Postaw mi kawę na buycoffee.to

Hazard w Białymstoku na Rynku Siennym

   Swego czasu była już w tej rubryce mowa o hazardzie w międzywojennym Białymstoku. Kwitł on na Rynku Siennym, w pobliskich bramach, w popularnych lokalach gastronomicznych, i rzecz jasna w prywatnych mieszkaniach. Przodowały Chanajki. Karty, kości czy ruletka przyciągały różnych bazarowych straceńców, którzy topili w swoim nałogu wszystkie, często ciężko zarobione pieniądze. Na podwórku przy ul. Surażskiej czy Mazowieckiej stale urzędowali fachowcy od oczka, paska czy kostek. Lepsi goście spotykali się w cukierni Lux na rogu Warszawskiej, gdzie grano w pokera czy chemin de fer.

  Jednak najbardziej zagorzali amatorzy hazardowego ryzyka jeździli z Białegostoku do stolicy, gdzie naiwniacko pozwalali ogrywać się miejscowym szulerom i wyrwigroszom.

  Szczególnie wiele pokus czyhało na odwiedzających słynny warszawski Kiercelak. Na samym placu targowym, a także pod parkanami i bramami wpadających do niego ulic, działały non stop lotne kasyna. Prosty stolik z numerkami, to było wszystko. Kiedy krupier kierujący grę w numerki zorientował się, że wśród podstawionej publiki znalazł się jakiś, łatwo rozpoznawalny frajer, zaczynał namiętnie namawiać do obstawiania ulubionych cyfr.

  Przybysze z prowincji, w tym także i białostoczanie, łatwo ulegali magii pomnożenia przywiezionych do stolicy złotówek. Kręcący się po Kiercelaku naganiacze potrafili zachęcić do gry w rozrzucane karty prawie każdego, choćby nie miał na to wcale ochoty. Zaraz pojawiała się butelka wódki, a i przyjemna kobitka do boku. Podochocony białostoczanin, który przyjechał nad Wisłę, żeby pomnożyć swój portfel, tracił bardzo szybko wszystko co posiadał. Najpierw oczywiście, zgodnie z taktyką szulerów, wygrał kilka razy nieduże sumki, a później musiał tylko, co i rusz sięgać do kieszeni, aż została ona całkiem pusta. 

  Do spółki z oszustami karcianymi działali na Kiercelaku także doliniarze. W tłoku zaabsorbowanych graczy i gapiów łatwo było dobrać się do cudzego palta czy torby. Jeśli przegrany frajer, mający o sobie mniemanie rasowego hazardzisty, zaczynał po przegranej głośno protestować i straszyć szulerów policją, do akcji wkraczali silnoręcy pomocnicy, a w ruch szły nawet noże i kastety.

  Nałogowi hazardziści z Białegostoku, którym nie odpowiadało brutalne towarzystwo z Kiercelaka, szukali dla siebie spokojniejszych miejsc. W latach trzydziestych można było je znaleźć w Warszawie zwłaszcza przy ul. Chmielnej i Nowogródzkiej. Działały tam bez przerwy potajemne domy gry dla lepszych gości. Oto dosyć obszerny cytat na ich temat z artykułu zamieszczonego w jednej ze stołecznych gazet.

  "Po cichu, na ucho, szepcą sobie zwolennicy hazardu, adresy domów gry. Luksusowe urządzenia, marmurowe stoły. Przy ul. Chmielnej wchodzimy w bramę i przez podwórze w poprzeczną sień. Na drugim piętrze mieści się świątynia hazardu. Przybita na drzwiach tabliczka oznajmia: "Biuro handlowo-komisowe". Dwa pokoje z kuchnią, przerobioną na trzeci. Urządzenia biurowe. W największym pokoju stół konferencyjny przykryty zielonym suknem. Miękkie fotele otaczają niskie stoliki. W oknach rolety. W dzień w biurze nie ma nikogo. Ożywa wieczorem. Ruleta, poker, chemin de fer, bakarat..."

  Ale przecież nie wszystkich zamiłowanych hazardzistów z naszego miasta stać było na warszawskie fanaberie. Musieli zadawalać się produkcją miejscowych kombinatorów od trzech kart czy kubków. W Białymstoku specjaliści od tych trefnych gier panoszyli się w pierwszej połowie lat trzydziestych na ul. Lipowej i Sienkiewicza. Pod przykrywką i pozwoleniem na prowadzenie gier zręcznościowych dla młodzieży, rozkładali oni tam swoje parasole i prowadzili szulerkę dla dorosłych.

