u niego kolejną rewizję. Trafione w Słonimie fanty znalazły się w sejfie Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej, zaś Jankiel ponownie trafił do więzienia, tym razem na dwa lata. 

   Po wyjściu na wolność postanowił, ze względu na swoją wątpliwą popularność, mniej udzielać się osobiście. Znalazł w sąsiednich domach kilku sprytnych chłopaczków, przeszkolił i zaczął posyłać na przygotowane przez siebie roboty. Trwało to jednak niedługo. W czerwcu 1939 r. dwóch wyrostków - Jankiel Lik ze Stołecznej 9 i Abram Klaczko z domku tuż obok - wpadło przy wynoszeniu z mieszkania Efroima Zyrbelblata przy ul. Polnej, starych zabytkowych lamp. Po krótkim przesłuchaniu przyznali się, że ich instruktorem i mentorem był Jankiel Geller. Klawisznikowi temu zabrakło więc nie tylko fartu, ale i chyba umiejętności pedagogicznych. 

 

Włodzimierz Jarmolik

Młynowa 44. Wszyscy żyli jak w jednej rodzinie

 


  Dziadek Antoni Jaroszewicz w młodości wyemigrował do Stanów. Był tam 17 lat, pracował jako murarz - opowiada pani Krystyna. - Wrócił, kiedy Polska odzyskała niepodległość. Postanowił zamieszkać przy ul. Młynowej, bo tam się wychował. 

  Kupił działkę pod numerem 44 i postawił dom. W stylu amerykańskim, taki, jakie widział za oceanem. Bryła budynku została wydłużona o dodatkowy mur, były dwa wejścia oraz duże okna, znacznie odbiegające wielkością od znajdujących się w domach po sąsiedzku. Do tego ganek z kolorowymi szybkami.

 - Na działce, którą dziadek kupił, stały też dwa drewniane domy, które wynajmowano lokatorom - opowiada pani Krystyna. - Młynowa i okoliczne ulice nie cieszyły się dobrą sławą, ale obok pospolitych niebieskich ptaków o podejrzanej reputacji, żyło tam wielu porządnych ludzi. 

   Nasza posesja stanowiła oazę spokoju i wzajemnej życzliwości - podkreśla. - Mieszkały tam jeszcze trzy inne rodziny, które zajmowały się cukiernictwem. Pan Michał Poznański na Boże Narodzenie sypał mi zawsze w fartuszek cukierki zawinięte w kolorowe papierki. Niosłam je do domu, mama wieszała na choinkę, ależ to była radość.

  Jego żona, pani Anna uwielbiała czytać, zaraziła nas tą pasją. Pamiętam, ugotowała obiad, posprzątała i zwoływała swoją gromadkę oraz inne dzieciaki z podwórza, siadaliśmy wkoło stołu. Czytała codziennie, a my słuchaliśmy z wielkim zainteresowaniem. Dzięki temu w wieku siedmiu lat znałam już Quo vadis, Emancypantki, Faraon, Potop. A potem my dzieciaki sami urządzaliśmy przedstawienia na podstawie tych lektur, nawet bilety sprzedawaliśmy.

  Poznańscy mieli czterech synów i dwie córki, przyjaźniłam się z jedną z nich, Wandą - to mama aktorki Agnieszki Maciąg i matka chrzestna mego syna.

  Druga rodzina cukierników, państwo Liszewscy robili landrynki i lizaki, które sprzedawali na swoim straganie; mieli czterech synów. A trzeci cukiernik to był pan Grodzki, on handlował gotowymi słodyczami. Nie miał dzieci. Pani Grodzka czasem prosiła nas, by zanieść jakieś pismo, zawsze wtedy dawała cukierki. Chętnie się zgłaszaliśmy z taką przysługą.

  Było nas, dzieci jedenaścioro w sumie, tylko ja jedynaczka. Pamiętam zbieraliśmy się wieczorami w gromadce na opowiadanie o duchach. Starsi wymyślali straszne historie, bałam się potem wracać do domu, ale bardzo mnie ciągnęło do tych opowieści.

  Żyliśmy niczym jedna zgodna rodzina. Jak ktoś piekł kiszkę, czy ciasto, to zajadali się wszyscy. Jak ktoś nie miał pieniędzy, to zawsze mógł liczyć, że sąsiad mu pożyczy. W Wielkanoc wychodziliśmy i taczaliśmy jajka w dachówce. Bywało, że mama musiała odrywać się od świątecznego stołu i malować mi pisanki, bo wszystkie wybiłam i nie miałam czym się bawić.

  Po zimie nasze podwórze wyglądało nie najlepiej, kanalizacji przecież nie było, nieczystości wylewano wprost do rynsztoka. Ale ledwie mróz puścił i śnieg stopniał, wszyscy wychodzili i robili porządki. Kopano jamę i wrzucano brudy, obejścia posypywano piaskiem, domy przystrajano gałązkami brzozy. Zakwitły drzewa, kwiaty i robiło się pięknie wkoło. Posesja była duża, około 1000 metrów, to i każdy miał swoje parę zagonków, uprawiał pomidory, marchewkę, pietruszkę.

  Pamiętam dwie duże kaliny - obsypane białymi bukietami dodawały szczególnego uroku. Babcia opowiadała, że w czasie wojny szedł ulicą Niemiec, zobaczył te kaliny i kazał nałamać gałązek, bo tak mu się spodobały. Babcia zrobiła duży bukiet, on następnego dnia przyniósł skórę na buty. Po 17 września mieszkali u nas Sowieci z żonami. Te Rosjanki, poczciwe kobiety, zanim się zorientowały, kupowały nocne koszule i chodziły w nich po mieście, bo myślały, że to sukienki, takie ładne i z koronkami. Mama kiedyś zrobiła chrzan, jedna z nich przyszła do nas, tak jej posmakował, że na drugi dzień swemu mężowi podała z samym chlebem, jak masło.

  W głębi podwórza leżał wielki kamień, tam koncentrowało się nasze życie towarzyskie. Któryś z chłopaków grał na gitarze, mój wujek miał mandolinę, reszta śpiewała. Wesoło było, miło. Podwórze było zamykane na bramę. Dziadek nosił klucz, wieczorem przed dziesiątą pobrzękiwał, dając znać obcym, że czas opuścić posesję.

  Z biegiem lat zmieniali się mieszkańcy przy Młynowej. Moi rodzice przenieśli się do bloku przy Grottgera, ja z mężem zostałam tam do 1973 roku a następnie przeszliśmy na osiedle Piasta. 

   Przez jakiś czas posesją zarządzało Zrzeszenie Prywatnych Właścicieli Nieruchomości. Wyremontowano dachy, postawiono chlewki, brano komorne. Ale potem zrzeszenie zrzekło się administrowania i te obowiązki spadły na nas. Mieliśmy kłopoty z utrzymaniem porządku, a dochody z wynajmu były nieduże, więc 15 lat temu posesję sprzedaliśmy.

  Nowy właściciel wymówił mieszkania lokatorom. Znikły drewniane dwa domy, w murowanym, który ostał się najdłużej, ostatnio był klub. Konserwator zabytków zapowiadał, że nie pozwoli go rozebrać ze względu na ciekawą elewację. Ale, widać były to tylko obietnice. W ubiegłym tygodniu przechodziłam tamtędy z mężem i z przykrością zobaczyliśmy, że dom został zburzony.

  Z Młynową 44 i rodziną Krystyny Lipskiej związana była przez wiele lat także Tekla Sidorowicz.  To Polka z Grodna i wyjątkowa osoba, która doświadczyła tragicznych przeżyć. W czasie wojny została wywieziona z matką i braćmi do obozu w Ravensbruck, ale ocalała tylko ona. Zaprzyjaźniona z rodzicami pani Krystyny wróciła do Białegostoku i mieszkała razem. A kiedy wyjechała do Stanów, to z kolei ona gościła wszystkich z rodziny, którzy przyjeżdżali do Bostonu.

