Postaw mi kawę na buycoffee.to

Białostoczanie w Powstaniu Warszawskim

   W Powstaniu Warszawskim brali udział również mieszkańcy Białegostoku i okolic, zarówno w szeregach Armii Krajowej, jak i w innych formacjach walczących po stronie Polskiej. Wielu z nich przed wojną i w czasie okupacji mieszkało w Warszawie, inni przybyli do stolicy w ramach przerzutu oddziałów AK lub ewakuacji ludności.

Białostoczanie w Armii Krajowej: Oddziały AK:

  Wielu mieszkańców Białegostoku i okolic służyło w oddziałach AK w Warszawie. Byli to zarówno żołnierze, jak i łącznicy, sanitariusze i inni. Ich obecność wynikała z faktu, że Białystok i Warszawa były ważnymi ośrodkami konspiracji i przerzutu żołnierzy AK.

Konspiracja:

  Białostoczanie brali udział w działalności konspiracyjnej na terenie Warszawy, zarówno przed wybuchem powstania, jak i w jego trakcie. Byli zaangażowani w kolportaż prasy podziemnej, zbieranie informacji, a także w przygotowania do walki. 

Białostoczanie w innych formacjach: Inne organizacje konspiracyjne:

  Białostoczanie mogli również walczyć w innych organizacjach konspiracyjnych działających w Warszawie, takich jak Narodowe Siły Zbrojne (NSZ) czy Bataliony Chłopskie (BCh).

Formacje pomocnicze:

  Wielu Białostoczan pełniło służbę w formacjach pomocniczych, takich jak Szare Szeregi, harcerstwo, czy organizacje charytatywne, które wspierały powstańców i ludność cywilną. 

 Przykłady zaangażowania: Żołnierze AK:

  Wielu żołnierzy AK pochodzących z Białegostoku i okolic walczyło w różnych dzielnicach Warszawy, m.in. na Starym Mieście, w Śródmieściu czy na Żoliborzu. Byli zaangażowani w walki uliczne, obronę barykad i atakowanie pozycji niemieckich.

Łączniczki i sanitariuszki:

  Wiele kobiet z Białegostoku pracowało jako łączniczki, przenosząc rozkazy i meldunki między oddziałami. Inne pełniły funkcje sanitariuszek, udzielając pomocy rannym na pierwszej linii frontu.

Dzieci i młodzież:

  Nawet dzieci i młodzież z Białegostoku zaangażowali się w działalność powstańczą, pełniąc role łączników, przenosząc pocztę i rozkazy, a niekiedy również niosąc pomoc rannym. 

Znaczenie udziału Białostoczan:

  Udział mieszkańców Białegostoku w Powstaniu Warszawskim pokazuje, że walka o wolność i niepodległość była wspólnym wysiłkiem Polaków z różnych regionów kraju. Białostoczanie, podobnie jak mieszkańcy innych miast, wykazali się wielką odwagą i poświęceniem w obronie Warszawy.

Pamięć o Białostoczanach w Powstaniu Warszawskim:

  Ważne jest, aby pamiętać o udziale Białostoczan w Powstaniu Warszawskim i oddawać im hołd za ich bohaterstwo i poświęcenie. Ich historia jest integralną częścią historii Powstania Warszawskiego i polskiego ruchu oporu.


Google

Rzeka Biała - Fabryka wypuszczała ścieki i wtedy rzeka zmieniała kolor na czerwony

  "Zimą rzeka zamarzała i można było po niej jeździć na łyżwach od hali Jagiellonii aż do mostu przy ul. Poleskiej. Wiosną, kiedy Białka wylewała, pływało się w balii. 

  Naprzeciw naszego domu przy Włókienniczej 22a, po drugiej stronie rzeki, stała przedwojenna fabryka włókiennicza, w niej po wojnie umieszczono garbarnię. Co jaki czas zakład wypuszczał ścieki do rzeki, wtedy Białka stawała się kolorową, najczęściej czerwoną. 