  Najpopularniejszą grą u parasolarzy były kości. Wystarczyła plansza z numerami od 3 do 18, kubek i trzy kostki do gry. Gracze obstawiali wybrane numery. Bankier wyrzucał kostki z kubełka na stół, szczęśliwie obstawiający cieszyli się z wygranej. Kiedy stawki stawały się coraz wyższe, szuler sięgał po komplet fałszywych kostek, i już nikt nie wygrywał, oczywiście oprócz niego.

  W 1937 roku, w samą wigilię, swój szulerski stolik rozłożył pod Ratuszem Józef Koziński. Próbował coś ugrać na święta. Ugrał - trzy miesiące więzienia.


Włodzimierz Jarmolik

Ulica Kalinowskiego. Na Park Centralny mówiono gruzy

   Moim podwórkiem była ulica Kalinowskiego - zaczyna swoją opowieść pan Stanisław. - Mieszkałem pod numerem 4. Z jednej strony znajdowały się dwie piaskownice, z drugiej naprzeciw Park Centralny. Pamiętam zalegające tam stosy gruzów i macewy. Jak później czytałem, w XVIII wieku utworzono tam żydowski cmentarz rabinacki - kirkut. Z biegiem lat tracił na znaczeniu. Hitlerowcy dopełnili reszty zniszczenia. Nieco dalej przy Bema znajdował się cmentarz choleryczny, nazywany tak od tego, że chowano tam niegdyś zmarłych na cholerę.

  Pod koniec lat 60., gdy handel przeniesiono na Bema, chodziłem tam na rynek gołębiarzy, który odbywał się w niedziele. Przy ul. Odeskiej trzymaliśmy gołębie - piękne sztuki mieliśmy. Do dzisiaj tęsknię za tymi ptakami. Tyle lat minęło, a ja zamknę oczy i widzę, jak wzbijają się w niebo. Na rynku, jeszcze w 1968 roku gołębiarze stawiali na macewach klatki ze swoimi pupilami.

  Na Park Centralny wszyscy mówili "gruzy". Gdzie idziesz? Na gruzy. Rosły tu różne trawy, osty. Latem pięknie pachniało, jak na łące. Biegaliśmy tam się bawić, ale głównym naszym zajęciem był biznes, gdzieś coś znaleźć, butelki, łom i sprzedać.   Na ul. Grochowej były dwa sklepy: spożywczy i warzywniak, w którym skupowano butelki. Więc jak tylko jakiś facet kupował pół litra czy ćwiartkę, uważnie śledziliśmy, gdzie szedł w stronę parku, bo tam najczęściej rozpijano wódeczkę. Z kolegą Jankiem, ksywa Korzonek czatowaliśmy na rogu Grochowej na każdą porzuconą butelkę. Kto pierwszy krzyknął "zamówka", do tego należała butelka. Butelki były w cenie, za jedną płacono złotówkę. W dzień wypłaty udawało się zdobyć 10-11 sztuk, to było dużo. Przeliczaliśmy ten zarobek na cukierki - iryski zwykłe, mleczne kosztowały 11 zł, sezamowe 18 zł.

  Naszą ulubioną rozrywką było puszczanie latawców. Robiliśmy je sami, rzecz jasna. Ze środka zeszytu wyrywało się dwie kartki, dziurki po zszywaczu zaklejaliśmy. Między parkiem a ul. Suraską była stolarnia, braliśmy stamtąd wyrzucone listewki, zbijaliśmy konstrukcję, z kawałka prześcieradła, doczepiało się ogon. 

  Mama Janka pracowała jako chałupniczka w spółdzielni krawieckiej, gdzie szyto rękawice robocze, więc miała dużo nici, były cienkie, ale bardzo mocne. Nawlekaliśmy taką nitkę na drewnianą szpulkę, dużo, około 500 metrów i latawiec był gotowy. Jak puszczałem nitkę z tej szpulki, to tylko furczało, latawiec wysoko wzbijał się w niebo. I myśmy nie biegali za nim, sam leciał. Bywało aż do domu towarowego na Kościuszki. Przechodnie patrzyli z zaciekawieniem: To wasz latawiec? Ale ciągnie - mówili z uznaniem.