- Pozostały po niej piękne wspomnienia - mówi Krystyna Lipska. - Jest także pamiątka strasznych przeżyć okupacyjnych, którą chciałabym przekazać do muzeum. To opaska z numerem obozowym w Ravensbruck: 30682 oraz przepustka z 1946 roku, którą dostała po wyzwoleniu. Jest w niej prośba o pomoc w przemieszczaniu się środkami transportu z Niemiec do miejsca, w którym chciałaby się zatrzymać.

Alicja Zielińska

Ulica Młynowa 28

    Na ulicy Młynowej stał sobie jeden taki dom . Gnieździli się tam szczególnie dokuczliwi lokatorzy – złodzieje, paserzy, kanciarze, różnej maści awanturnicy. Regularni bywalcy aresztu miejskiego przy ul. Artyleryjskiej i więzienia przy Szosie Baranowickiej.

  Na początku lat 20. wyróżniał się budynek oznaczony numerem 28. Nie była to rzecz jasna zasługa jego jakiejś wykwintnej architektury, ale raczej mało ciekawych dla organów prawa i porządku mieszkańców.

  Swoje zameldowanie pod adresem zgłaszał bardzo wytrwale Chaim Szepes, niekoronowany król złodziei z ulicy Młynowej. Cieszył się on dużym szacunkiem. Nic dziwnego, szlify klawisznika (złodzieja operującego podrobionymi kluczami wytrychami) zdobył jeszcze za czasów cara Mikołaja II. Każdy młodziak z okolicy, startujący w przestępczej robocie chciałby z nim mieć spółkę.

  Nie zawsze to jednak mogło wyjść na zdrowie. Agenci z Ekspozytury Urzędu Śledczego mieli Szypesa stale na oku. Kiedy latem 1922 r. wybierał się ze swoim pomagierem na ul. Polną (dziś Włókiennicza), gdzie już wcześniej przyuważył zamożne mieszkanie, został zatrzymany na ul. Mińskiej. Policjanci znaleźli przy nim narzędzia do otwierania kłódek i zamków, a przy towarzyszącym mu osobniku pusty worek na przewidywane łupy.

  Po wyjściu z krótkotrwałego aresztu Chaim Szapes nie zamierzał wcale zrezygnować ze swoich upodobań. Kiedy latem 1923 r. dostrzegł na Rynku Kościuszki pod 7 nowo otwarty skład manufaktury, postanowił go zamknąć. Dobrał do spółki Kalmana Ziberblata i Jakuba Machaja, no i razem pozbawili handlowca Juchniewicza całego towaru na 500 mln marek. Hinty (psy), jak nazywano policję kryminalną, nie próżnowały. Złodzieje wpadli z częścią łupu. Szepes na rok przeprowadził się z Młynowej 28 do mało przytulnej cel w „szarym domu”. Kiedy wyszedł zza kratek, postanowił zmienić  klimat.

   Miał znajomków w Grodnie, którzy zaproponowali mu robotę u siebie. Było to mieszkanie zamożnego fabrykanta, a w nim komoda wypełniona biżuterią i innymi wartościowymi drobiazgami. Niestety na cudzych śmieciach skok wypadł fatalnie. Kosztował on Szepesa półtora roku wolności.

  Rok 1927 przywitał Chaim w swoim mieszkaniu przy Młynowej 28. Nie zamierzał jednak zbyt długo świętować. Już 28 stycznia kancelaria Urzędu Śledczego przy Warszawskiej 6 przyjęła zawiadomienie od Geni Goldfarb z Polnej 20 a. Roztrzęsiona kobieta zgłaszała, że w nocy do jej mieszkania przez dziurę w drzwiach dostało się dwóch osobników. Choć spłoszeni, zdążyli zabrać z przedpokoju dwa futra wartości 5.500 zł.

  Ponieważ ul. Polna była ulubionym miejscem spacerów znanego złodzieja z Młynowej, policjanci ruszyli tym tropem. Zanim jednak dostali Szepesa ten zdążył odstawić jeszcze jeden numer. Tym razem w biały dzień otworzył wytrychem drzwi do mieszkania doktora Emila Lwa z ul. Jurowieckiej i pozbawił go złotego zegarka, Złotego Krzyża Zasługi i innych odznak wojskowych.

  Wkrótce Chaim Szepes na dobre zniknął z kronik kryminalnych białostockich gazet. Jednak dom na Młynowej pod 28 wcale nie stracił na atrakcji dla posterunkowych z IV Komisariatu i agentów śledczych. Teraz ich pupilem stał się Zewel Szuster, duży macher od kradzionego węgla i nafty.


Włodzimierz Jarmolik 

Kowbojki

    Pod wpływem tego niepozornego zdjęcia naszły mnie wspomnienia. Pewnie jeszcze nie pisałem, że jestem synem kolejarza z małej stacyjki i w moim pokoju wisi czapka dyżurnego ruchu. Fasoniarska, bo rogatywka z czerwonym denkiem. Szkoda, że nie zadbałem o zachowanie lizaka, którym dyżurny dawał maszyniście sygnał do odjazdu.

    Takie wagony, jak na zdjęciu nazywano na naszej stacji kowbojkami, ale i napoleonkami. Dlaczego, trudno mi wyjaśnić. Mówiono także, że co drzwi to i okno, odwoływano się do wyglądu owych karoc. Wagony różniły się nieco zewnątrz i bardziej wewnątrz. W tych najniższej klasy, wyprodukowanych pewnie za cara,  nie było w ogóle siedzeń, wchodzili do nich pasażerowie z dużymi bagażami i siedzieli na nich. W pozostałych, w zależności od klasy i roku produkcji,  ławki  były z prostych desek lub profilowane, a w „pierwszej”  stały pufy, czyli kanapy, w których chętnie gnieździły się myszy. Wiem, bo mój ojciec awansował i rodzina mogła kupować bilety ze zniżką 80% na „jedynkę”. 

     Czy widzicie Państwo pasek zwisający w otwartych drzwiach. Do czego on służył?  Odpowiedź jest prosta, aczkolwiek nieco zaskakująca. Do otwierania okna. Trzeba go było mocno pochwycić i przyciągną do siebie, a potem opuszczać w dół. Mama z córką – spryciary widoczne na prezentowanym zdjęciu – to już wykonały i uśmiechają się do osób stojących na peronie. W kowbojkach, w przeciwieństwie do pulmanów, nie było długiego korytarza i dlatego na zewnątrz znajdowała się solidna deska służąca również jako stopień. To była szansa do gapowiczów (zająców) chcących unikać konduktora lub kontrolera (łapacza, kanara). 

         A miał konduktor do wykonania jeszcze jedną ważną czynność. Jak się ściemniało, to przechodził z wagonu i wagonu, stawał pod kloszem lampy wiszącej pod sufitem, uchylał go i zapałką podpalał knot. Oczywiście ku zadowoleniu pasażerów, bo oświetlenie było gazowe. Natomiast długie stopnie ułatwiały również wskakiwanie, gdy pociąg ruszał. Wyskakiwanie było trudniejsze, ale to inna opowieść. Synowie kolejarzy byli przeszkoleni i na taką okoliczność. 

      Kowbojki ułatwiały konwersację i bratanie się. Jazda zaczynała się rutynowo od rozbijania jajek na twardo, co niektórzy przechodzili następnie do bardziej zaawansowanych uciech. A opowiadano nie o polityce – bo ty było niebezpieczne – ale o życiu, trudnym, choć nie beznadziejnym. Dowcipy były z gatunku – pyta baba konduktora czy ten pociąg na Tłuszcz, a on zeźlony odpowiada, że na węgiel. Spalinowych lokomotyw, czyli ruskich gagarinów jeszcze nie było. A jak się trafił w kowbojce śledzik,  to radości było jeszcze więcej i na ogół zapojki też.  To były czasy! Że parowozy wolniej jeździły?! Ale jak przyjemnie gwizdały, puszczały parę i iskry. Śmiem twierdzić, że mniej się też spóźniały. A może to nam, ówczesnym pasażerom, nie aż tak bardzo się spieszyło.

