Postaw mi kawę na buycoffee.to

Biegi przełajowe w Zwierzyńcu

   12 maja 1934 r. miał miejsce bieg przełajowy na dystansie 6,5 kilometra. Zawodnicy pięć razy obiegli stadion zwierzyniecki, zwany miejskim, obok były korty "Jagiellonii". Biegi majowe mają w naszym mieście bogatą tradycję. Zaczęto je w intencji Konstytucji 3 Maja, po 1935 r. doszło przesłanie marszałkowskie (rocznica śmierci Józefa Piłsudskiego), a w okresie PRL propagowano "Biegi zwycięstwa". Intencje są ważne, ale jeszcze ważniejsze samo bieganie, byle z rozsądkiem i przyjemnością, zdrowo.

  Na zdjęciu stawce przewodzi biegnący z numerem 40 Mikołaj Kozłowski, zawodnik KPW "Ogniwo". Nie dorównał sławą Kazimierzowi Kucharskiemu lub Edwardowi Luchhausowi z "Jagiellonii", ale należał do ścisłej czołówki białostockich biegaczy.

  A teraz pokombinujmy, co to za fragment przedwojennego miasta. Podpowiem, bo pewnie będą trudności z właściwą odpowiedzią. Jest to skrzyżowanie ulic 11 Listopada i Zwierzynieckiej. Ulica Zwierzyniecka powstała w końcu XIX wieku z woli sztabowców carskich i nazywała się początkowo szosą wojenno-strategiczną. 

  Natomiast ulicę 11 Listopada zaczęto wytyczać w 1924 r., wykorzystując bieg wcześniejszej alejki. Były to wówczas dalekie peryferia Białegostoku, stopniowo jednak wpisujące się w krajobraz miejski. Najstarszą, bo wojenną metrykę, miał w tej okolicy oczywiście Zwierzyniec Branickich, następnie wojskowy cmentarz założony w 1915 r. Nazywano go ewangelickim lub niemieckim, jednak były tam i bezimienne groby masowe żołnierzy rosyjskich, w tym narodowości polskiej.

  Na fotografii widać jedynie skrawek cmentarza (w głębi po prawej stronie); dziś na tym miejscu stoi gmach rozgłośni radiowej. W pierwszych latach II RP urządzono także cmentarz wojskowy z grobami żołnierzy polskich poległych i zmarłych w latach 1919-1920, potem przybywało w pobliżu pomników (ołtarz na cmentarzu, żołnierzy 42 pułku piechoty, płyta poświęcona kpt. Stanisławowi Skarżyńskiemu), a tę część Zwierzyńca nazwano Parkiem Konstytucji 3 Maja ("zielony pomnik" z dębami i lipami).

   Miejsce do biegów można uznać za wymarzone. Na fotografii widać ledwie jeden samochód, kilku rowerzystów. Na pewno szumiały drzewa, ćwierkały ptaki, głębiej w parku spacerowały pary zakochanych.

Adam Czesław Dobroński 

Jedziemy autostopem

   Czterech młodzianów przed Ratuszem ogląda plan Białegostoku. Jeden z nich trzyma książeczkę autostop z lizakiem milicyjnym. Taką do zatrzymywania aut.

  Co widać na fotografii? Przede wszystkim świeżo odbudowany Ratusz. Tu korci mnie, by przypomnieć anegdotę, że ponoć tę inwestycje zawdzięcza Białystok towarzyszowi Bolesławowi Bierutowi. Podczas corocznych odpraw w Warszawie przewodniczący wojewódzkich komisji planowania (i czegoś tam jeszcze) zdawali relację z dokonań.   Przedstawiciel Poznania pochwalił się przywróceniem blasku tamtejszemu ratuszowi (z koziołkami), więc Bierut kolejnego w kolejce notabla zapytał też o ratusz. Jak się Państwo domyślacie, ten kolejny był przypadkowo z Białegostoku. 

  Po powrocie nad Białkę przekazał spiesznie informację I sekretarzowi KW PZPR, że prezydent Bierut pytał się o ratusz w naszym mieście. Reakcja musiała była natychmiastowa, no bo skoro sam towarzysz Bierut pytał. W tyle widać nową "starówkę" białostocką, jeszcze bez tynków.