  Z czasem przystąpiono do porządkowania placu pod park centralny. Wjechał buldożer tzw. staliniec i spychał macewy. Jak poprosiliśmy, to kierowca pozwolił podjechać, to była frajda. Na otwarcie parku, żeby uczcić to wydarzenie, zorganizowano wystawę sprzętu rolniczego. Oglądaliśmy nowe, czerwone maszyny. W Parku Centralnym, to też świetnie pamiętam, Janusz Laskowski śpiewał swoje słynne przeboje, Beatę, Żółty jesienny liść. Grał na gitarze, ludzie się zbierali i chętnie słuchali.

  Wrócę na chwilę do wspomnień z dzieciństwa. Na rogu ul. św. Mikołaja, gdzie teraz jest Cepelia i czteropiętrowy blok (wtedy ta ulica nazywała się Sosnowa) stał drewniany domek. Należał do pana Konikowskiego, myśmy jako dzieciaki z narażeniem życia wyciągali z niego stalowe elementy, żeby oddać do punktu skupu złomu.

  Z czasem Kalinowskiego i okoliczne ulice zaczęły się zmieniać. O, na przykład pamiętam, jak stawiano wieżowiec, zwany powszechnie Merino, od sklepu z materiałami na parterze. Teraz jest tam bar. Ten mój kolega Janek, świętej pamięci odczytywał napis jako Mertno, śmieliśmy się z tego.

  Uczyłem się w SP nr 9, na Suchej, ale w sumie zaliczyłem trzy podstawówki, z powodu rejonizacji. Klasy 1-4 skończyłem w czwórce na Częstochowskiej, potem przeniesiono nas do piętnastki na Lipowej, i w końcu w 1963 roku poszedłem do dziewiątki na Suchej. Początek roku szkolnego wtedy był 2 września w poniedziałek, znalazłem datę w kalendarzu. Pamiętam to doskonale, staliśmy na boisku, a potem z wychowawczynią, panią Ireną Wojtasiak (uczyła nas fizyki, matematyki i chemii) poszliśmy do starej szkoły na rogu Młynowej i Kijowskiej, po sprzęt i pomoce naukowe.

  Do dziewiątki na Suchą też chodziliśmy przez park. Do dzisiaj jest ta alejka. Na rogu wtedy stała stara brązowa dwuskrzydłowa brama okolona kawałkami muru, i na tych dwóch skrzydłach listewkami były nabite gwiazdy Dawida. Skojarzyłem sobie później, że przechodziłem obok bramy cmentarnej. Nędznie już to wyglądało, farba się łuszczyła.

  Polskiego uczyła nas pani Anna Tomaszuk, świetna nauczycielka. Jako jedna z pierwszych wtedy organizowała na lekcjach pracę w grupach, wtedy to była nowatorska metoda prowadzenia zajęć. Zestawialiśmy stoliki, siadały dwie dziewczyny i dwóch chłopaków, lepsi i trochę słabsi i opracowywaliśmy temat. Bardzo lubiłem te lekcje, pani Tomaszuk często wybierała mnie do referowania.

  W 1964 roku, pamiętam dokładnie zwołali nas do sali gimnastycznej. Wszedł pan Grycuk, czy Gryczan, nie pamiętam dokładnie, od śpiewu i donośnym głosem krzyknął: Na cześć dostojnych gości hip, hip, hura. Myśmy już wtedy mieli telewizor, oglądałem dzienniki, rozpoznawałem ważne osobistości w kraju. No i wtedy to był Marian Spychalski, przewodniczący Rady Państwa. Nasza szkoła była tysiąclatką, zbudowaną w ramach akcji 1000 szkół na tysiąclecie. Spychalski widocznie wizytował te szkoły, wypytywał panią Tomaszuk o sposób prowadzenia lekcji, pochwalił.

  A raz znowu byłem świadkiem manifestacji pod komitetem partii. Zebrał się tłum, z budynku wyszedł niewysoki mężczyzna w prochowcu, a ludzie skandowali: Niech żyje towarzysz Wiesław! Byłem pewny, że to Gomułka, ale nie zgadzał mi się okrzyk. Później zrozumiałem, że "Wiesław" to pseudonim wojenny Gomułki. Wtedy nawet podszedłem blisko niego, chwaliłem się tym potem, jak to chłopak. Jakieś szczególnej obstawy, jak dziś się widzi, nie było przy nim. Pewna kobieta wręczyła mu też list. Gomułka schował go od razu do kieszeni. Mieszkałem w samym centrum, jak coś się działo, od razu z kolegami biegliśmy patrzeć.

