Postaw mi kawę na buycoffee.to

Szkoła handlowa była przy ulicy Żółtej

   Trafiłam do tej szkoły przez przypadek - opowiada pani Janina. Wybierałam się do liceum ekonomicznego, ale koleżanka i powiedziała, że powstaje handlówka i przyjmują bez małej matury. Przed wojną małą maturę uzyskiwało się na koniec czteroletniego gimnazjum. Nie zdążyłam jej zdać, ale zostałam przyjęta, warunkiem było uzupełnienie przedmiotów.

  Szkoła znajdowała się przy ul. Żółtej 13. To był rejon ulic Grunwaldzkiej i Odeskiej, boisko przylegało do gmachu Wodociągów. Teraz już tego budynku nie ma, został rozebrany wraz z remontem ulicy Odeskiej. A mówiąc wprost, to był taki zaułek, na zapleczu Wzgórza św. Magdaleny, dziewczęta chodziły tam na wagary. Na dole w budynku był sekretariat oraz hala do ćwiczeń do pisania na maszynie, na piętrze klasy. Toaleta była na podwórzu, a ogrzewanie piecowe. Ściany pomalowane na olejno. Przy dłuższym zadaniu z matematyki, jak się skończyła tablica, to się pisało na ścianie. Szatni nie było. W klasie stał wieszak, obwieszony zimą paltami. Kiedyś podczas klasówki ze stenografii koleżanka się schowała wśród tych palt i napisała za kogoś pracę.

  Dyrektorem był pan Kazimierz Sawicki, przedwojenny pedagog. Po kilku miesiącach wyjechał z Białegostoku, stanowisko po nim objął Józef Humeńczyk, który uczył towaroznawstwa i organizacji handlu. Grono pedagogiczne było uzupełniane przez specjalistów z różnych dziedzin nauki. Należy tu wymienić dyrektora Banku Rolnego Zygmunta Jakowieckiego (uczył matematyki finansowej) oraz naczelnika w tym banku, pana Wierzbickiego. 

  Oprócz wiadomości wynikających z programu nauczania, przekazali nam dużo informacji praktycznych pomocnych w przyszłej pracy. Polskiego uczył Zbigniew Troczewski - pasjonat epoki romantyzmu, religię miał ks. Antoni Sasinowski, a język niemiecki Ida Sawicka. Pani Ida była Niemką, pochodziła z Poznańskiego, wyszła za mąż za Polaka, przed wojną sporo Niemców mieszkało w Białymstoku. Bardzo gramatycznie mówiła po polsku, nawet nas poprawiała. Czuła się Polką. Bardzo mili, życzliwi ludzie, potem wyjechali do Wrocławia. Tak się złożyło, że gdy studiowałam we Wrocławiu, to jakiś czas mieszkałam u nich.

  Wracając do naszej szkoły. Byłam gospodynią klasową, musiałam pilnować, żeby była kreda do pisania na tablicy i atrament w kałamarzach, które znajdowały się w takich specjalnych otworach w ławkach. Notowaliśmy przeważnie ołówkiem. Tylko na księgowości pisaliśmy obsadką ze stalówką, atramentem, trzeba było uważać, żeby kleks się nie zrobił. Za mego dzieciństwa mówiło się, że wieczne pióro psuje charakter pisma. Długopisów wtedy nie znaliśmy.

  Podręczników ani zeszytów nie mieliśmy. Pamiętam, dostałam jakiś papier opakowaniowy, pocięłam go na kawałki, pozszywałam i to był mój zeszyt.

  Rok szkolny 1945/46 przyniósł zmiany organizacyjne. Przed południem uczyło się gimnazjum, po południu I klasa liceum oraz II klasa powstała z połączenia klas rannej i wieczorowej - zajęcia trwały od 13 do 19. Nasza klasa liczyła 41 uczniów, same dziewczęta, tylko trzech mężczyzn. Takie rodzynki. Kiedyś jedna z koleżanek pochwaliła się, że była na romantycznej randce z jednym z nich, o północy na Wzgórzu św. Magdaleny. Druga oświadczyła, że była lepsza, bo z tym chłopakiem umówiła się już o 22.

  Dziewczęta były w różnym wieku. Wszystko przez wojnę, która przerwała możliwość nauki. Ja miałam 19 lat, ale były koleżanki starsze, a jedna miała nawet 27 lat i była mężatką. Nikt o tym nie wiedział. Przyznała się dopiero po maturze. A że mąż był do niej podobny, mówiła, że to jej brat.

  Maturę zdawaliśmy 24 czerwca 1946 roku. Potem część uczennic wyjechała pracować na Ziemiach Odzyskanych. Część rozpoczęła studia. W szkole zostały jako nauczycielki Helena Frankowska i Eugenia Burzyńska (z domu Zalewska). Zmieniłyśmy nazwiska, adresy, późniejsze kontakty były ograniczone.