 Adam Czesław Dobroński (adobron@tlen.pl)

Czy naprawdę nie macie Państwo do podrzucenia mi jakiś ciekawostek? O XXI Zjeździe Powszechnym Historyków Polskich nieco napiszę zgodnie z zapowiedzią, ale za tydzień.

Strajk karciarzy i striptiz. Od Luxu do restauracji Grodn

    W przedwojennym Białymstoku idąc od strony rynku ulicą Sienkiewicza, przechodziło się drewnianym mostem nad Białą i zaraz za nim, po prawej stronie, rozpoczynała się, wiodąca wzdłuż rzeki, ulica Nadrzeczna. Można było dojść nią do ulicy Kościelnej. Przy Sienkiewicza zaś w kierunku ulicy Warszawskiej stały w zwartej pierzei solidne kamienice. Każdy białostoczanin znał ten fragment miasta ot choćby z racji apteki braci Kuryckich, która znajdowała się na parterze kamienicy pod numerem 34. Po 1944 r. widok ten był już tylko wspomnieniem. Z wojennej pożogi ocalały zaledwie nieliczne budynki. Reszta, podobnie jak całe śródmieście, legła w gruzach.

  W następnych latach Białystok budował się od nowa. O ulicy Nadrzecznej, która znikła z miejskiego krajobrazu nikt nawet nie myślał. Przecież po przeciwległej stronie Białej planowano budowę białostockiej trasy W-Z, czyli Aleję 1 Maja, obecnie Piłsudskiego.   Nieistniejącą pierzeję ulicy Sienkiewicza w połowie lat pięćdziesiątych XX w. zastąpił jeden ogromny budynek mieszkalny przy Sienkiewicza 28. Utrzymany w spokojnym socrealizmie przez wiele lat był największą białostocką sypialnią. W 1957 r. na parterze tego molocha otwarta została restauracja Lux. Z miejsca okrzyknięto ją najelegantszym lokalem w mieście. Władze, które zatwierdzały przecież wszystko, nie zdawały chyba sobie sprawy, że prawie w tym samym miejscu, przed wojną, czyli za zwalczanej przez PRL sanacji, był też Lux, tyle że pod adresem Sienkiewicza 38.

  Tę sanacyjną cukiernię Lux otwarto na początku 1927 r. Urządzona była, jak zauważano, „na modłę europejską”. Zauważano też, że atutem nowego lokalu były nader przystojne kelnerki. Lux z miejsca zyskał sympatię białostoczan. 

  Wieczorami wszystkie stoliki były zajęte. To tu odbywały się „randes-vous miejscowej inteligencji”. W cukierni oprócz sali, w której popijając aromatyczną kawę raczono się miejscowymi ploteczkami, były oddzielne sale do tańca i do gry w karty. Tą ostatnią szczególnie upodobała sobie miejscowa złota młodzież. Trudno było w niej znaleźć wolne miejsce. Grano głównie w bridża, ale nie stroniono od pokera, a amatorzy adrenaliny zgrywali się w popularne oczko.

  I oto nagle, w pewien sobotni wieczór, tuż po sylwestrze 1936 r. gdy w sali byli już wszyscy gracze, to zamiast siąść do tasowania krat, rozpoczęto wiec. Wkrótce okazało się, że było tylu chętnych do wiecowania, że całe towarzystwo musiało przejść do większej sali tańców.   

   Tu jeden z mówców podniesionym głosem perorował, że przez Białystok przelewa się fala strajków wobec której nie można być obojętnym. Inni karciarze zauważyli też, że horrendalnie wzrosły ostatnio koszty utrzymania. W ustach złotej młodzieży ten argument miał swoją siłę. Kolejny mówca podniecał słuchaczy krzycząc, że gdy robotnicy żądali wzrostu płac, domagali się obniżek cen chleba, cukru, soli, węgla, to nikt wówczas nie upomniał się o obniżkę opłat za grę w karty w Luxie!

  Manifestanci ochoczo spisali swe postulaty i przedstawili je kierownictwu lokalu, a następnie proklamowano strajk. Polegał on na tym, że przy stolikach siedzieli brydżyści, pokerzyści i oczkowcy, ale „bezczynnie z założonymi rękami nie opuszczając warsztatów pracy” i cierpliwie czekali na decyzję kierownictwa Luxu. Co było robić? Sala zarabiała na siebie przecież tylko wtedy, gdy w niej grano. Opłaty obniżono.

  Czy w 1957 r. ktoś jeszcze pamiętał to niezwykłe wydarzenie? Wątpliwe. Za to przez całe lata już w tym socjalistycznym Luxie odbywały się jedne z najhuczniejszych sylwestrów. Przez cały rok popularnością cieszyły się wieczorne dancingi. Tak było do listopada 1974 r. Zbliżała się rocznica wybuchu Rewolucji Październikowej. 

  Zgodnie z obowiązującymi rytuałami oprócz akademii, wizyt i innych oficjałek starano się też zorganizować coś extra. To extra wynikało ze skrywanej świadomości, że przeciętny Kowalski o bolszewickiej rewolucji długo nie rozmyśla. Tak więc w przeddzień Wielkiego Października, który wypadał w listopadzie informowano, że „w ramach wymiany fachowców przebywała ostatnio w Grodnie 6- osobowa grupa pracowników Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Przemysłu Gastronomicznego. 

   Białostoccy gastronomicy przekazywali swe doświadczenie zawodowe personelowi restauracji Białystok, którą otwarto 3 listopada. Jednocześnie białostoccy kelnerzy i kucharze zdobywają umiejętności przygotowywania i serwowania dań kuchni białoruskiej. 

  Nabytą wiedzę będą mogli wykorzystać podczas pracy w Białymstoku, gdzie już dziś [5 listopada 1974 r. A.L.] od godz. 20 - rozpocznie działalność restauracja w stylu białoruskim - Grodno (dawny Lux)”. Oczywistym było, że w ten wtorkowy wieczór w restauracji Grodno amatorami białoruskich specjałów byli wyłącznie oficjele, zarówno z Grodna jak i Białegostoku. 

  Goście z zadowoleniem ocenili poziom lokalu. Szczególnie przypadł im do gustu wystrój sali autorstwa grodzieńskiego architekta Kamila Asadowa, który ozdobił ściany dużymi płaskorzeźbami w drewnie symbolizującymi powstanie grodu nad Niemnem. Po zwiedzaniu nastąpiła część artystyczna w wykonaniu zespołu wokalno - muzycznego działającego przy Białoruskim Towarzystwie Społeczno-Kulturalnym. Kierownictwo lokalu zapowiadało, że „podobne występy popularyzujące białoruską piosenkę i humor odbywać się będą w Grodnie co tydzień”. 

    Po części artystycznej było już konkretnie - degustacja. Na początku podano sałatkę Lubitielskij. Sadząc z nazwy może była z lubczykiem? Po sałatce serwowano wereszczakę znaną już w staropolskiej kuchni, a w grodzieńskiej wersji była to zupa na chlebowym zakwasie z warzywami i słoniną. Danie główne było do wyboru: wieprzowina duszona po borysowsku lub sznycel Neptun (sic!). Do mięsa podane zostały pampuszki ziemniaczane. Na deser była kułaga, czyli kasza gryczana z borówkami doprawiana miodem.