  Chcę jeszcze dodać, że tu, gdzie jest Central, był ogród, zrywaliśmy tam jabłka. Po lewej stronie znajdowało się olbrzymie wysypisko. Obok zaś na prawo stały kamienice, w jednej z nich pan Dunaj miał studio fotograficzne. Mam zdjęcie tam zrobione, jako 14-latek, na zakończenie podstawówki, byłem ostatnim rocznikiem, który kończył siedmioklasową szkołę podstawową.

  Restauracja Staromiejska, która tam stała, nieszczególnej była reputacji, taka lokalna speluna. Wzdłuż ulicy Pięknej naprzeciw obecnego Wersalu Podlaskiego znajdowały się stoły, na których przekupki sprzedawały warzywa i owoce. Raz na jakiś czas przyjeżdżał mężczyzna, to był pierwszy biznesmen powojennego Białegostoku, który sprzedawał bombonierki, smaczne, mordoklejki, których nigdzie się nie kupiło. Miał je zapakowane w kartoniki po 5 albo po 3 sztuki, w zależności jaki los się wyciągnie. Los kosztował złotówkę, gdy był pełny, to on krzyczał niezbyt zadowolony: "bomba w górę" i wydawał fanta.   Chodziłem z mamą tu często na zakupy, a nawet i sam handlowałem. Mieliśmy działkę przy Podleśnej. Pewnego razu z Jankiem narwaliśmy rzodkiewek, które wówczas bardzo obrodziły, wyrosły wielkie jak buraki. Powiązaliśmy je w pęczki, załadowaliśmy do worka i poszliśmy sprzedawać na te stoły. Ludziom tłumaczyliśmy, że to jest amerykańska rzodkiew, wiadomo co z Ameryki to najlepsze.

  Za straganami ciągnęła się już ulica Sucha, gdzie znajdowała się kamienica, w której był ten osławiony sklep z błyskotkami, o którym opowiadała pani Krystyna. Mnie chłopaka interesowało jednak co innego. Tam sprzedawano płyty Beatlesów, winylowe, longlay'e. Kolega z technikum pod koniec lat 60., kupił taką płytę. Wszyscy mu zazdrościliśmy.


Alicja Zielińska 

150 procesów o żarówkę

    Przy ulicy Sienkiewicza pod nr 26, w miejscu, gdzie dziś jest skrzyżowanie z Aleją Piłsudskiego stała solidna kamienica. Jej właścicielem był Borys Bubryk. Bubrykowie to była znana białostocka rodzina. Jej głową był Dawid Bubryk. Zasiadał w prestiżowych zarządach towarzystw finansowych. Sam zajmował się handlem. Jego syn Borys miał smykałkę do dziennikarki. Jeszcze przed I wojną pracował w redakcji rosyjskojęzycznej gazety Gołos Biełostoka. Gazeta skierowana była do żydowskiej inteligencji, a jej redaktor i wydawca Józef Zeligman kreował się na lidera miejscowego środowiska. Po wojnie Borysa nadal pasjonowało dziennikarstwo. Przez krótki czas nawet był redaktorem własnej gazety Bialystoker Telegraf. Nie odegrała ona jednak żadnej poważniejszej roli.

  Ale znany był też Bubryk ze swego warcholstwa. Głośnym echem w mieście w 1926 r. odbiła się jego seria procesów o zamontowanie żarówki podświetlający numer domu. Sam Bubryk nie mógł się doliczyć ile w tej kwestii miał spraw sądowych. Ba, nie wiedział też ile już jest rozpatrzonych, a ile było w toku. Szacunkowo podawał, że było tego wszystkiego około 150. Cała ta sądowa perypetia Bubryka wynikła z tego, że twierdził on uparcie, że policja nie ma żadnych podstaw prawnych, aby zmuszać go do wkręcenia żarówki. Policja zaś miała zdanie przeciwne i regularnie noc w noc wysyłała na Sienkiewicza posterunkowego, aby ten spisywał stosowny protokół. Dokument następnie wędrował do białostockiego sądu pokoju. Ten w trybie doraźnym rozpatrywał sprawę i wymierzał opornemu kamienicznikowi grzywnę, proponując jednocześnie jej ewentualną zamianę na areszt.

  Bubryk ani płacić, ani siedzieć nie miał zamiaru. Odwoływał się więc od każdego wyroku do sądu okręgowego. Ten wyrokował tak jak niższa instancja. Bubryk nie poddawał się. Od czego był przecież sąd najwyższy. Tak to w Warszawie najwyższe prawnicze autorytety zastanawiały się nad casusem bubrykowych żarówek. Musiały robić to po wielokroć, bo Bubryk świadom swoich praw obywatelskich korzystał z nich bez ograniczeń.

