Postaw mi kawę na buycoffee.to

Z zeszytu wspomnień ucznia, SP 11 z lat 60

    Najlepszą szkołą na świecie – bez dwóch zdań – była w latach 60. ubiegłego wieku Szkoła Podstawowa nr 11 przy ulicy Mazowieckiej 35. To nie była zwykła placówka edukacyjna – to było miejsce, gdzie rodziły się legendy, a dzieciństwo nabierało kolorów. Nauczyciele? Wspaniali! A niektórzy wręcz niezapomniani. Potrafili być surowi, ale i serdeczni – wszystko zależało od pogody ducha albo pogody za oknem). Nasze poczucie humoru bywało niekiedy trudne do pogodzenia z humorem grona pedagogicznego, ale właśnie w tych różnicach kryła się cała magia. Śmialiśmy się po cichu, oni karcili głośno – życie toczyło się według własnych, niepisanych reguł.

  Niektóre nauczycielki zdawały się faworyzować chłopaków, rozdając nagrody za aktywność na lekcji tylko im – z niewiadomych przyczyn pomijając dziewczęta. A trzeba przyznać, że te „nagrody” miały różnorakie formy. Pani Borkowska, kobieta o duszy artystki i temperamentnej naturze, miała w zwyczaju doceniać zasługi nylonową siatką własnej roboty – zamaszystym gestem przez plecy albo w sam środek łepetyny. 

  Inni pedagodzy wyrażali wdzięczność linijką, ciężkim drewnianym cyrklem lub piórnikiem – zawsze z pełnym przekonaniem o słuszności swoich metod.

Siedzenie w oślej ławce, czy też klęczenie na woreczkach z grochem, które w zamyśle miało być karą, dla wielu z nas stawało się powodem do dumy. To był znak, że się wyróżniasz – niekoniecznie wiedzą, ale charakterem! A szacunek kolegów z klasy? Bez porównania większy niż za piątkę z przyrody.

  Takie to były czasy – surowe, ale nasze. I choć dziś niektóre metody wychowawcze budziłyby grozę w oczach kuratorów, my wspominamy je z uśmiechem. Bo tamta szkoła – Szkoła nr 11 przy Mazowieckiej – była jak drugi dom. Tylko z trochę twardszymi zasadami. Moja ukochana Szkoła Podstawowa nr 11 pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Naukę w niej rozpocząłem przepisowo, w wieku 7 lat, będąc absolutnym analfabetą, albowiem w przedszkolu czas spędzałem na zabawie. W tamtych czasach panie przedszkolanki nie psuły podopiecznym dzieciństwa, nie uczyły czytania i pisania, dlatego też literki zacząłem poznawać dopiero w szkole, z elementarza Falskiego. 

  Naukę czytania, pani wychowawczyni Wójtowicz, zwana przez dzieci Sową, próbowała realizować poprzez obowiązkową wśród uczniów prenumeratę Świerszczyka”, „Płomyczka”, czy „Płomyka”. Często i tak trafiały się jednostki odporne na taką wiedzę i część uczniów pozostawała na drugi rok w tej samej klasie.

  Z pierwszych lat podstawówki pamiętam niskie, ciemnozielone ławki z kałamarzem i wyżłobieniem na obsadki i ołówki. Zdarzało się, że przed klasówką jakaś niewidzialna ręka powkładała do kałamarza kredę, która skutecznie ratowała uczniów przed dodatkowym stresem. Pisanie kartkówki, to przecież nie to samo, co granie w piłkę lub skakanie po drzewach. Niektórzy uczniowie mieli problemy z tym, aby odpowiednio zanurzyć stalówkę w kałamarzu i pisać nie powodując kleksów. W razie kłopotów, z pomocą przychodziła bibuła, w którą zaopatrzony był każdy zeszyt. 

  Jak na uczniów przystało, mieliśmy w większości brązowe tornistry z tektury, a w nich drewniane piórniki z wysuwanymi wieczkami, którymi nauczyciele nieraz próbowali nas wychować na posłusznych i grzecznych uczniów. Zdarzało się, że w tornistrze obok podręczników pojawiały się liczydła, patyczki do liczenia, lub kolorowe woskowe kredki, albo kolorowe wycinanki. Taki tekturowy tornister w zasadzie wytrzymywał cały rok szkolny. 