  Ponownie na pierwsze strony lokalnych gazet restauracja trafiła w karnawale 1986 r. Tym razem jednak nie za sprawą specjałów kuchni białoruskiej. Ci, którzy pamiętali, że 12 lat wcześniej restaurację otwierano w rocznicę Wielkiego Października przecierali oczy ze zdumienia. Hitem Grodna stał się striptiz. Redaktor Kuriera Podlaskiego pisał, że 1 stycznia 1986 roku „tuż przed godziną 22 wypełniona sala restauracji Grodno zamarła w milczeniu. Oto po kilku długich latach przerwy znowu rodzima gastronomia zaserwowała białostoczanom striptiz”.

  Te lata przerwy to wspomnienie 1979 r., gdy po raz pierwszy w powojennym Białymstoku w popularnych restauracjach Danusia i Romantyczna kobiece wdzięki były bodaj ważniejsze od menu. Sprawozdawca prasowy dokładnie relacjonował ten historyczny powrót striptizu. Po zakończeniu występów zespołu muzycznego, który grał do tańca, choć nikt nie tańczył w obawie, że mu umknie najważniejszy punkt programu: „Wreszcie jest. Olivia. Smukła panienka ubrana w zwiewne tiule(…) W takt muzyki powoli i z gracją poczęła zrzucać z siebie i tak skąpy przyodziewek”. Żurnalista , widać obznajomiony z damską konfekcją, z troską zauważył, że nie wie „kto był producentem biustonosza, ale oczywiście najwięcej kłopotu sprawiło jego zapięcie”. Gdy wreszcie zostało pokonane, „brawom nie było końca”.

  Publiczność była zachwycona, ale był jeden szkopuł. Artyści wraz ze smukłą Olivią przyjechali do Białegostoku jedynie na gościnny występ z Warszawy.

  Tak więc następnego dnia znów zamiast zrzucanych tiuli były pampuszki w panierce. Kierownictwo restauracji postanowiło działać. Po striptizie oczekiwano frekwencyjno-gastronomicznego sukcesu. Zaangażowano więc miejscową artystkę. Podsumowując jej pierwsze występy kierownictwo lokalu stwierdzało, że Grodno ma już europejski sznyt, a będzie jeszcze lepiej, bo artystka ma duży talent do rozbierania się, i co najważniejsze, cały czas się rozwija. 

   Dostrzegano tylko jeden problem. Striptizerka przed każdym występem twierdziła, że bardzo się wstydzi. Zapowiadano jednak, że jak pokona to przeszkadzające w tym zawodzie uczucie, wówczas zaprezentuje cały swój talent.


Andrzej Lechowski

Doliniarz Szmul Zawiński

    Kogo jak kogo, ale kieszonkowców, czyli "doliniarzy", vel "szperaczy", vel "krawców", wśród złodziejskiej braci międzywojennego Białegostoku nigdy nie brakowało. 

  Jeśli kieszonkowiec był dobrym fachowcem, okradziony „frajer” nie miał prawa niczego zauważyć. Lato czy jesień, ranek czy wieczór, wystarczyło pójść którąś z ruchliwszych ulic miasta: Lipową, Sienkiewicza, Kupiecką czy choćby Sosnową i zatrzymać się na dłużej przed witryną sklepową. Już za chwilę stawał obok dziwnie niespokojny osobnik, wyraźnie zainteresowany zawartością nie swojej kieszeni. Następnie moment nieuwagi i portfel, zegarek lub pamiątkowe papierośnice zmieniały właściciela. Jeśli kieszonkowiec był dobrym fachowcem, okradziony "frajer" nie miał prawa niczego zauważyć.

  Najlepiej jednak opróżniało się "dolinę" w tłoku. Im więcej ludzi, tym bezpieczniej dla złodzieja. Ciągnęli więc białostoccy kieszonkowcy tabunami na rybny i sienny rynek. Wyczekiwali okazji na przystankach autobusowych, snuli się pod kasami dworca centralnego. 

   Zaglądali do sal kinowych Apolla, Modernu czy Gryfa. Chodzili na mecze piłkarskie drużyn Makabi i Jagiellonii, bywali na wiecach i demonstracjach politycznych.   Z gorliwością uczęszczali do kościoła, synagogi czy cerkwi, nieutuleni w żalu brali udział we wszelkich pogrzebach. Byli wśród nich zwykli partacze, ale byli też i prawdziwi artyści. W warszawskiej ferajnie tych ostatnich nazywano "hrabiami".

  Złota rączka zaszczytne i wiele mówiące przezwisko "Złota Rączka". Przyszedł on na świat w białostockich Chanajkach pod koniec XIX wieku. 

  Kraść zaczął bardzo wcześnie. W grudniowym numerze "Gazety Białostockiej" z 1913 roku można znaleźć taką oto notatkę: "W niedzielę, 14 ubiegłego miesiąca, w tramwaju został aresztowany 16-letni Szmul Zawiński, w chwili, gdy usiłował wyciągnąć portmonetkę u Stanisława Gumowicza".

  Gdy wybuchła I wojna światowa, na koncie młodego złodziejaszka był już jeden wyrok, drugi właśnie odsiadywał. Więzienie zostało ewakuowane w głąb Rosji.   Co działo się ze Szmulem do pierwszych lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, dokładnie nie wiadomo.   Może rozsławiał umiejętności polskich "worów" wśród bogatych mieszkańców Moskwy, Kijowa, Rostowa i innych rosyjskich miast i miasteczek? W każdym bądź razie, gdy ponownie zjawił się na początku lat 20. w Białymstoku, był już doświadczonym złodziejem. 

  Szybko też stał się "królem" wszystkich chanajkowskich "doliniarzy" i zyskał wśród nich przydomek "Złota Rączka". Miało to nawet symboliczne znaczenie, bo Szmul Zawiński nie miał jednej ręki, którą stracił gdzieś w zawierusze wojennej.  Na "robotę" Szmul Zawiński chodził zwykle z kilkoma pomocnikami. W gwarze złodziejskiej taka grupka zwana była "rakietą". "Rakieta" składała się zawsze z "rączki", "konika" i "świec". Mistrzem i kierownikiem całej wyprawy był oczywiście "rączka". 

   On to bezpośrednio sięgał do kieszeni lub torby upatrzonej z góry ofiary. Wyciągał stamtąd wszystko, co się dało. Obok niego musiał się znajdować "konik", który po dokonaniu kradzieży odbierał od szefa łup i starał się szybko z nim ulotnić. "Świece" robiły sztuczny tłok, zagadywały, odciągały uwagę, jednocześnie zasłaniały "rączkę", aby ten mógł zapuścić spokojnie "widełki" (dwa palce - środkowy i serdeczny) do cudzej "doliny".

  Chociaż "Złota Rączka" kradł wszędzie, jednak najbardziej ulubionym miejscem "pracy" jego ekipy był przystanek autobusów zamiejscowych na Rynku Kościuszki. Tutaj, wśród tłoczących się i popychających podróżnych, których zawsze było wielu, kieszonkowiec czuł się szczególnie pewnie. Poza tym tu właśnie można było natrafić na większą gotówkę, leżącą w portfelu jakiegoś roztargnionego przybysza z prowincji.

  Wypróbowanym trikiem Szmula Zawińskiego było głośne ostrzeganie czekających na przystanku czy pasażerów w autobusie przed... złodziejem. Na taki krzyk wszyscy chwytali się odruchowo za kieszenie, a "Złota Rączka" i jego pomagierzy obserwowali pilnie, gdzie, kto, co ma schowane. Następnie szybka decyzja, który "obiekt" rokuje największą zdobycz, i "rakieta" ruszała. Zimą, która nie sprzyjała raczej operacjom kieszonkowym na powietrzu (marzły palce), Szmul Zawiński także nie próżnował. Chociażby dlatego, żeby nie wyjść z wprawy. 