  Po obu brzegach koryta żyło mnóstwo olbrzymich piżmaków, łapano na futra. Latem dzieci wiaderkami łowiły w rzece malutkie rybki. O tej porze kobiety z dziećmi chodziły wzdłuż brzegów i zbierały zioła, gdyż ziemia była tam żyzna. Dużo rosło białej pokrzywy, którą potem sprzedawano do Herbapolu. Wodą z Białki podlewano też przydomowe ogródki."

M.R

Na ulicy Cichej wcale nie było cicho

 


   Ulica Piesza i jej zadziornymi chojrakami  w przedwojennych Chanajkach z powodzeniem mogła konkurować odchodząca na lewo od Krakowskiej, równie króciutka jak Piesza, uliczka Cicha. Panował na niej stale duży harmider wywoływany przez tamtejszych rozrabiaków, jak i przybywających w odwiedziny różnych gości. Policjanci z IV komisariatu także często tam zaglądali. 

   Cztery domy, a ile hałasu. Złodziejskie meliny, pokoiki z prostytutkami, paserka, szulerka, nielegalny handel wódką, a wszystko to na długości kilkudziesięciu metrów. W drewniaku nr 1, od frontu mieszkała rodzinka Chazanów. Ważni byli przede wszystkim ojciec – Szmul i dwaj jego synalkowie – Chone i Chaim. Szmul stanowił przykład twardego sutenera. Tą profesją zajął się jeszcze przed I wojną światową. Swoje podopieczne trzymał krótko. Zabierał im połowę zarobków, a w razie nieposłuszeństwa potrafił mocno poturbować. 

   W 1934 r. przed białostockim Sądem Okręgowym miała miejsce głośna rozprawa o wykorzystywanie kobiet trudniących się nierządem. Głównym bohaterem był Szmul Chazan. Jeszcze przed wejściem do sali sądowej wezwane kobiety twierdziły głośno, że odmówią zeznań. Synowie Chazana grozili im śmiercią, a jedna z koleżanek po fachu, niejaka Helena Szadurska, namawiała do kłamania. Chanajkowski alfons wywinął się więc od zasłużonej kary. Synowie Chazana, choć dopiero w wieku młodzieńczym, byli już zatwardziałymi złodziejami. Wyróżniał się zwłaszcza Chone. Kradł przy każdej nadarzającej się okazji. 

  W 1932 r. opróżnił z zegarków i portmonetek kieszenie bywalców zakładu kąpielowego przy ul. Warszawskiej. Trzy lata później wpadł na gorącym uczynku, kiedy ze swoim pomagierem Szlomą Kukawką polewał 

kwasem solnym skobel i kłódkę przy drzwiach sklepu mleczarskiego na ul. Żwirki i Wigury i z ogromnym zawzięciem suwał piłką do metalu. 

   Jego młodszy braciszek niewiele od niego odstawał. Działał jako kieszonkowiec na Rybnym Rynku. W drugiej części domu przy ul. Cichej nieduży przybytek płatnej miłości prowadziło małżeństwo Mendla i Zlaty Wasilkowskich. Mąż był poza tym znanym awanturnikiem, który w pijanym widzie sięgał często po nóż fiński i w ten sposób udowadniał swoje racje.  Pod numerem 2 mieszkała też wcale niezła parka. Był to Mordko Lis, również wielki amator wszelkich rozrób. Kręcił się po ul. Krakowskiej i jej bocznych dopływach i od przechodniów dopominał się pieniężnych datków. Oczywiście na alkohol. 

   Z kolei prostytutka Taube Wolfson znana była z sympatii do kolejarzy. Do swojej klitki sprowadzała ich z dworca. Niektórzy miłośnicy wdzięków Taube szli nawet ze sobą na ostre. 