  Nie wiem tylko dlaczego u dziewczynek wyglądał przeważnie jak nowy, za to chłopcy musieli już wiosną zatykać dziury na rogach, by ołówki nie uciekały na zewnątrz. Każdy uczeń wyglądał podobnie, choć ciemnogranatowy fartuszek z białym kołnierzykiem i tarczą sprawiał schludne wrażenie u niektórych uczniów tylko na początku zajęć szkolnych. Worek na kapcie, będący nieodłącznym atrybutem ucznia, znakomicie nadawał się do prowadzenia bitew między uczniami w drodze powrotnej do domu.  Początek i koniec lekcji ogłaszała pani woźna donośnym, ręcznym dzwonkiem.

  Szkolne realia tamtych lat nie należały do najłatwiejszych. Przepełnione klasy, skrzypiące ławki i żeliwne piece kaflowe – to była codzienność. Woźna przychodziła do szkoły bladym świtem, by rozpalić ogień i ogrzać sale lekcyjne, zanim pojawili się uczniowie. Zimą, kiedy temperatura spadała poniżej -25°C, szkołę zamykano na kilka tygodni – nie z powodu epidemii, ale... zwyczajnie z zimna. Dla dzieci to była prawdziwa radość!

Mimo mrozu, który szczypał w uszy i palce u nóg, dzieciarnia całymi dniami przebywała na podwórku. Sople zwisające spod nosa, przemarznięte rękawiczki i czerwone od chłodu policzki – nikomu to nie przeszkadzało. Zabawa była ważniejsza niż komfort.

  Prawdziwym fenomenem tamtych czasów była szkolna sławojka, stojąca samotnie na skraju podwórka. Choć warunki w niej były spartańskie – bez bieżącej wody, bez ogrzewania – zawsze panował tam porządek. Zapach chloru mieszał się z wonią dymu papierosowego, którym z lubością zaciągali się starsi koledzy. I choć przestrzeń ta nie wyglądała na bezpieczną, czuliśmy się tam dość swobodnie – jak na szkolne realia.

  Załatwianie potrzeb fizjologicznych było swoistą szkołą przetrwania. Dziś aż trudno uwierzyć, że żadne dziecko nie wpadło do środka ani się poważnie nie poturbowało. Oczywiście, nie brakowało żartownisiów – niejeden uczeń próbował “uatrakcyjnić” korzystanie z toalety kolegom. Zdarzało się więc, że któryś nauczyciel wymierzał szybką i skuteczną nauczkę – lekkie stuknięcie w głowę potrafiło skutecznie ostudzić zapał żartownisia.

  Nasze poczucie humoru różniło się od współczesnego – było bardziej surowe, mniej ugrzecznione. Dziś trudno sobie wyobrazić, by dzieci poradziły sobie w takich warunkach. Żaden współczesny rodzic nie puściłby swojej pociechy do szkoły, która bardziej przypominała obóz przetrwania niż placówkę edukacyjną. A jednak – my nie tylko daliśmy radę, ale i wspominamy tamte czasy z uśmiechem.


Eugeniusz Muszyc

Przedwojenna i powojenna Mazowiecka, to były Piaski

   No, może nie cała Mazowiecka, ale na pewno odcinek od ul. Wesołej po Sienny Rynek i Piękną, z przyległymi uliczkami. Oryginały rodziły się tu na kamieniu, wiele firm wspomina się do dziś, przetrwała pamięć o specyficznych zajęciach i zwyczajach.

    Na posiłki szło się do restauracji Cutra i do Staromiejskiej. Były tam i sale z wyszynkiem, raj dla spragnionych, ale nie moczymordów. Podpiwszych w rejonie rynku nie brakowało, potajemek także (przykładowy adres: róg Mazowieckiej i Sportowej, dawnej Malinowskiego . 

  Całkiem smacznie, tanio i ujutnie (przytulnie) można było zjeść także u pani Czołpińskiej na rogu Targowej, czyli przedwojennej Rabińskiej ("żywiło się tu pół Białegostoku"), lub "Pod kogutem" (flaczki i pyzy palce lizać). Istnieje teoria, że pijaków było wówczas dlatego mniej, bo zakąszali obficie wymokłego śledzika.