  Przemieniał się wówczas w pasażera Polskich Kolei Państwowych. Nie spotykało się go jednak na trasie Białystok-Warszawa. Na tym kierunku trwała zwykle ostra i bezwzględna rywalizacja, z której zwycięsko wychodzili na ogół kieszonkowcy ze stolicy. "Złota Rączka" nie lubił bezczelnych warszawiaków. "Obsługiwał" więc pociągi na trasach lokalnych: do Grajewa, Bielska czy Baranowicz. Tutaj konkurencja była mniejsza, a tacy jak on mistrzowie trafiali się bardzo rzadko i nie wchodzili sobie w paradę. W jedną z mroźnych, styczniowych nocy 1928 roku przydarzyła się "Złotej Rączce" wielka, jak na "doliniarza", zdobycz. W pociągu osobowym, zdążającym wolno do Bielska, gdzieś między stacjami Lewickie i Strable, wyciągnął z palta śpiącego Zelika Kosowickiego pugilares, a w nim 10 tysięcy gotówką i kilka wartościowych weksli. To była "robota"! Tyle za jednym razem nie zawsze nawet "trafiali" białostoccy "kasiarze".

  Pomimo ogromnego doświadczenia Szmul Zawiński nieraz stawał przed sądem. Poszkodowani, którym policja z urzędu śledczego podtykała album z podobiznami białostockich kieszonkowców, spotykali w nim fizjonomię podobną do twarzy sąsiada z przystanku autobusowego czy kolejki pocztowej. 

   Wyróżniał także Szmula widoczny brak ręki. Wyroki sądowe nie były jednak zbyt wysokie: pół roku, rzadziej rok. "Złota Rączka" zawsze apelował do wyższej instancji. Twierdził z godnością, że nikt go nie złapał za jedyną, choć "złotą" rękę. Sędziowie z sądu okręgowego znali dobrze te wykręty i zatwierdzali wyrok w pełnej rozciągłości. 

  Raz, w 1935 r., kiedy sąd grodzki skazał Zawińskiego na rok więzienia za okradzenie na Rynku Siennym jakiegoś włościanina, rozpatrujący apelację sędzia Korab Karpowicz stwierdził: Dziwię się, żeście tak mało dostali, ja bym wam dał siedem i pół roku. Czyli najwyższy wyrok, jaki artykuł 257. kodeksu karnego przewidywał za kradzież. Czyż nie był to komplement dla kieszonkowca-artysty z ponad dwudziestoletnim stażem?


Włodzimierz Jarmolik

Śledź a sprawa białostocka

   Nikt chyba nie poszedł tropem skąd to nasze zaciąganie nazwano śledzikowaniem. Co było pierwsze - ryba czy mowa ? Mogę więc bez obaw wysnuć własną teorię. Wytrawna badaczka epoki Jana Klemensa Branickiego pisała, że "nabywał też hetman ryby morskie - przede wszystkim w Gdańsku i Królewcu, ale także w Warszawie"

Corocznie na powracających barkach zbożowych płynęło z Gdańska wiele beczek śledzi, z których tylko znikoma część zresztą trafiała na stół pański, większość sprzedawano w dworskich karczmach, przeznaczano na wyżywienie dla wojska, rzemieślników itp.

   Na rynku gdańskim znajdowały się śledzie różnych gatunków: holenderskie, szwedzkie, "nordskie", "szkockie". Hetman zdawał się preferować holenderskie, ale z braku tych zadowalał się i innymi".

No i tu możemy puścić wodze fantazji, wyobrażając sobie jak to na rybnym targu w Gdańsku umyślny Branicki w poszukiwaniu holenderskich śledzi dla swego pana wypytywał u każdego kupca: - a sliedzi holenderskie so? I mogło się zdarzyć, że po kilkukrotnych występach hetmańskiego wysłannika, gdańscy kupcy widząc go wkraczającego na targ, mówili - o idzie ten śledź z Białegostoku. Tak mógł powstać ten nierozerwalny, słynny na całą Polskę związek uczuciowy łączący rybę z człowiekiem.

   Trzeba zauważyć jednak, że śledź w tym związku odegrał rolę wiodącą ze względu na swoją nazwę. Bo brzmienie - sliedzia, sliedzika to pieszczota dla ucha, a z takim dajmy na to dorszem to nie da się nic zrobić. Dorsz to tylko dorsz.

  Uznanie szczególnej rangi śledzia nastąpiło w Białymstoku w 1919 roku. Przedtem w carskim uciemiężeniu miał on jedynie na mapie miasta anonimowy Rybny Zaułek. Po uzyskaniu niepodległości, rada wolnego miasta przemianowała go na ulicę Śledziową. Znajdowała się ona pomiędzy obecnymi Legionową i Skłodowskiej-Curie. Tworzyła wraz z przyległymi do niej Skórzaną, Rabińską, Malinowskiego, Olszową, Cichą niezwykły labirynt uliczek, zaułków znajdujący się pomiędzy rynkami Siennym i Rybnym.

   Co do samej nazwy interesującej nas ulicy, to mylnym byłoby stwierdzenie, że jak Śledziowa i to w pobliżu Rybnego Rynku, to z pewnością same tam śledziowe sklepiki. Nic podobnego. Nie było tam ani jednego śledzia do kupienia. Jedynie skład octu Lejby Farbsztejna jakiś związek ze śledziem mógłby mieć. Wygląda więc na to, że Śledziowa była czystą emanacją uczuć białostoczan.

Śledzie to można było do woli kupować choćby u Breskina na Rabińskiej, Fiszera na Wilczej, Frejdnowicza na Wersalskiej Giszesa na Suchej, Orlańskiego na Krakowskiej, Szlewina na Nowym Świecie, Abramskiego na Giełdowej czy Cwasa, Gwirca lub Kaca w ratuszu. Ale nie na Śledziowej. To byłby gwałt na odwzajemnionej miłości. Wręcz prostactwo.

 

  Natomiast na Śledziowej, wypowiadanej z należną czułością "Sliedziowej", od świtu do zmroku słuchać można było do nasycenia uszu i ducha naszego śledzikowania. Zaczynało się od kurtuazyjnie zaciąganego "dzień dobry dla niego", poprzez wymianę najświeższych informacji, że ci i owi "robio co chco", "a dzieci w domu to nabroili". Jednym słowem samo życie.I cóż nam z tego pozostało dziś? Po Śledziowej ani śladu, a i my białostoczanie jakby zawstydzeni swoim śledzikowaniem.

   Zdradziliśmy naszego śledzia. Wzgardziliśmy jego kilkuwiekowym oddaniem. Zapomnieliśmy jak to zimą z 1919 na dwudziesty nasi dziadkowie z utęsknieniem wyczekiwali transportów solonych śledzi, które miały nadejść ze stolicy.

    Po śledzie dla miasta na ministerialne rozmowy jechał do stolicy sam prezydent Białegostoku Bolesław Szymański. Użerał się, prosił, aż wreszcie dostał. I tak śledź ratował białostoczan przed głodem. Zapomnieliśmy też, że nie kto inny tylko śledź dawał nam poczucie wspólnoty i radość od Tłustego Czwartku do Środy Popielcowej na tak zwanego śledzika. A że rybka pływać lubi, to i wesoło było.

    Od prostego robotnika po inteligenta cały Białystok ze śledziem był wówczas za pan brat. Na dobre i na złe. Chciałoby się o tym pogwarzyć w którejś z białostockich śledziarni, gdyby takowa była.


Andrzej Lechowski 

Kartka z kalendarza

 

  Tylko w Kronice Białostockiej Prof. Adam Cz. Dobroński prowadzi cykl historyczny  -" Przeglądając szuflady " (8)

    Takiego kalendarza nie mam już w domu i pewnie dlatego spóźniłem się z tym tekstem. Przepraszam. Znalazłem natomiast w szufladzie zerwaną, podniszczoną kartkę kalendarzową z 1912 roku. Skąd się wzięła, nie wiem. Tekst po rosyjsku, czyli bibelot może pochodzić z Białegostoku sprzed 112 lat. Zaskakują dwie różne daty: większa 8 i mała 23.    Dlaczego tak? Bo w Cesarstwie obowiązywał powszechnie, także w urzędach i w Cerkwi, kalendarz juliański (stary), ale między innymi w Królestwie Polskim i w Kościele katolickim używano kalendarza gregoriańskiego (nowy). Różnica wynosiła w 1912 r. 13 dni.