  W 1927 r. niejaki Michał Potocki, pracownik warsztatów kolejowych w Łapach tak przyłożył koledze Aleksandrowi Matulisowi  w głowę butelką z piwem, że aż pękła czaszka. Sąd wycenił zazdrość o pannę Wolfsonównę na 6 miesięcy więzienia.  W domu nr 3 urzędowała z dużym powodzeniem Bejla Kleinsztejn. 

  Była to znana w okolicy paserka i właścicielka potajemki z zakazanym wyszynkiem. Specjalizowała się zwłaszcza w skupowaniu kradzionej garderoby i pościeli. Nic więc dziwnego, że drogę do niej znali wszyscy chanajkowscy pajęczarze, czyli złodzieje strychowi.  No i wreszcie domek z nr 4. Tu gwiazdą występku była Maria Szczerbak ze złodziejskiej rodzinki Ejsmontów. 

  Jej brat Antoni należał  do czołówki przedwojennych białostockich włamywaczy. Kradł z kolesiami w całym mieście, zaś jego liczne siostry zajmowały się sprzedażą fantów. Maria obok paserki trudniła się też najstarszym zawodem świata. W 1932 r. skradła klientowi portfel, a w nim 200 dolarów. Jeleniem tym był Jankiel Kapica. Żeby z taką forsą iść na dziwki i to do Chanajek. Przesada! 


Włodzimierz Jarmolik

Gadzinówki - brutalna kolaboracja z niemcami

    Tytułowe określnie wydaje się być oczywiste. Na naszych ziemiach gadzinówkami nazywano  gazety wydawane w czasie II wojny  światowej z inicjatywy władz niemieckich lub sowieckich z przeznaczeniem dla mieszkańców okupowanych terenów. Teksty pisano w nich w języku polskim – w miarę poprawnym –  i nawiązywano do sposobów redagowania prasy z międzywojnia, Przykładami była ruska „Wolna Łomża” i germański „Kurier Białostocki”, za wzór najbardziej znany uchodził  „Nowy Kurier Warszawski, zwany pospolicie kurwarem lub ścierwoniakiem od koloru czcionki.

      Dla uwiarygodnienie i rozpowszechnienia szmatławców umieszczono w nich również wiadomości pożyteczne, aktualne komunikaty, przepisy porządkowe i porady, kronikę poszukiwań osób zaginionych, ogłoszenia drobne. Reklamy, nawet kawałki literatury itp.  Najważniejsze jednak dla wydawców były teksty (artykuły, komentarze, felietony, reportaże), zdjęcia i karykatury promujące programy nazistowskie lub bolszewicko-stalinowskie. Sławiono w nich sukcesy autentyczne i rzekome własnych wojsk, ośmieszano przeciwników. A wszystko po to, by osłabić wolę oporu przeciwko okupantom, szerzyć fałsz, dzielić narody, pozyskiwać kolaborantów, ogłupiać.

   Do szmatławych gazet może jeszcze powrócę, W swoich zbiorach mam jednak i Kalendarzyk-Notatnik z 1942 roku z nadrukiem Wydawnictwo Polskie Sp. Z O. O. Warszawa (ul. B. Prusa 2). Mały, kieszonkowy format, 32 stroniczki i okładka z cienkiego kartonu.  Nie wymieniono w nim Hitlera, III Rzeszy i Wehrmachtu, nie ma słowa o polityce, wojnie, Żydach lub wrogach ludu. Wydawcy gadżetu skupili się na zachęcaniu użytkowników do pilnej i wytrwałej pracy, skrupulatnego wykorzystywania własnego czasu. 

     W tym celu na kartkach z kolejnymi miesiącami i przy każdym dniu właściciel kalendarzyka powinien zakreślać kratki wskazujące godziny poświęcone na pracę. Można też było zastosować kolory, by czarnym zaznaczyć godziny zajęć zawodowych, czerwonym lekcje jęz. niemieckiego, a zielonym godziny dokształcenia zawodowego itp.  Do tego dodano hasła promujące czystość i pogody ducha, sięganie po literaturę fachową. W podsumowaniu, na tylnej okładce, znalazło się wyliczenie „7 grzechów głównych przeciwko sobie”: niesumienność, niesłowność, niepunktualność, nieuprzejmość, niedbalstwo, niezdecydowanie, nieumiejętność zorganizowania własnego czasu.