  Po przeciwnej stronie ulicy rewolucjonisty B. Wesołowskiego (obecnie Suraskiej) stały jeszcze rusztowania. I jakże mogłoby być inaczej, koniki ciągnęły furmanki, podstawowy wówczas środek transportu miejscowych firm budowlanych.

  Na jeszcze jeden akcent, bardzo białostocki, chcę zwrócić uwagę. Oto przed odbudowanym Ratuszem na ławeczce siedzą sobie dwaj panowie. Nie piją bynajmniej piwa, nie grają w warcaby lub tysiąca, nawet nie łuszczą pestek słonecznikowych. To po co siedzą? Bo mieli ten nawyk wyrobiony w swoich zagrodach, gdzie przed domkiem musiała być ławeczka. Niestety, nie dowiemy się, o czym tak zapalczywie dyskutowali ci dwaj obywatele z fotografii.


Adam Czesław Dobroński 

W czasie niemieckiej okupacji dzieci musiały pracować

    Jak wszyscy pracowałem dziesięć godzin, od szóstej rano do szesnastej, a często i na nocnej zmianie, z krótką przerwą 15 minut na zjedzenie kanapki. Do moich obowiązków należało utrzymanie porządku i czystości w halach maszyn drukarskich. 

 Budynek pamiętał jeszcze czasy carskie, zimą musiałem napalić każdego dnia w czterech piecach, przedtem oczywiście narąbać drzewa, przynieść torf, oraz myć wałki maszyn drukarskich i same maszyny. Smary, szkodliwe chemikalia (bez żadnych zabezpieczeń), brak światła i przenikliwy chłód tak zimą jak i latem, mocno dawały się we znaki. Ponadto trzeba było uważać, by nie podpaść Niemcowi, który zarządzał drukarnią. Szmidt, inwalida z frontu wschodniego, który stracił rękę, odgrywał się za swoje kalectwo i walił drewnianą protezą gdzie popadło i kogo popadło.

 Jeżeli nie było pracy w hali maszyn, Szmidt kierował nas do noszenia cegieł i mieszania betonu przy nowo stawianej hali maszyn. Poza tym musiałem także palić w piecach w mieszkaniach prywatnych personelu niemieckiego przy ulicy Lipowej. 

 Po upływie roku, w kwietniu 1944 roku stanąłem przy maszynie drukarskiej, a moi miejsce zajęli młodsi koledzy. Pracowałem na tym stanowisku do 25 lipca 1944 roku. Tego dnia, pamiętam jak dzisiaj, nie wpuszczono nas do środka. Oddziały wojskowe przystąpiły właśnie do niszczenia dokumentów. Usłyszeliśmy rozkaz: uciekajcie stąd, wciśnięto każdemu po belce papieru, a za dwa dni już weszła Armia Czerwona. Niemcy uciekając w popłochu podpalili budynki, w tym nową halę z maszynami gotowymi do druku.

  Szkoda, to budynek ładnie się prezentował od frontu, nowoczesny z oszklonymi drzwiami. Drukarnia działała już w latach 20. Znałem tam każdy zakątek. Tuż za ogrodzeniem znajdowało się getto.

  Ogrodzenie ciągnęło się od ulicy Nowy Świat do Artyleryjskiej, Poleską aż do magazynów wojskowych, na ulicy Fabrycznej załamywało się i znowu wracało do miasta, do śródmieścia. Chodziłem tam często, wiedziałem gdzie są tajemne przejścia, wystarczyło odsunąć deskę, która w takich miejscach zwykle trzymała się na jednym gwoździu. 

  W getcie handel szedł na całego. Było dużo różnych towarów, które oficjalnie sprzedawano, z tym że po cenach horrendalnych, na które samych Żydów zwykle nie było stać, bo oni nie dostawali za swoją pracę pieniędzy. Kupowaliśmy kawę, herbatę, tytoń. Do getta natomiast, ja na przykład nosiłem żarówki o małej mocy, najlepiej 15-tki, 25-tki, żeby jak najmniej prądu zużywały. Nabyte za to towary potem sprzedawaliśmy Niemcom, za kawę gotowi byli zapłacić każdą cenę.

