Postaw mi kawę na buycoffee.to

Szczur u fryzjera w hotelu "Ritz"

Dziennik Białostocki 1931 r

  Wczoraj przed wieczorem w zakładzie fryzjerskim Karpa w gmachu hotelu Ritz znajdowało się kilka pań , popddajacych się zabiegom lub oczekujacych swej kolei. W pewnej chwili wpadł z ulicy przez uchylone drzwi nie tygrys ,nie lew , a nawet nie mysz lecz szczur.

   W zakładzie zrobił się koniec świata. W jednej sekundzie wszystkie panie znalazły się na stołach , stołkach a nawet na lustrze , kurczowo zaciskajac swe suknie. Rozległ sie tak potworny krzyk , jakby równocześnie obdzierano ze skóry 100 ludzi.

   Znajdujacym się w sasiednim oddziale męskim panom stanęły dębem włosy z przerażenia. " Morderstwo" - ktoś krzyknął ! Wszyscy rzucili się do przedziału damskiego. Pierwszemu wbiegającemu jakaś pani rzuciła się na szyję i przywarła się doń z taka siłą , że o mało go- jak mówią -nie udusiła. 

   I długo jeszcze po ucieczce szczura falowały , jak wzburzone morzee jedwabne bluzki , długo jeszcze słychać było przyśpieszone oddechy. Panie kilkakrotnie sie upewniały , szczura już nie ma , zanim opuściły swe obronne pozycje. Jedna z  pań słabym , mdlejącym głosem oświadczyła, że przez 10 lat nie zajdzie do Karpa. 

   Jeszcze opuszczając zakład panie były pod ogromnym wrażeniem tej niezapomnianej dla nich chwili.

Wspomnienia z ulicy Mickiewicza

   „Ulica Mickiewicza to jedna z najważniejszych ulic na mapie mojego dzieciństwa, ponad 5,5 km od Pałacu Branickich aż do bliżej mi nieznanej ulicy Brzoskwiniowej, która wytycza obecnie przeciwległe kresy tej krainy.

Wędrując od strony Pałacu mijam tę samą od kilku pokoleń budkę z lodami w smakach dwóch  – jeśli latem.

  Tuż obok –  nieistniejący dom drewniany nieopodal Pałacu, w którym wielokrotnie chroniłam się przed burzą,wracając z „archaicznych” kursów języka angielskiego w sali Akademii – a byłam podówczas uczennicą ósmej klasy.

Potem jeszcze kilka kroków obrzeżami Plant (znów ukłon w stronę Praczek oraz altany zwanej Liverpoolem).

  Niegdyś ulica Mickiewicza prowadziła ku drodze na Lublin – teraz jest ulicą urzędów, sądów, kancelarii adwokackich, galerii handlowych, banków, sklepów mięsnych i budek z pieczywem, przychodni oraz ciucharń. Zza szpalerów zieleni widać Teatr im.Węgierki, do którego chodziłam jako licealistka tłumiąc w sobie tęsknoty wielkiego świata.

 I oto przede mną budynek Wydziału Prawa  –  wspominam serdecznie tych  p  r a  w y c h  ludzi, którzy w Białymstoku pozostali i których, mimo odległości zachowuję w serdecznej pamięci. Obok budynek Sądu budzący bolesne skojarzenia z lat przed moim narodzeniem.                  

  Róg Elektrycznej i Mickiewicza…   było to miejsce licealnych spotkań i  poetyckich dysput (bo jeszcze wtedy  poezja była pretekstem towarzyskim – a teraz nadzieją silnie zafałszowaną w wykonaniu jej twórców… poeci jeszcze łudzą się, że wytwory ich pióra są komukolwiek potrzebne poza ich autorami). Piszę to również jako poetka….

Róg Świętojańskiej i Mickiewicza… i oto jeszcze kilka kroków do nieistniejącego domu Sióstr Pankiewiczówien ( pamiętam  schody prowadzące donikąd … i  one z czasem zniknęły pod blokiem z apteką).

Naprzeciw dom rodziny Welterów – tam zabierała mnie moja Babcia na herbatkę do Pani Welterowej (dzięki i takim rytuałom świat okresu międzywojennego oraz współczesny współistnieje  we mnie od  dzieciństwa).

  Tuż koło przystanku autobusowego, nieopodal poczty i nieistniejącego sklepu „Kometka” zachowało się jeszcze  drzewo z ogrodu mojej Babci i mojego Dziadka. Pod tym drzewem stał mój wózek, a w nim ja i cała ta nieznośna wyidealizowana wizja świata. W głębi ogród i Dom, którego już nie ma – odebrano go przecież siłą  mojej  rodzinie  w 1969 roku. Plugawcy rozbierali dach w środku mroźnej zimy, gdy mając zaledwie kilka miesięcy leżałam w łóżeczku wodząc wzrokiem po ścianach ziębnącego ze smutku pokoju.

 Stojąc przy drzwiach frontowych nieistniejącego domu nie śmiem pójść dalej ulicą Mickiewicza hen, w kierunku stawów…

  Lód wspomnień bywa bardzo kruchy w upalny dzień.”