   Przeglądając kalendarzyk można odnieść wrażenie, że na w okupowanej Polsce panowały w 1942 r. spokój i braterstwo, a wydawca apelował jedynie o doskonalenie się, by żyć szczęśliwie. Nawet zdanie: „Gdy wysiłek rąk poprze wysiłek mózgu powstają drogi, koleje, fabryki, szkoły, ogrody” brzmiał niewinnie. Pracuj Polaku przykładnie nie zważając na okupacyjną rzeczywistość, bo Niemcom do zwycięstwa potrzebne są właśnie drogi, koleje, fabryki.

     Spółka Polska wydała w czasie okupacji również duże „praktyczne kalendarze dla wszystkich”, kryminały, w tym wznowienia sprzed wojny, książkę o reklamie. Wszystko po polsku, legalnie, w miarę starannie i tanio. Niby nie gadzinówki i potrzebne, ale odciągające uwagę od tego co było najważniejsze – od walki z okupantami. To były wentyle, by naiwni zechcieli uwierzyć, że Niemcy lub Sowieci nie są wcale tacy źli. Wydawnictwa przydatne dla mądrych i myślących, perfidnie szkodliwe, jeśli trafiły w ręce mniej rozgarniętych i naiwnych.

   Żyjemy w wolnym kraju, zapomniano o gadzinówkach, a przecież jesteśmy atakowali przez fake newsy, zagraniczne i krajowe. Bądźmy roztropni!

                                                                                                        

A.C.D ,M.R

Chanajki zakazana dzielnica

    Egzotykę Chanajek na tle reszty miasta stanowiło zamieszkałe tam licznie szemrane bractwo spod znaku wytrycha, noża, a nawet rewolweru.

  Zapuszczone i brudne  uliczki skupione wokół ul. Krakowskiej, pełne rozmaitych złodziejaszków, wydrwigroszy i awanturników. Nie brakowało tam też alfonsów i ich podopiecznych – prostytutek. Nad całym tym mrocznym półświatkiem kontrolę sprawowali szczególnie twardzi  i gotowi na wszystko bandziorzy.   Szukający sensacji ówcześni  dziennikarze nazywali ich z upodobaniem – królami Chanajek. Napisałem już o nich wiele. Przypomnę jeszcze raz tych najważniejszych, bez których nie byłoby chanajkowskiej ferajny i sznytu. 

   Przez wiele lat wrogiem publicznym numer 1 w przedwojennym Białymstoku, według określenia, którym w tym czasie posługiwali się sędziowie amerykańscy wobec takich gangsterów, jak John Dillinger czy Al Capone, był niewątpliwie Jankiel Rozengarten, znany w całym mieście pod przezwiskiem Jankieczkie. Ten, jeszcze od czasów carskich sutener i paser zamieszkujący przy ul. Orlańskiej, zajmujący się osobiście włamaniami do sklepów i składów kupców białostockich i puszczający przy okazji w obieg fałszywe pieniądze, zakończył swój żywot na początku 1933 r., w noż owym pojedynku ze Szmulem Gorfinkielem, jednym z najsprawniejszych włamywaczy, jakich wydały Chanajki. 

 

  Jankieczkie, w paserskim fachu dorównywał, a może nawet go nawet przewyższał inny „król”, Ela Mowszowski, niepozorny handlarz z ul. Sosnowej. Kulas, jak przezywano go w zaułkach, reflektował tylko na lepsze złodziejskie łupy – złoto, biżuterię, futra czy kupony drogich materiałów. Szmokty (drobne rzeczy) pozostawiał innym okolicznym paserom, takim jak Hirsz Pieniążek z ul. Odeskiej, Szymel Kacenelbogen z Kijowskiej czy Bejla Kleinsztejn z Cichej.