  Oczywiście chodziło tu o wojskowych, zwykłych żołnierzy, bo ci z gestapo, służby porządkowej czy z SS mieli wszystkiego pod dostatkiem, a i potrafili zabrać bez żadnych skrupułów co im się podobało. Prości żołnierze mieli tyle co dostali z przydziału, więc też kombinowali na różne sposoby. Sprzedawali buty, papierosy, nawet broń. Jasne, że trzeba było uważać, w każdej chwili groziła wpadka, a wtedy więzienie, obóz, czy rozstrzelanie w razie ucieczki. 

  Kiedyś pamiętam szmuglowałem chyba z 50 żarówek, nosiłem taką długą jesionkę, w poły za podszewkę pakowało się te żarówki i tak obładowany ruszałem. Poszliśmy we trójkę, ja i dwóch braci Beckerów, Janek i Czesiek, ich ojciec był folksdojczem, podziemie wydało na niego później wyrok za współpracę z Niemcami. Szliśmy wtedy nie przez drukarnię, tylko obok budynku, gdzie mieszkało dwóch Niemców, to było wbrew pozorom bezpieczne przejście. I ci bracia Beckerowie najpierw mnie wystawili, kazali iść pierwszemu. Miałem farta, udało mi się, a gdy oni wyszli akurat napatoczył się patrol niemiecki i wpadli. 

  Ale wywinęli się, ojciec miał dobre znajomości. Gdyby mnie złapali, to obóz murowany. Ale co tam, w takim wieku nie ma strachu. Nie miałem w ogóle świadomości, że ryzykuję. Cieszyłem się, że jako gówniarz zarabiałem więcej niż mój tata.

  Ponadto uczyłem się. Do godziny szesnastej robota w drukarni, a od siedemnastej tajne komplety u pani Parzyńskiej. To była wspaniała nauczycielka, odważna, z poświęceniem. Chudzinka, przygarbiona, włosy rozwichrzone, uczyła nas polskiego, historii, matematyki i geografii oraz niemieckiego. Byłem tak przygotowany, że jak poszedłem zdawać po wojnie do ogólniaka, to trzy zadania z matematyki rozwiązałem w 15 minut. Była ogromna chęć nauki, człowiek łaknął tej wiedzy, wprost wsysał w siebie. wsysał dosłownie.

  My mieszkaliśmy przy ul. Kurpiowskiej 6, tuż przy Angielskiej, a pani Parzyńska przy Bema 28, u państwa Łosiów. Jak szedłem na komplety, to przez podwórza, z posesji na posesji, żeby nie chodzić po ulicach, gdzie można było natknąć się na patrol. Nikt nikomu nie zabraniał. Ludzie ze sobą żyli jak w rodzinie.   Na komplecie było nas pięcioro: Wiesia Wojciechowska, Stasia Dziejma, Mirek Abramowicz, Zbyszek Szeps i ja. 

  Któregoś razu podczas nauki przyszli Niemcy. Pani Parzyńska w porę zauważyła, od razu złapała śpiewnik niemiecki, usiadła przy pianinie i zaczęła grać, a my zaczęliśmy śpiewać po niemiecku. Niemcy pokiwali głowami, gut, gut - powiedzieli i poszli. Pani Łosiowa jednak bardzo się wystraszyła i panią Parzyńską przyjęła na kwaterę pani Miklasz, mama kolegi mego brata. Oni obaj należeli do AK, wpadli w zasadzkę, Romek zginął pod Białymstokiem, a mego brata rozstrzelano w Grabówce.

  Pani Parzyńska przez całą okupację prowadziła tajne komplety. Zajęcia odbywały się na dwie zmiany, jedna grupa z rana, druga po południu. Wieczorem, świecąc karbidówką odprowadzałem młodszych do domu.  Takie to było czasy. Dzisiejsza młodzież nie jest w stanie nawet tego sobie wyobrazić.


Alicja Zielińska 

Translate