
Takie wagony, jak na zdjęciu nazywano na naszej stacji kowbojkami, ale i napoleonkami. Dlaczego, trudno mi wyjaśnić. Mówiono także, że co drzwi to i okno, odwoływano się do wyglądu owych karoc. Wagony różniły się nieco zewnątrz i bardziej wewnątrz. W tych najniższej klasy, wyprodukowanych pewnie za cara, nie było w ogóle siedzeń, wchodzili do nich pasażerowie z dużymi bagażami i siedzieli na nich. W pozostałych, w zależności od klasy i roku produkcji, ławki były z prostych desek lub profilowane, a w „pierwszej” stały pufy, czyli kanapy, w których chętnie gnieździły się myszy. Wiem, bo mój ojciec awansował i rodzina mogła kupować bilety ze zniżką 80% na „jedynkę”.
Czy widzicie Państwo pasek zwisający w otwartych drzwiach. Do czego on służył? Odpowiedź jest prosta, aczkolwiek nieco zaskakująca. Do otwierania okna. Trzeba go było mocno pochwycić i przyciągną do siebie, a potem opuszczać w dół. Mama z córką – spryciary widoczne na prezentowanym zdjęciu – to już wykonały i uśmiechają się do osób stojących na peronie. W kowbojkach, w przeciwieństwie do pulmanów, nie było długiego korytarza i dlatego na zewnątrz znajdowała się solidna deska służąca również jako stopień. To była szansa do gapowiczów (zająców) chcących unikać konduktora lub kontrolera (łapacza, kanara).
A miał konduktor do wykonania jeszcze jedną ważną czynność. Jak się ściemniało, to przechodził z wagonu i wagonu, stawał pod kloszem lampy wiszącej pod sufitem, uchylał go i zapałką podpalał knot. Oczywiście ku zadowoleniu pasażerów, bo oświetlenie było gazowe. Natomiast długie stopnie ułatwiały również wskakiwanie, gdy pociąg ruszał. Wyskakiwanie było trudniejsze, ale to inna opowieść. Synowie kolejarzy byli przeszkoleni i na taką okoliczność.
Kowbojki ułatwiały konwersację i bratanie się. Jazda zaczynała się rutynowo od rozbijania jajek na twardo, co niektórzy przechodzili następnie do bardziej zaawansowanych uciech. A opowiadano nie o polityce – bo ty było niebezpieczne – ale o życiu, trudnym, choć nie beznadziejnym. Dowcipy były z gatunku – pyta baba konduktora czy ten pociąg na Tłuszcz, a on zeźlony odpowiada, że na węgiel. Spalinowych lokomotyw, czyli ruskich gagarinów jeszcze nie było. A jak się trafił w kowbojce śledzik, to radości było jeszcze więcej i na ogół zapojki też. To były czasy! Że parowozy wolniej jeździły?! Ale jak przyjemnie gwizdały, puszczały parę i iskry. Śmiem twierdzić, że mniej się też spóźniały. A może to nam, ówczesnym pasażerom, nie aż tak bardzo się spieszyło.
Adam Czesław Dobroński (adobron@tlen.pl)
Czy naprawdę nie macie Państwo do podrzucenia mi jakiś ciekawostek? O XXI Zjeździe Powszechnym Historyków Polskich nieco napiszę zgodnie z zapowiedzią, ale za tydzień.