   Kiedy na początku lat 30. posuniętemu już w latach Mowszowskiemu zaczęła grozić za uprawiony proceder poważna odsiadka, zwinął interes i wybył z Białegostoku aż do Argentyny.  Innymi członkami złodziejskiej dintojry, czyli władzy nad chanajkowskim półświatkiem byli z pewnością Jankiel Najdorf i Izaak Kantor.

   Ten pierwszy, hazardzista i spekulant, urzędował zwykle w bilardowni „Polonia’’ przy ul. Lipowej. Pożyczał pieniądze na wszelkie, zakazane geszefty. Miał dobre układy z policjantami i urzędnikami sądowymi, też potrzebującymi finansowego wsparcia.

Z kolei Izaak Kantor, według słów Adama  Wysokińskiego, naczelnika Wydziału Bezpieczeństwa w Białymstoku, to był naprawdę twardy gość. Na podstawie posiadanej przez policję kartoteki można byłoby napisać o Kantorze niejedną powieść kryminalną. Złodziej, oszust, fałszerz i wymuszacz, zajmował się też pokątnym doradztwem prawnym. Rzadko dawał się złapać na gorącym uczynku. 

  W swoim działaniu przypominał Maksa Bornsteina, zwanego „Ślepym Maksem”, znanego w całej II Rzeczypospolitej wszechwładnego bandziora z Łodzi, który trząsł tamtejszym światem przestępczym, korzystając ze znajomości wśród miejscowych oficjeli. 

  Wśród blatnych chanajkowskich złodziei wyróżniał się z pewnością także Szmul Zawiński, mistrz kradzieży kieszonkowych, nie bez powodu zwany Złotą Rączką. Kraść zaczął jeszcze za cara Mikołaja II. Pierwsza wpadka i wyrok przytrafiły się mu w 1913 r. Ostatni raz trafił do celi więzienia przy Szosie Baranowickiej w 1938 r.

 Kiedy na początku lat 30. posuniętemu już w latach Mowszowskiemu zaczęła grozić za uprawiony proceder poważna odsiadka, zwinął interes i wybył z Białegostoku aż do Argentyny.  Innymi członkami złodziejskiej dintojry, czyli władzy nad chanajkowskim półświatkiem byli z pewnością Jankiel Najdorf i Izaak Kantor.

Ten pierwszy, hazardzista i spekulant, urzędował zwykle w bilardowni „Polonia’’ przy ul. Lipowej. Pożyczał pieniądze na wszelkie, zakazane geszefty. Miał dobre układy z policjantami i urzędnikami sądowymi, też potrzebującymi finansowego wsparcia.Z kolei Izaak Kantor, według słów Adama  Wysokińskiego, naczelnika Wydziału Bezpieczeństwa w Białymstoku, to był naprawdę twardy gość. Na podstawie posiadanej przez policję kartoteki można byłoby napisać o Kantorze niejedną powieść kryminalną. Złodziej, oszust, fałszerz i wymuszacz, zajmował się też pokątnym doradztwem prawnym. Rzadko dawał się złapać na gorącym uczynku. 

W swoim działaniu przypominał Maksa Bornsteina, zwanego „Ślepym Maksem”, znanego w całej II Rzeczypospolitej wszechwładnego bandziora z Łodzi, który trząsł tamtejszym światem przestępczym, korzystając ze znajomości wśród miejscowych oficjeli. 

Wśród blatnych chanajkowskich złodziei wyróżniał się z pewnością także Szmul Zawiński, mistrz kradzieży kieszonkowych, nie bez powodu zwany Złotą Rączką. Kraść zaczął jeszcze za cara Mikołaja II. Pierwsza wpadka i wyrok przytrafiły się mu w 1913 r. Ostatni raz trafił do celi więzienia przy Szosie Baranowickiej w 1938 r.