- Nie wiem, czy ktoś jeszcze żyje z mojej klasy - mówi pani Janina Balunowska. - Dzieląc się tymi wspomnieniami, chcę upamiętnić naszych wspaniałych pedagogów, którzy w tych trudnych czasach z wielkim zaangażowaniem nas uczyli. Przekazywana przez nich wiedza pozostała w pamięci na zawsze.


Alicja Zielińska

Złodziejska ręka

  Furmanka, dorożka, autobus czy pociąg były to pojazdy, których pasażerowie w przedwojennym Białymstoku cierpieli na szczególne zainteresowanie ze strony różnej maści złodziejaszków. Dokonywano wokół tych środków transportu rozmaitych manewrów i podchodów, byle tylko uszczknąć coś z cudzej kieszeni czy torby. Weźmy na przykład taki pociąg i jego przyległości, czyli dworzec i stacje kolejowe na trasie rozkołysanych wagonów.

  Złodziejskie zabiegi zaczynały się już na postoju dorożek przed dworcem, potem była kolejka po bilety, poczekalnie i bar dworcowy. Przykładem takiego nieustępliwego miłośnika białostockiej stacji i pociągów do Warszawy lub Wilna był Wiktor Biryło, na co dzień mieszkaniec ul. Sosnowej. Swój zawód doliniarski uprawiał przez cały okres międzywojenny. Był bardzo często zatrzymywany na gorącym uczynku, dostawał jakiś tam niewysoki wyrok i z uporem powracał na ulubiony dworzec.


  W kwietniu 1925 roku pan Witek znowu miał pecha, z ręką w cudzej kieszeni pochwycił go przy kasach biletowych policjant z dworcowego posterunku. Od pewnego czasu miał on na złodziejaszka - recydywistę oko i zdążył na czas uratować portfel zagapionego klienta PKP. W lutym 1929 roku Wiktor Biryło pracował na dworcowym peronie i to w dodatku w nocy. O godzinie 1.30 odchodził właśnie skład osobowy w stronę Wilna. Kiedy pociąg był już w pełnym biegu, drzwi jednego z wagonów otworzyły się, a na torowe pobocze wyleciał duży pakunek. W ślad za nim wyskoczył oczywiście Biryło, zobaczył jednak policjantów i rzucił się do ucieczki. Po krótkim pościgu został jednak schwytany i odstawiony na posterunek. W paczce była luksusowa bielizna wartości kilkuset złotych, własność Zofii Litwinionek z Wilna. Tym razem Wiktor Biryło trafił za kratki na nieco dłużej.

  Kolejna nieudana akcja złodzieja miała miejsce w marcu 1933 roku. Operując żyletką oprawioną w specjalne drewienko, tzw. mojkę wyciął z kieszeni Icka Kaplana pękaty pugilares. Miał jednak po raz kolejny niefart. Całe zdarzenie widział inny pasażer i bohatersko obezwładnił doliniarza. Pociąg jadący do Warszawy zatrzymał się w Łapach, Wiktor Biryło trafił na tamtejszy posterunek, zaś do rąk odważnego mężczyzny dostała się spora nagroda od uszczęśliwionego pana Kaplana.

  Z kolei już na początku lat dwudziestych, na liniach kolejowych wiodących przez Białystok działała szczególnie zuchwała szajka okradająca podróżnych po ich wcześniejszym uśpieniu. Szczególnie wiele tego rodzaju kradzieży miało miejsce na trasie Białystok - Grajewo.

  Współpasażerów z przedziału złodzieje usypiali najczęściej częstując ich odpowiednio spreparowaną kawą, herbatą lub papierosami. Jeden z takich numerów miał miejsce w styczniu 1922 roku. Pewien komiwojażer jadący z Grajewa do Białegostoku, zapoznał się w pociągu z elegancko ubranym młodzieńcem, który przedstawił się jako syn kupca Grosmana. Podczas miłej pogawędki młody człowiek zaproponował wypalenie cygara. W efekcie komiwojażera zmógł taki sen, że obudził się dopiero na końcowej stacji. Jego towarzysz podróży oczywiście zniknął bez śladu, a wraz z nim walizka wypełniona towarem.

  Na szczęście ocalały pieniądze ukryte przemyślnie przez komiwojażera w nogawce spodni. W przedwojennych pociągach kursujących przez Białystok okradani byli najrozmaitsi ludzie. W 1923 roku złodzieje dobrali się do kieszeni rabina białostockiego Rapaporta, w której znajdowało się 7 milionów marek. Kilkanaście lat później w pociągu warszawskim straciła swoją walizkę księżna Lubomirska, udająca się do swojego majątku na Grodzieńszczyźnie.

  Z kolei w 1933 roku ofiarą szajki grasującej na szlaku kolejowym Warszawa - Białystok padł sam naczelnik wydziału bezpieczeństwa publicznego w Wilnie, Tadeusz Braniewski. Kiedy zbudził się z drzemki w okolicy stacji Małkinia, stwierdził, że zniknęło z wieszaka jego futro. Nie była to na pewno sprawka Biryło. Ten akurat odsiadywał wyrok w więzieniu za okradanie pasażerów.