    Zadziwia mnogość informacji. Oto przynajmniej niektóre z nich: wschód i zachód słońca oraz księżyca, długość dnia (5 godz. 54 minut), wskazanie na ewangelię, wybór rocznic historycznych (1796 - zm. feldmarszałek Piotr Rumiancew Zadunajski, niestety odznaczony Orderem Orła Białego; 1813 r. - wojska rosyjskie zajęły miasto Erfurt), imieniny. I jest na dole nawet miejsce na notatki. A na odwrocie kartki mądrość: Nawyk to śmierć urody (piękna). Ponadto   oryginalny sposób na wulkanizację i opis nowego tańca, powstałego w Paryżu po wpływem sukcesów w lotach powietrznych.       Nie zabrakło przysłowia oraz propozycji menu. Po prostu można było czytać i rozmyślać przez cały dzień.  

Jest, a jakże dowcip – Znasz, co takiego miłość? – O tak, znam bardzo dobrze. Pewnego razu pokochałem kobietę, która – biada mi, biada mi! – wyszła za mąż. - Za kogo? – Za mnie…

    W moim domu przed wielu latu kalendarz kartkowy musiał zawisnąć. Najpierw mama kupowała go ze stosownym wyprzedzeniem lub prosiła o pomoc listonosza.  Jak dorosłem, to załatwiałem  tę  cenność na prezent pod choinkę dla całej rodziny. W latach późniejszych pojawiły się  również w sprzedaży kalendarze specjalistyczne, dla hobbystów, branżowe, duże i małe, kolorowe. Każdy dzień zaczynał się od zerwania kartki z kalendarza, czasem przydał się jakiś przepis, zadziwiła ciekawostka ze świata, umilił poranek dowcip. Niestety, nie brakowało i propagandy. 

    Ostatni kalendarz tego typu otrzymałem w 2021 roku, wydało go Muzeum Wojska w Białymstoku. Zaglądam pod 15 września, są imiona, jedno zdjęcie  z lat trzydziestych XX w. i trzy notatki, w tym o obronie naszego miasta w 1939 r. Pożytecznie, choć trochę monotonnie.

     Skoro zaś o datach mowa, to przypominam, że od 17 do 20 września br. w Białymstoku odbędzie się XXI Powszechny Zjazd Polskiego Towarzystwa Historycznego. Po raz pierwszy u nas, co cieszy i zobowiązuje. Czy chcecie Państwo, bym za tydzień przygotował kartkę – jak z kalendarza - o tym wielkim wydarzeniu? A Was wszystkich zachęcam do gromadzenia różnorodności i do przeglądania własnych szuflad. Pewnie są w nich perełki, warto je udostępnić innym. 

                                                                         Adam Czesław Dobroński (adobron@tlen.pl)

17 września. W 1939 wojska Rosyjskie wkroczyły do Polski

 

    Im bliżej tego dnia, każdy z nas powinien  pomyśleć i zrobić własny rachunek sumienia czy jest się Polakiem  czy niewolnikiem  

   Pretekstem do inwazji radzieckiej była obrona interesów mniejszości ukraińskiej i białoruskiej na terenie upadłej rzekomo Rzeczpospolitej. 17 września 1939 roku rozpoczęła się inwazja sowiecka na Polskę. Wojska ZSRR wkroczyły do Rzeczpospolitej pod pretekstem roztoczenia opieki nad ludnością Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi.

  Związek Radziecki zaczął przygotowywać się do agresji niemal natychmiast po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow 23 sierpnia 1939 roku. 3 września w 6 okręgach wojskowych ogłoszono stan podwyższonej gotowości bojowej. Gotowość do rozpoczęcia inwazji w ciągu kilku dni zgłoszono Berlinowi około 8 września, po tym, jak przywódcy radzieccy otrzymali fałszywą wiadomość o upadku Warszawy. Informacja, że stolica broni się nadal, sprawiła jednak, że zaczęli znowu zwlekać. Obawiano się, że wkroczenie do Polski może doprowadzić do wybuchu wojny między ZSRR a zachodnimi aliantami.

  Ostatecznie dopiero 14 września przekazano Niemcom informację o tym, że Armia Czerwona jest gotowa do działania. W tym czasie Hitler rozważał już nawet nad wywołaniem w Małopolsce Wschodniej antypolskiego powstania i utworzeniem na tych terenach niewielkiego, podporządkowanego nazistom państwa ukraińskiego.

  

Inwazja odbywała się pod hasłem obrony mniejszości ukraińskiej i białoruskiej.

    O świcie 17 września ambasador polski Wacław Grzybowski otrzymał notę od rządu radzieckiego, w której stwierdzano, że ze względu na upadek państwa polskiego układy między Rzeczpospolitą a ZSRR już nie obowiązują i informowano o przekroczeniu granic.

  Jednocześnie ZSRR podkreślał, że w wojnie między III Rzeszą a państwami zachodnimi zachowuje neutralność. Państwa zachodnie na wieść o inwazji ograniczyły się do formalnych protestów, mając nadzieję, że w przyszłości uda im się pozyskać Związek Radziecki jako sojusznika w walce z nazistowskimi Niemcami.

Wojna przerwała moje szczęśliwe dzieciństwo

    28 sierpnia 1939 roku, po południu, jak dziś pamiętam, tata przychodzi do domu i mówi: Dzieci klękajcie, będziemy się żegnać, idę na wojnę. Odmówiliśmy pacierz, tatuś nas przytulił, ucałował. Zaczęliśmy płakać, ale pocieszał nas, że wojna szybko się skończy i zaraz wróci. Niestety ojca zobaczyłam dopiero po wyzwoleniu. Moje szczęśliwe życie w koszarach skończyło się na zawsze - opowiada Eugenia Kula.

  Mój ojciec Wacław Tokarczuk był podoficerem w 10 pułku ułanów litewskich. Podoficer wtedy to była wysoka ranga. Urodziłam się w koszarach, dosłownie, bo położna odebrała poród w domu. Koszary znajdowały się - tak jak dzisiaj - przy ul. Kawaleryjskiej - opowiada Eugenia Kula. - Były świetnie wyposażone. Znajdowała się tam spółdzielnia, kasyno, kort tenisowy, kościół garnizonowy oraz przedszkole. Pomimo że nasza mama nie pracowała, to ja oraz moja siostra i brat chodziliśmy do przedszkola, bo rodzice uznali, że dzieci lepiej się rozwijają w grupie.

  Pamiętam doskonale utrzymany park w koszarach, wysprzątane alejki, równiutko skoszona trawa na trawnikach. Wszędzie panował wzorowy porządek. Jak kiedyś brat złamał gałązkę, to tatuś stawał do raportu, tak pilnowano. Latem przyjeżdżał pan Kondraciuk z budką z lodami. Ach, to był raj do życia. Ja do dzisiaj widzę tam każdy zakamarek, słyszę tętent koni, śpiew żołnierzy, akademie rocznicowe. Wiem, gdzie co się znajdowało, mogłabym trafić po omacku. Byłam bardzo żywym dzieckiem, wszędzie mnie było pełno.

   Uczyłam się w szkole w Zwierzyńcu. Szkoła nosiła numer 13, mówiono o niej zielona szkoła. Mieściła się w drewnianym dwuskrzydłowym budynku, w przepięknym otoczeniu drzew. Wokół kwitły konwalie, zawilce, sasanki, przylaszczki, śpiewały ptaki. Kiedy tylko robiło się cieplej, lekcje odbywały się na powietrzu.