W Chanajkach często zmieniał miejsce zamieszkania. Wszędzie jednak miał mir wśród tamtejszej ferajny.  Od nowego roku nowe, złe historie z przedwojennego Białegostoku i okolic będą znakowane szyldem „Proszę wstać, Sąd idzie”. Zapraszam do czytania.


Włodzimierz Jarmolik

Prawo Chanajek

   Tutaj wymierzano ją za pomocą noża lub pistoletu. Kulkę można było zarobić na przykład za donoszenie salcesonom czyli ówczesnym policjantom. 

  Sprawiedliwość wymierzały również kobiety. Na przykład za zdradę mężczyzna przyjmował na twarz żrący płyn. A kiedy dwóch mężczyzn chciało serca jednej kobiety, to musieli rozstrzygnąć to między sobą. Obaj bili się. I nie ważne czy na ulicy czy w knajpie. Ten, który przegrał musiał ustąpić. 

Wszystko to działo się pod osłoną nocy. W dzień działał biznes, noc była przyjaciółką kochanek i złodziei. 

  W 1925 roku postrachem był Chaim Sarowski. Gdy przyjechał z USA do Białegostoku, to zamieszkał w Chanajkach. Szantażował, zastraszał, bił sklepikarzy i policjantów. Po roku stanął przed sądem. Skazany za walkę z policją. Mężczyzna miał kompana. Był nim Jankiel Kapicki - współtowarzysz Sarowskiego. Trafił do więzienia za to samo co jego kolega. 

  Najbardziej znanym zakapiorem był Jankiel Rozengarten ps. Jankieczkie - zwany też królem Chanajek. Był znany policji, a taże wielu ludziom. To on rządził Chanajkami. Wiedział o wszystkich większych kradzieżach i aferach. Zamieszany był w podpalenia, a nawet podrabianie pieniędzy. Bandyta rządził do 1932 roku. Później został osadzony w więzieniu. Zarzucono mu między innymi sutenerstwo, paserstwo, posiadanie broni, organizowanie napadów. 

   Jankiel Rozengarten miał również własny burdel przy Orlańskiej 6. Król Chanajek miał syna Połtyjera - ten postrzelił swoją ciotkę. Odpowiadał za to przed sądem. Ostatecznie młody Rozengarten skazany został na trzy lata więzienia za usiłowanie zabójstwa. 

Szmul Chazan, to jeden z wielu sutenerów. Podlegające prostytutki oddawały mu połowę zysku. Interes prowadził twardą ręką. Konflikty z nierządnicami rozwiązywał pięścią. Za swoje czyny miał odpowiadać w sądzie. Jednak kobiety były zastraszone przez jego synów Chaima Chazana i Chone Chazana. Zdecydowały się nie zeznawać przeciwko swemu oprawcy. Sutenerowi uszło wszystko na sucho. 

 

  Swoje miejsce schadzek prowadzili również Mednel i Zlata Wasilkowscy. Była też grupka mieszkańców, która zarabiała na nierządzie, choć nie miała własnego przybytku. W takiej sytuacji zastraszało i "opiekowali" się kobietami pobierając za to pieniądze. 

Czy to przyjmujących u siebie w mieszkaniu czy czekających na okazję na ulicy. 

   Sutenerstwem zajmowali się Jojne Winograd, Szmul Torbiel, Hersz Juchnicki, Lejzer Markus, Mendel Gelber, Abram Azja i Wiktor Morawski. Ten ostatni został skazany na osiem miesięcy w więzieniu za swoje czyny. 

Wśród sutenerów działała też jedna kobieta - Szaja Postrzygacz. Na Chanajkach istniała również szajka zajmująca się wyrabianiem falszywych dolarów. Robili to na szeroką skalę. Szef bandy to Salomon Janielew ps. Rudy. 