Marta Cywińska

Pajęczarz z bielizną pod pachą

    Pajęczarstwo w przestępczym światku nie było zajęciem zbyt prestiżowym ani też zyskownym. Cóż można było wynieść ze strychu. Tłumok suszącego się tam prania. Ale i takich złodziei w międzywojennym Białymstoku nie brakowało. Głównymi narzędziami pajęczarza podczas roboty były – tak jak w przypadku rasowego włamywacza – wytrychy do otwierania zamków oraz zgrabny rympałek, mały łom, ażeby wyrwać nim skobel z kłódką. Nieodzowny był także worek na łupy.

  W pierwszej połowie lat 20-tych minionego wieku dużą sławą w fachu pajęczarskim cieszył się dwudziestolatek Josel Zalmanowicz, zwany Sałatą.Był to młodzian szczególnie ambitny, a o jego licznych, strychowych wyczynach krążyły barwne opowieści, nie tylko na ulicy Cygańskiej, gdzie mieszkał, ale i w całych Chanajkach. Ta historia wydarzyła się wiosną 1923 roku.

  Łupem Joska Sałaty padła bielizna wartości 500 tys. marek wyniesiona ze strychu przy ul. Sienkiewicza. Było to jeszcze przed reformą Grabskiego, kiedy pół miliona kosztowało kilka podkoszulków i męskich gaci. Trofeum nie było więc zbyt obfite.  Za to właściciel skradzionej bielizny, niejaki Perl, okazał się człowiekiem zarozumiałym i nieostrożnym. Ogłosił on wszem i wobec, że pajęczarze pierwszy i ostatni raz dobrali się do jego strychu, który od tej pory chroniony będzie przez specjalne patentowe zabezpieczenie. Wieść o tym buńczucznym oświadczeniu szybko dotarła do Sałaty – złodziej postanowił podjąć wezwanie.

  Kilka miesięcy czekał na odpowiedni moment. Wreszcie, w pewną lipcową noc, gdy cały Białystok spał spokojnie przy otwartych oknach, złożył wizytę w domu pana Perla. Nazajutrz ten samochwała rwał sobie włosy z głowy. Mniejsza o stracony kosz świeżo upranych prześcieradeł i nawleczek, honor perlowy doznał poważnego uszczerbku, a to za sprawą kartki wetkniętej w otwór „antyzłodziejskiego” zamka. Według reportera „Dziennika Białostockiego” zawierała ona krótki wierszyk następującej treści:

  „Nasz połów jasno poucza, że kiedy złodziej nie cherla, nie ma dlań zamka ni klucza, nawet na zamku pana Perla”.  W tamtejszych czasach złodzieje mieli poczucie humoru.

  Kolejna, krótka odsiadka spotkała Joska Zelmanowicza w 1924 roku. Wyprawił się on pewnego, kwietniowego przedświtu na strych domu przy ul. Sosnowej 18. Swoją bieliznę stracił wówczas Mojżesz Guz, tamtejszy sublokator. Złodziejskiej wyprawie towarzyszyła Sałacie jego pomocnica Estra Bekowska z tejże Sosnowej. Właśnie ona, handlując później skradzionymi klamotami wpadła na Rynku Siennym w ręce agenta EUS i chcąc czy też nie chcąc zasypała wspólnika.

 



   Trzeba powiedzieć, że w tym czasie właśnie kobiety chętnie brały się do, jak to mówiono, wyrabiania pająków. Oto na przykład w lutym 1923 roku niejaka Janina Karpińska z dwoma wspólnikami oporządziła strych M. Wajera przy ul. Nowy Świat 28. Wartość skradzionej bielizny wyceniono na 800 tys. marek. Choć sprawców policja schwytała, cały, mokry jeszcze majdan przepadł bezpowrotnie. Z kolei dwa miesiące później na gorącym uczynku wpadła na strychu pani Sobieszczańskiej (Słonimska 37) nieletnia Katarzyna Kudriawcewa. Kiedy ją przesłuchiwano w biurze Ekspozytury US, z rozbrajającą niewinnością stwierdziła, że dlatego weszła na wspomniany stryszek, ponieważ drzwi do niego były uchylone.

  Sam Josek Zelmanowicz po wyjściu z więzienia postanowił sobie na razie odpuścić mieszczańskie poddasze. Zabrał się za bardziej bezpieczną, jak się wydawało, paserkę. Oficjalnie pracował jako tragarz, zaś po kryjomu pod nowym adresem zamieszkania – Stolarska 1, prowadził skup i sprzedaż rzeczy znalezionych przez złodziei. Wpadł w 1926 roku, kiedy to od notorycznej szpryngówki (kradzież z przedpokoju) Sury Szpiro nabył dwa lichtarze za 20 złotych, choć wiedział, że do niedawna były one własnością Tauby Edelsztejn. Sąd ocenił ten zakup na jeden rok więzienia.

  W latach trzydziestych Josel Zelmanowicz był znany w okolicach Rynku Siennego ze swoich nożowych rozpraw. Raz jego krajali, innym razem on szybciej posunął finką. Z jego powodu w marcu 1936 roku do szpitala św. Rocha trafił Oszer Gurwicz z ul. Marmurowej. Ponieważ rana była lekka, Sałata wywinął się od kratek.


Włodzimierz Jarmolik

Translate