  Chodziliśmy do szkoły, jak i wszystkie dzieciaki z okolicy na piechotę. Z koszar to spory kawałek, ale ruch wtedy na ulicach panował niewielki. Rano jechali gospodarze furmankami na targ, to zawsze nas podwieźli. A po popołudniu, kiedy wracali, to też mogliśmy liczyć na darmową przejażdżkę.

  Niedziele spędzaliśmy przeważnie u dziadków w Kleosinie. Kleosin liczył wtedy zaledwie kilka domów. Szliśmy przez las państwa Miciełowskich, właścicieli majątku w Ignatkach, wzdłuż torów. Rosły tam tak wysokie i smukłe sosny, że wszystko było widać na dużą odległość. W tym lesie stało 24 drewnianych domków, tzw. dacze. Latem wynajmowali je białostoccy Żydzi, którzy przyjeżdżali tu odpoczywać. Na obrzeżach były trzy duże stawy z czystą wodą: wojskowy, miejski i żydowski. Chodziliśmy tam się kąpać, a przy okazji bawiłam się z żydowskimi dziewczynkami. Jesienią zbieraliśmy grzyby.

  Moje cudowne szczęśliwe dzieciństwo przerwała wojna. We wrześniu 1939 roku miałam rozpocząć naukę w piątej klasie, a moja siostra zdała właśnie do gimnazjum. Niespodziewanie 24 sierpnia żołnierze opuścili koszary. Tatuś został jeszcze trzy dni na uporządkowanie pułku. Nadszedł 28 sierpnia. Po popołudniu, jak dziś pamiętam, tata przychodzi do domu i mówi: Dzieci klękajcie, będziemy się żegnać, idę na wojnę. Odmówiliśmy pacierz, tatuś nas przytulił, ucałował. Zaczęliśmy płakać, ale tatuś pocieszał, że szybko wróci. Zresztą takie panowało przekonanie, że ta wojna długo nie potrwa. Wojsko raz dwa rozprawi się z Niemcami. W myśl propagandy, że wrogowi nie damy guzika, ani piędzi polskiej ziemi.

  Dziadkowie zabrali nas do Kleosina. Wkrótce Niemcy byli już wszędzie. Jak się pojawili na naszym podwórzu, to wyszliśmy z rękami do góry, dowódca łamaną polszczyzna powiedział: My nie strzelać i wy nie strzelać. Jako dziecko nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Żałowałam tylko, że nie możemy wrócić do koszar, do naszego mieszkania, gdzie zostały meble, zabawki. 

   Rozpaczałam po kotku, którego dostałam od Żydówki, bo tam został. Niemcy odstąpili, weszli Sowieci i wysiedlili nas z Kleosina do Horodnian, a sami zajęli dom dziadków. Z okupacji sowieckiej utkwił mi w pamięci przede wszystkim widok straszliwie obszarpanych żołnierzy. Szli w takich porwanych szynelach, w wysokich czapach, z karabinami na sznurkach. A potem wstrząsające zdarzenie, jak Rosjanie ściągali krzyż z kościoła św. Stanisława. Akurat przechodziłam wtedy koło koszar, oni zaczepili liny i ciągnęli, chcieli złamać krzyż. Z kościoła wszystko wyrzucili, miały tam być magazyny, urządzali potańcówki, wyświetlali filmy. 

  Zadziwiła mnie też Rosjanka wystrojona w koszulę nocną, taką kretonową w czerwone kwiatki. Patrzyliśmy na nią jak na straszydło, kiedy do nas przyszła, a ona chwaliła się, że ma taką ładną sukienkę. I to była żona oficera. Kupiła od babci wszystkie płyty, miała jeszcze chęć na obraz Matki Boskiej, zapytała, kto to jest, ale kiedy babcia powiedziała, to zrezygnowała. Może się przestraszyła? Była bardzo miła, nic do niej nie mieliśmy. Zaprzyjaźniła się z babcią, bo babcia znała dobrze rosyjski, często przychodziła, podziwiała, że jesteśmy tak ładnie ubrani. Zapraszała do siebie, częstowała rybą i cukrem. Z dobrego serca, dawała to co miała. Domek, gdzie mieszkała, jeszcze stoi.

  Wkrótce jednak zaczął się sowiecki terror. Pewnej nocy w zimie, NKWD przyszło po wujka, który był policjantem. Z psami, mróz był straszny, my w koszulach nocnych, przestraszeni, a oni rewizji zarządzili, wszystko przetrzęśli, zabrali albumy ze zdjęciami. 

  Do dziś żałuję, tyle mieliśmy fotografii, które przepadły. Wujka aresztowali, siedział w więzieniu na Kopernika, potem opowiadał, że co noc brali go na przesłuchanie, do jedzenia dawali tylko śledzie, bez wody. Wujek się nie przyznawał, że jest policjantem, ale zgubiło go zdjęcie, które miał przy sobie, jak stoi w mundurze z żoną i z dziećmi. Na szczęście nie zdążyli go wywieźć na Sybir, bo Hitler wypowiedział wojnę Stalinowi. Sowieci nie mogli uwierzyć, myśleli, że to manewry. W strasznym popłochu uciekali. Podpalili budynki gospodarcze państwa Miciełowskich, gdzie mieli magazyny. Paliło się wszystko, widać było z daleka, jakby cały las stanął w ogniu.

Alicja Zielińska

Brawurowi automobiliści

   Policjant na "kamiennej balijce"  to miał nerwy. Łamy naszych gazet zapełniały się informacjami o coraz częstszych kraksach powodowanych przez miejscowych automoblistów. Niestety, jesteśmy w tej dziedzinie obciążeni genetycznie. Krótko rzecz ujmując, to białostoczanie zawsze mieli talent do brawury, która była odwrotnie proporcjonalna do umiejętności.

   W lipcu 1913 r. zauważono, że w Białymstoku na ulicach panuje "dość ożywiony ruch". Furmanki, dorożki, tramwaj konny, pojawiające się też pierwsze samochody (ba, w tymże roku wyjechała na ulice naszego miasta pierwsza taksówka), no i rowerzyści, którzy nie umieli zbyt dobrze utrzymać równowagi na swych bicyklach. Co i rusz się wywracali albo z obłędem w oczach, pędząc zygzakiem po kocich łbach, taranowali co napotkali na drodze (chyba że przeszkoda była nie do wzięcia).

  Apelowano więc, aby wprowadzić przepis obowiązujący już w Warszawie (!), który zmuszałby rowerzystów do składania egzaminów na "bilet", uprawniający do jazdy.

   Rynek Kościuszki był niczym arena dla corridy. Ileż niezapomnianych szarży naoglądał się policjant stojący na "kamiennej balijce", która wymurowana była u wylotu ulicy Sienkiewicza. Na nim i na grupce gapiów "wielkie wrażenie" wywarło zdarzenie z maja 1936 r. Wyglądało to tak. Od strony Lipowej na rynek wpadła pędząca z ogromną prędkością taksówka nr 77 9974, prowadzona przez niejakiego Gogola. Od strony kościoła galopem pędziła dorożka nr 154 z Ickiem Robotnikiem na koźle. 

  Policjant oniemiał. Co robić? Wiać czy interweniować? Nim cokolwiek pomyślał, oba pojazdy się zderzyły. Huk był przeraźliwy. Z kół dorożki to nawet gumy poodpadały. Tłum z rozdziawionymi gębami patrzył, jak Icek Robotnik niczym ptak frunął nad rynkiem, z rozwianymi na podobieństwo skrzydeł połami chałata.

   Niestety, długo nie leciał i po chwili jęczał poobijany o bruk. Dorożkarska szkapa, czując wreszcie wolność, wykorzystała ten moment i... wskoczyła do fontanny.