  Inną szeroko rozwiniętą profesją na Chanajkach były kradzieże. Najbardziej znani byli Szmul Gorfinkiel ps. Kokoszkie. Złodziej, włamywacz, hazardzista i oszust. Prowadził też burdel przy ul. Orlańskiej 4. Poszedł na 2 lata do więzienia po tym jak okradł biznesmena w 1927 roku. 

Innym bandziorem był jednoręki Szmul Zawiński. Ten z kolei był kieszonkowcem. Tym procederem zajął się już jako 16-latek. Rękę stracił podczas wojny. Druga mu najwyraźniej wystarczyła. 

   Byli też inni złodzieje - Chaim i Chone Chazanowie, synowie sutenera oraz Szlam Kukawka i Abram Kukawka. Panowie okradali sklepy włamując się do nich. Ten ostatni specjalizował się we włamaniach do strychów. 

Z kolei Abram Duczyński razem z żoną obrabiali ludzi podróżujących autobusami. Jeszcze inaczej zarabiał Szmul Chajtowicz. Ograbiał białostoczan korzystających z poczty czy też banku. 

  Specjalistą od włamań był Antoni Ejsmont. Od niego towar skupowali paserzy. Między innymi jego bratanica Bejla Kleinszejn. Kobieta od wujka brała ubrania i pościel, a następnie wszystko z zyskiem sprzedawała. Kobieta handlowała też nielegalnym alkoholem. Skupowała od złodziei ubrania i pościel. 

   Byli też drobni przestępcy. Na przykład Mordko Lis - awanturnik, który wymuszał pieniądze na wódkę od przechodniów. 

Główną ulicą uciech w Białymstoku była Krakowska i Sosnowa. Na tej pierwszej (wraz z okolicami) mieściło się bardzo dużo burdeli, a najbardziej znany znajdował się na rogu Krakowskiej i Lipowej. Na tej drugiej prostytutki czekały na klientów na ulicy. 

Mężczyźni uciechę znajdowali również na Orlańskiej, Marmurowej, Brukowej i Pieszej. 

  Najgorętszą prostytutką na Chanajkach i być może w Białymstoku była Tauba Wolfson. Raz doszło do bójki o jej względy. W 1927 roku jeden kolejarz rozbił butelkę z piwem o głowę swego kolegi. Uderzenie było tak mocne, że mężczyźnie pękła czaszka. Oprawca trafił do więzienia. 


  Znaną prostytutką była też Maria Szczerbek. W mieszkaniu przy ul. Cichej 4 przyjmowała nie tylko Żydów, ale też gojów. 

  Istniały też rodzinne burdele. Sara Robotnik prowadziła taki razem z mężem Bera Robotnikiem i teściową. Ruchlą Robotnik. W przybytku była też melina, gdzie można było wypić. 

Nierządem zajmowały się także Luba Nesterowian i Maria Nesterowian. Działały na ul. Brukowej. Ta pierwsza była lekko upośledzona. Wiadomo też, że niektóre kobiety były zmuszane do oddawania się za pieniądze. Taki los spotkał Wiktorię Krupińską i Julię Stankiewicz.


Włodzimierz Jarmolik

Jankiel Geller z ulicy Stołecznej , wielki miłośnik cudzej biżuterii

   Znacznie bardziej opłacało się polować na wyłożone w witrynach sklepów jubilerskich złote pierścionki, broszki i bransolety niż okradać banki . Takich punktów zegarmistrzowsko-jubilerskich w naszym mieście było całkiem sporo. 

  Wymieńmy choćby sklepy Gutmana i Segałowicza przy ul. Lipowej czy Zyskina i Zyskowicza, prosperujące przy ul. Sienkiewicza. Właśnie Jankiel Geller, charakterny złodziej z Chanajek, zamieszkały przy ul. Stołecznej 9, upodobał sobie ich cenny towar.