  Pora obiadowa nie przeszkadzała chłopakom w ulubionych grach, nade wszystko klipie i palancie. Jak zabrakło szmacianki, to i banierka (na ten przykład puszka po konserwie) mogła udawać piłkę. Budżet udawało się niekiedy podreperować przy odbijaniu monet od ściany, na szponki. Co grzeczniejsze dziewczątka grały w tym czasie w klasy, kukły cieszyły siusiumajtki. 

  Dniem wyjątkowym w kalendarzach mieszkających na Piaskach był oczywiście czwartek. Na Sienny Rynek ciągnęły od rana tabory ze wsi podbiałostockich i lud miejski. Konie ustawiono łbami do zamontowanych rur, a każdy z nich musiał mieć założony worek z obrokiem, by przeżuwał owies, a nie gryzł klientów. 

  Ci zaś wybierali, marudzili, przekomarzali się, bo taki obowiązywał styl. O targach i świętojańskim jarmarku pisano wiele, więc tylko dodam z lat powojennych postać pana, niegroźnego hazardzisty, z walizką raczków (cukierków!) i waluciarzy z "Kurym" na czele. Największe transakcje dolarowe ponoć zawierano w szalecie stojącym na środku rynku, bo tu było najbezpieczniej, choć woniało.

  Paniom z rejonu Mazowieckiej czas płynął na przyrządzaniu jadła (poznałem przepis na zupę dziadkowską, o paradoksie z szynką), doglądaniu kapusty kiszonej i ogórków, stojących w beczuszkach (antałkach) w piwniczce pod podłogą oraz wędlin zrobionych przez pana Czeszela, zawieszonych w miejscu suchym, ciemnawym, w miarę chłodnym i na tyle wysoko, by wolniej ich ubywało. Prania trwały i po trzy dni, w balejach (baliach), z tarami. 

  Magiel znajdował się blisko, bo przy Targowej, tam dokonywał się przegląd najnowszych wiadomości ze świata i zza ściany, czyli od sąsiadów. Piaski miały też własną gręplarnię i wytwórnię oranżady, młyn Magnuszewskich, sporo sklepów, warsztatów, golibrodów, dwie szkoły, w tym sławetną nr 11 i nieco zapomnianą, powojenną nr 6.

  To zajdźmy jeszcze na posesję Sienny Rynek 7. Tu królowali Lucyna i Henryk Zalescy, którzy wzorowo dbali o porządek. W kamienicy (po wojnie czynszowej) od frontu na parterze mieścił się komis i dwa mieszkania, a pozostałe "apartamenty" znajdowały się na piętrze i poddaszu. 

  Każde mieszkanie miało zlew żeliwny z wodą, a od 1955 r. już nie trzeba było biegać do wychodka. Do wyposażenia należały także: piece kaflowe - niektóre z dochówkami (nie mylić z duchówkami), płyty (kuchnie) - w części z okapami, balkony. 

  Był jeszcze dom drewniany, odgrodzony wysokim płotem od ul.Sportowej. Na wspólnym podwórzu leżał bruk, stały chlewiki i altana opleciona winoroślą, rosła dorodna jabłoń. Miło było popatrzeć, jak pod wieczór schodzili się tu sąsiedzi, by odzipnąć po trudach. Na fotelu pod jabłonką bujała się babcia Antonina. 

  Wyglądała z daleka jak duża lalka, w czepeczku z koronkami na głowie, w trzewiczkach zapinanych na guziki. Zawsze pogodna, roześmiana. Któregoś dnia wyjawiła pannie Krysi bardzo ważną tajemnicę: diatynka, ty teraz nie zrozumiesz, ale zapamiętaj słonko, że trzeba tak żyć, by móc na starość się uśmiechać.


 Adam Czesław Dobroński

Przedwojennych złodziejaszków interesowało wszystko

 

   Wszystko co można było tylko ukraść. Trafiały się im łupy warte zachodu, ale też i całkowicie dziwaczne. W 1925 roku ukradli koce i prześcieradła z ochronki przy ul. Legionowej.

  Zawsze powodzeniem złodziei, oczywiście tych drobniejszych, cieszyła się odzież, papierosy i żywność. Zwłaszcza w pierwszych latach powojennych, kiedy to na rynku był duży deficyt owych towarów. Oto na przykład latem 1922 roku kilku śmiałków w biały dzień dostało się do pokoju zajmowanego przez statecznego urzędnika kolei. Adres - Kraszewskiego 11. Wynieśli stamtąd bez przeszkód nowy surdut, dwa garnitury, a na dodatek kilka par niezdeptanych jeszcze butów. Zrobili to tak zręcznie, że sąsiedzi zza ściany niczego nie słyszeli.