   Nic nie mogło zdziwić rynkowego stróża porządku. Białostoczanie przyzwyczaili go do swych niecodziennych wyczynów. Nieopodal, bo na Lipowej 14, Herc Neumark prowadził salon Forda. Pierwsze podmuchy marcowej wiosny w 1931 r. przywiały doń znajomego, którym był Mikołaj Gierejkiewicz. Od słowa do słowa i Neumark pożyczył mu samochód. Gierejkiewicz śmignął przez rynek, Kilińskiego, zapiszczał oponami na zakrętach Mickiewicza i już miał przed sobą prostą jak strzelił drogę na Krywlany, aż tu nagle przy Parkowej napatoczył mu się autobus komunikacji miejskiej.

  Tego nasz mistrz nie przewidział. Z całym impetem wyrżnął nowiutkim fordem w "Paulinkę" (tak białostoczanie nazywali autobusy miejskie). Pogięte blachy, pobite szyby i reflektory, krzyki przerażonych pasażerów i dosadne określenia umiejętności Gierejkiewicza. Zaraz, zaraz, jakich umiejętności! Okazało się, że Gierejkiewicz nie ma prawa jazdy, a prowadzenie auta "uważa za wielką przyjemność", której sobie nie potrafił odmówić.

   A jakie to opowieści krążyły po Białymstoku na wieść o katastrofie pod Grodnem. Lipcowy poranek 1935 r. zapowiadał piękny, słoneczny dzień. Jan Połubiński wraz ze swym pomocnikiem Michałem Bydzikiem zapakowali więc towar na ciężarówkę i ruszyli w kierunku Lidy. Nie ujechali zbyt daleko. Tuż za miastem w ciężarówce "urwało się ucho lewej przedniej osi" i samochód zwalił się do rowu. Pech chciał, że wieźli nasi transportowcy 4000 jajek i 200 kilo masła. Białystok się śmiał, jak to w Grodnie ciasta pieką, że musieli do Lidy pojechać po mąkę i cukier, ale nie zdążyli, bo im się ucho urwało.

Andrzej Lechowski

Białostockie stawy cmentarzysko dla zdechłych kotów i psów

  W 1908 roku Markus Frejdkes, w miejscu, gdzie dziś stoi budynek dworca PKS, uruchomił fabrykę sukna.Na jej potrzeby został wykopany staw. Cieszył się on złą sławą wśród białostoczan.  "Służył zazwyczaj jako cmentarzysko dla zdechłych kotów i psów, oraz jako miejsce wiecznego spoczynku dla różnego rodzaju śmieci z sąsiednich podwórek i ulic".  

   Po całej okolicy snuł się z niego potworny smród. Nic dziwnego, że mieszkańcy okolicznych ulic, Równoległej,  Stołecznej  i Wroniej  jak zbawienia oczekiwali zimy.  Gdy mróz skuwał staw, to i odór znikał. 

  Ale zimą 1937 roku zauważono inny niepokojący proceder .Gdy staw na dobre zamarzł, do pracy przystąpili  tutejsi przedsiębiorcy.  Zabierali się do wycinania ze stawu dużych brył lodu i sprzedawania go w mieście.  Złośliwie komentowano, że w ten sposób "zdechłe koty z powrotem wędrowały do miasta".  Takich zdechłych atrakcji białostoczanie mieli więcej.

  W 1936 roku, wraz z nastaniem wiosny w całej okolicy czuć było ponury fetor.  Okazało się, że wszystkiemu winna jest szkoła powszechna nr 18.  Mieściła się przy Szosie Żółtkowskiej (Kolejowa), pod szóstką, w budynku należącym do PKP.  Stwierdzono, że "nieczystości kloaczne wypływały na środek ulicy na rogu Szosy Żółtkowskiej i Choroszczańskiej, zanieczyszczały jezdnię i zatruwały powietrze". 

   Do tych zapachów dołączała się stojąca za szkolnym płotem fabryka dykty Braci Maliniaków i Ledermana.  Do produkcji kleju, niezbędnego przy powstawaniu dykty, używano tu krwi zwierzęcej.  Przechowywano ją na fabrycznym podwórzu w odkrytych beczkach.

   Potworny smród, który rozchodził się stamtąd był nie do wytrzymania.  W sprawie szkolnej kanalizacji i fabryki dykty kierowane były do magistratu liczne, ale mało skuteczne skargi. 

   W 1935 roku rozpoczęto szeroko propagowaną akcję profilaktyczną pod hasłem "czyste mieszkanie". Stwierdzono, że lokale, w których przebywają białostoczanie są "siedliskiem brudu, kurzu i moli". Mało tego. Zapachy snujące się po białostockich mieszkaniach były mieszaniną "wyziewów kuchennych i wydychanych gazów". Panowało mniemanie, że w zimie okien nie wolno otwierać.  Bo od smrodu nikt jeszcze nie umarł, a zapalenia płuc od przeciągu to raz dwa człek dostanie. Zasadnym więc był apel skierowany do mieszczan - otwierajcie okna! 

   Ale siła nawyku była przemożna. "U nas w Białymstoku z przyjemnością przesiaduje się w dusznych, zadymionych lokalach, doskonale się czuje w atmosferze naładowanej wyziewami.  Nie zastanawia się i nie pojmuje w całej rozciągłości szkodliwości zatrutego i zużytego powietrza". I bądź tu człowieku nowoczesnym, myśleli pewnie nasi dziadkowie. Musieli oni pokonywać sterty śmieci, grzęznąc na dodatek w błocie. Nie lepiej było w pobliżu Rynku Rybnego, na którym dopiero co wybudowano nowoczesną halę targową.  

A.L

Mobbing w firmie Wolfa Szlachtera

   

W niektórych przedwojennych fabrykach Białegostoku dola robotników nie było do pozazdroszczenia. Radzili sobie, jak mogli, natomiast robotnice przeszło istną golgotę. W skandalicznym traktowaniu robotników, a kierowca przodowała fabryka Wolfa Szlachtera, która dorobiła się wyzyskiem i następnie pracownikmi.  Manufaktura białostockiego przemysłowca analiza się przy ulicy Mickiewicza.

Jedna z jego pracownic, zatrudniona od kilku godzin przy maszynie, zaczepiana była przez jurnego „chlebodawcę”. Mizdrzenie się do robotnicy, zalewającej się potem, wywołało oburzenie innych pracowniczek. Obojętność napastowanej kobiety i oburzenie współtowarzyszek doprowadziło Szlachtera do szewskiej pasji.

Bez namysłu, człowiek-zwierzę począł okładać ofiarę ofiarę morderstwami, targując za włosy. Bierność maltretowanej rozzuchwaliła nieopanowanego fabrykanta tak dalece, że począł ją kopać w jamę brzuszną. Nie wiadomo, jak opisano bestialskie traktowanie, w przypadku braku pomocy nadbiegłych robotnic. 

Szloch pobitej kobiety wywołał atak furii Szlachtera. Schwyciłwszy pobitą za kołnierz, rozgniewany fabrykant wyrzucił ofiarę za bramę, krzycząc: „precz z pracy!”. Tydzień po tym zdarzeniu, na wiecu robotniczym jedna z mówczyń opowiedziała o tym godnym pożałowania zachodzenia. Przestraszony Szlachter zastępczy został usunięty zmaltretowanej robotnicy, nakładając ją, przez nierobioną z tej historii użytkowej.

Za cenę milczenia chlebaodawca chciał zaofiarować pracę pobitej. Czyż nie był na szczyt bezczelności?

Władze prokuratorskie i administracyjne rychło zainteresowały się niezależnymi praktykami Szlachterów. Także tutejszy Związek Przemysłowców, cieszący się ogólnym szacunkiem białostoczan, obiecał zająć się "parszywą owcą", zatruwającą zdrową atmosferę białostockiego przemysłu.



Translate