Włodzimierz Jarmolik

Lata dwudzieste, lata trzydzieste. Białystok tętnił życiem

    Nad Białymstokiem przez długi okres ciążył niezasłużenie nimb wiejskości. A było to miasto absolutnie mieszczańskie - mówi Jolanta Szczygieł-Rogowska .Centrum zapełniały liczne fabryki, sklepy, zakłady usługowe. Kwitły instytucje kulturalne, korzystając z bogatego zaplecza Wilna i Grodna. Śródmieście tętniło życiem, samych gazet - w języku polskim, jidisz, po rosyjsku, niemiecku o różnych kierunkach politycznych wychodziło kilka. Praktycznie dzisiejszy Rynek Kościuszki wydaje się pusty w porównaniu z tym, co się tu niegdyś działo.

  W niedzielę białostoczanie ruszali na spacery do parku miejskiego księcia Józefa Poniatowskiego. Park był otoczony murem - gdy odbywały się bale czy imprezy, to zamykano bramy, by zapewnić bezpieczeństwo przebywającym tu uczestnikom. Do modnych miejsc należał oczywiście hotel Ritz, gdzie przygrywały modne jazzbandy i występowały popularne gwiazdy. Chętnie spotykano się w teatrze Palace, inteligencja żydowska miała swój klub literatów i dziennikarzy przy ul. Sienkiewicza. Latem przy Lipowej lub Nadrzecznej barwne namioty rozkładali cyrkowcy, którzy zjeżdżali ze swoimi kuglarskimi sztuczkami.

  Oczywiście nie wszystko wyglądało pięknie. Międzywojenny Białystok szarpały strajki, kryzys gospodarczy, szalało bezrobocie, kwitła prostytucja.

  Bolesny problem stanowiła duża liczba podrzutków, jak określano dzieci porzucone przez rodziców czy samotne matki. W związku z tym powstawały liczne ochronki, prężnie działały towarzystwa dobroczynne. - Tu ważną rolę odgrywają kobiety - podkreśla Jolanta Szczygieł-Rogowska. - Poprzez różne organizacje walczą o równouprawnienie w polityce, w biznesie, ale i starają się pomóc potrzebującym.

  Przykład zaangażowania dają pierwsze damy miasta. Wojewodzina Kościałkowska w pałacu Branickich (siedzibie władz wojewódzkich) organizowała salony jesienne, gdzie artyści malarze pokazywali swoje obrazy. Była to zarazem i znakomita okazja do ich wsparcia finansowego i wylansowania młodych talentów.

  Po I wojnie Białystok szybko się odbudowuje ze zniszczeń. Boom gospodarczy jednak ma tę złą stronę, że rozwój staje się chaotyczny. Zmienia się to na szczęście w latach 30., kiedy pojawia się znakomity duet władzy: prezydent Seweryn Nowakowski i wojewoda Zyndram-Kościałkowski. Powstaje dzielnica reprezentacyjna - bardzo ładna ulica Mickiewicza, w parku buduje się teatr marszałka Piłsuskiego, na spacery chodzi się na Planty. Zwierzyniec staje się miejscem pikników i majówek. Znikła jednak Rozkosz - słynne tu centrum rozrywki zostało już rozebrane, część desek wykorzystano na rusztowania przy budowie kościoła św. Rocha, a z części powstał dom dla sierot i zielona szkoła.

  Latem białostoczanie tłumnie opuszczali miasto. Bogatsi jechali do Sopot (czyli do Sopotu), do Druskiennik, a mniej zamożni na dacze do Ignatek, (znajdowało się tu nawet kasyno) lub do podmiejskich letnisk w Dzikich, Nowosiółkach, Supraślu. Powstaje PTTK. Białostoczanie wsiadają na rowery, jeżdżą na nartach. Początkowo miłośnicy desek budzą zdziwienie, ale ton nadają wojskowi, wszak w mieście stacjonują jednostki. Odbywają się zawody szachowe, turnieje tenisowe.

  Lata międzywojenne to i konkursy Miss Polonia - Białystok też wystawiał kandydatki. W styczniu 1930 r. redakcja Dziennika Białostockiego zamieściła kupon z nazwiskami najpiękniejszych. Na liście była białostoczanka Elżbieta Chamska. Czytelnicy oczywiście ją wybrali. Chociaż w konkurencji z innymi urodziwymi Polkami z kraju zajęła odległe miejsce, to emocji nie brakowało.

  Białostoczanki, co widać na zdjęciach w ogóle chodziły elegancko ubrane. Kreatorkami mody były początkowo żony fabrykantów podróżujące po całej Europie, później inspiracją było kino - każda panna chciała wyglądać jak Pola Negri. Nowinki podpatrywano na rewiach mody, a następnie te kolekcje odszywały zdolne panie krawcowe w licznych zakładach w mieście.

- W zasadzie Białystok był miniaturą Warszawy, sposób bycia i życia mieszkańców niczym się nie różnił - mówi Jolanta Szczygieł-Rogowska.


Alicja Zielińska 

Translate