  W końcu ze stolicy przyszedł wyrok. Sąd najwyższy stwierdził, że żarówka rzecz święta. Porządek musi być, a praktyki Bubryka ewidentnie go naruszają. Nad kamienicznikiem zawisł karzący miecz Temidy. Albo kasa albo paka. Już Bubryk żegnał się z rodziną. 150 razy po minimum 3 dni aresztu za każdą nieoświetloną noc to blisko półtora roku więzienia! I tu nieoczekiwanie skazańcowi przyszedł z odsieczą prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

   Nie, nie to, że Bubryk o swojej niedoli powiadomił prezydenta Mościckiego, który od kilku miesięcy piastował ten urząd. Ignacy Mościcki, rozpoczynając swoją prezydenturę, chcąc zrobić dobre wrażenie, a w tym był mistrzem, ogłosił amnestię. Objęła ona i Bubryka. Zdjęto więc zeń wszystkie grzywny i areszty. Pozostały natomiast koszty sądowe. Tych amnestia nie kasowała. Te były, co oczywiste po stronie Bubryka. Ale od czego się ma głowę. Bubryk w mig wykombinował jak je zminimalizować. Wystąpił do sądu z wnioskiem, aby ten zsumował wszystkie sprawy w jedną. Uzasadniał to tym, że wszystkie były takie same, tylko każda działa się innego dnia.

  Ta karkołomna interpretacja w pewnym sensie miała uzasadnienie. Sąd postanowił więc, że podzieli koszty na miesięczne tury. To już było do przyjęcia. Bubryk rad nie rad musiał się na to zgodzić. Obserwatorzy sądowej wokandy żartowali sobie z niego, że taniej było kupić jedną żarówkę za kilkadziesiąt groszy niż płacić kilkaset złotych za jej wkręcenie.

  Nie był Bubryk odosobnionym mieszkańcem ulicy Sienkiewicza, który w sobie właściwy sposób próbował dochodzić sprawiedliwości. Przy Sienkiewicza 15 stała ładna piętrowa kamienica Wilhelma Ostrowskiego. Właściciel prowadził w niej, założony jeszcze przed I wojną popularny hotel. Na parterze były cieszące się nie mniejszym wzięciem lokale gastronomiczne. I właśnie o jeden z nich poszło.

  W 1934 r. do Ostrowskiego zwrócili się przedstawiciele potężnej łódzkiej fabryki włókienniczej Scheibler i Grohman. Złożyli mu intratną propozycję otwarcia sklepu z fabrycznymi wyrobami. Ostrowski postanowił więc umieścić łódzkich potentatów w lokalu, w którym była restauracja Wir, prowadzona przez Pawła Sadowskiego, bodaj najwybitniejszego kuchmistrza w międzywojennym Białymstoku. Powiadomiony o wszystkim Sadowski za zerwanie umowy zażądał finansowego zadośćuczynienia. Ostrowski uważał, że nic się mu nie należy. I tak obaj panowie stanęli przed sądem.

  Tymczasem Scheibler z Grohmanem ponaglali. Zdesperowany Ostrowski co rusz zaglądał do kancelarii sądu na Mickiewicza. Gdy w trakcie jednej z licznych wizyt usłyszał, że ciągle nie ma wyznaczonej daty rozprawy nie wytrzymał i wrzasnął, że "pan sędzia to trzyma z Sadowskim". Tym razem sąd zadziałał błyskawicznie i oskarżył Ostrowskiego o obrazę. W trakcie rozprawy doprowadzony do ostateczności hotelarz przyznał się do winy, choć na swoje usprawiedliwienie mówił, że zrozumiano go opacznie. On bowiem "chciał tylko powiedzieć, że sędzia więcej wierzy jego przeciwnikowi". Sąd pobłażliwie podszedł do całej sprawy i ukarał Ostrowskiego dwoma tygodniami aresztu w zawieszeniu. Scheibler i Grohmanem zdegustowani całym zajściem wycofali się z interesu. Obrażony Sadowski wyniósł się na przeciwną stronę Sienkiewicza, pod dwójkę i otworzył tam popularną Oazę. A Ostrowskiemu pozostało tylko mieć pretensję do samego siebie.


Andrzej Lechowski

Translate