  Cofnijmy się do roku 1919. Chanajkowskim spryciarzom znacznie bardziej opłacała się robótka, którą wykonali 8 maja o godzinie 4 nad ranem. Włamali się wówczas do składu kupca Jezierskiego przy ul. Nowy Świat i wytargali stamtąd cztery ogromne paki papierosów o wartości 40 tys. marek.

  Jeśli idzie o kradzieże żywności przykładem niech będzie historia Władysława Wasilewskiego (ul. Charkowska 1). Lipcowego dnia 1919 roku został on zatrzymany przez policjanta na ul. Żydowskiej z dużym workiem na plecach. W środku był ryż, który sprytny złodziejaszek podwędził na dworcu towarowym przy ul. Poleskiej.

  A teraz przegląd innych, dziwaczniejszych kradzieży. W 1923 roku okradziono koszary im. gen. Józefa Bema. Opryszki nie dostali się oczywiście do garnizonowej kasy, ale zadowolili się deskami i żelaznymi prętami z wojskowego ogrodzenia. Rok później prasa białostocka pisała o dużej partii herbaty, którą sprowadził do miasta kupiec Boksztajn, a która zniknęła z jego kantoru w tajemniczych okolicznościach. Może wyjaśnił to Iron Kaufman, stróż przy bocznicy żydowskiej na ul. Ciemnej, na której strychu policja odnalazła część złodziejskiego łupu.

  W 1925 roku pozbawieni zupełnie skrupułów złodzieje okradli ochronkę św. Wincentego a Paulo przy ul. Legionowej. Biedna dziatwa straciła koce i prześcieradła. Agenci policyjni trafili na trop sprawców, a ci mieli czego się wstydzić w sądzie.

  W czerwcu 1927 roku "Dziennik Białostocki" donosił o kolejnym radio-złodziejstwie. Rzeczywiście kradzieże aparatów radiowych przybrały w tym czasie niespotykane rozmiary. Tym razem swoją własność stracił Stanisław Chrzanowski z ul. Słonimskiej. Poza radiem jednak nic nie zginęło. Tym faktem zdziwieni byli nawet prowadzący śledztwo wywiadowcy z EUS.

  Na początku lat 30. buszował z kolei w Białymstoku iście zapiekły meloman. Kradł płyty gramofonowe. W maju 1932 roku p. Aron Szwarc, mieszkający przy ul. Marszałka Józefa Piłsudskiego, stracił 30 melodyjnych krążków, które nie tak dawno sprowadził aż z Paryża. 

  Z kolei rok później miało miejsce włamanie do sklepu muzycznego, prowadzonego przez Macieja Rybickiego przy ul. Kilińskiego 12. Złodzieje wynieśli 240 płyt gramofonowych różnych firm, a do tego skrzypce i mandolinę.

  Latem białostockie gospodynie nagminnie zajmowały się smażeniem konfitur i przygotowywaniem weków na zimę. W 1935 roku złodziejaszki dokonali przemyślnie robótki w piwnicy Berka Korka. Ogołocili ją ze wszystkich słojów i słoików. O pomoc w tej kradzieży policja podejrzewała służącą Anastazję Stepaniuk.

  Koniec przedwojnia pod względem rozmaitości złodziejskich wyczynów na bruku białostockim był także bardzo ciekawy. Oto Aleksander Kuleszyński ze wsi Jurowce zgłosił na policji swoją stratę. Był nią ni mniej ni więcej tylko 66-kilogramowy wieprz, który zginął z furmanki jadącej na Sienny Rynek. Włościanin mógł dostać za niego grubo ponad 100 złotych. 

  Znacznie mniejszy uszczerbek poniósł w czerwcu 1939 roku Lejba Gelberg, pomieszkujący przy ul. Mickiewicza. Był on znanym w okolicy gołębiarzem. Jego rasowe ptaki fruwały wszędzie. Pewnego ranka w gołębniku zabrakło aż 17 sztuk szczególnie cennych erków. 25 złotych, na tyle wyceniono w policyjnym protokole wartość utraconych gołębi. Szukać sprawców tej kradzieży było daremne. Cały przedwojenny Białystok oblatany był gołębim bractwem.


Włodzimierz Jarmolik

Translate