  Na złodziejską ścieżkę Geller wstąpił jeszcze jako małolat. W drugiej połowie lat 20., po praktyce w okradaniu podkościelnych żebraków i wyrywaniu torebek z rąk samotnie spacerujących kobiet, wyrósł na asa sklepowych i mieszkaniowych skoków. Praktykę przeplatał z wiedzą teoretyczną, nabywaną od starszych włamywaczy, z którymi miał okazję zaznajomić się podczas pierwszych, więziennych odsiadek. Już wtedy zorientował się, że najlepszy kusz (łup) to biżuteria, drogie zegarki i złote monety. Trzeba mieć tylko dobrego i niezbyt pazernego pasera.

  W maju 1927 r. dokonane zostało zuchwałe włamanie do mieszkania Chaima Szpiro przy ul. Kupieckiej. Sprawcy dobrze wybrali swoją ofiarę. Ów handlarz żelastwem znany był z częstych odwiedzin magazynów jubilerskich. Nagromadzone przez niego złoto zniknęło. Zawiadomiona policja rozpoczęła przeszukiwania u znanych w mieście specjalistów od łomu i wytrycha. 

   

  Nie ominęło to oczywiście i Jankiela Gellera, który w kartotece Ekspozytury Urzędu Śledczego figurował jako wytrawny klawisznik (złodziej posługujący się podrobionymi kluczami i wytrychami), a do tego miał zamiłowanie do drogich świecidełek. Geller został aresztowany, ale na jego udział w robocie na Kupieckiej nie było wystarczająco pewnych dowodów.

  Zanim jednak złodziej ze Stołecznej opuścił areszt, zdarzyła się mu duża przykrość. Razem z nim w celi siedział m.in. Jan Bakun, również zatrzymany w związku ze skokiem na mieszkanie Chaima Szpiro z ul. Kupieckiej. Ten przyznał się w zaufaniu Gellerowi, do którego z szacunkiem odnosili się inni więźniowie, że ma zaszyte w marynarce złote dwudziestodolarówki. Policja podczas rewizji jakoś ich nie znalazła. Geller, po wysłuchaniu tych zwierzeń postanowił uwolnić Bakuna od jego skarbu. Niestety na tej operacji dał się przyłapać. Kradzież marynarki okazała się trudniejsza niż sforsowanie drzwi w upatrzonym lokalu. Geller stracił za kratkami dodatkowe cztery miesiące. 

  Przez następne lata różnie układały się losy Jankiela Gellera. Pewne jednak, że w swoich złodziejskich szacunkach nadal stawiał na biżuterię. 

    W 1936 r. wybrał się, zwyczajem wszystkich, zawodowych białostockich włamywaczy na kresy II RP. Odwiedził Brześć, Baranowicze i Słonim. W tym ostatnim miał farta. W małym zakładzie jubilerskim trafiły mu się w ręce złoty zegarek z masywną bransoletą, dwa pierścionki z kamykami, kilka broszek i wisiorków. 


  Po powrocie do Białegostoku zamelinował zdobycz w zakamarkach swego mieszkania przy ul. Stołecznej. Szukał pasera. Agenci kryminalni z Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej 6 jednak czuwali. Dostrzegli nieobecnego od dłuższego czasu w mieście Gellera i natychmiast przeprowadzili u niego rewizję. Trafione w Słonimie fanty znalazły się w policyjnym sejfie, zaś Jankiel ponownie trafił do więzienia przy Szosie Baranowickiej. Tym razem na dwa lata.    

  Kiedy w lipcu 1937 r. okradziony został sklep jubilerski Mełacha Zyskowicza przy ul. Sienkiewicza 3, Jankiel Geller miał murowane alibi.


Włodzimierz Jarmolik

Chanajki - 5 kwietnia 1937 r.

   "Echo Białostockie" odnotowało taką oto skargę, którą na policji zgłosił Zelik Cywes (Krakowska 18). Spotkali mnie na Brukowej. "Te jołd, daj na wódkę. Nie dam. To zaraz flaki ci wypuścim i girę z siedzenia wyrwiem". 

  W tym samym czasie żale na komisariacie wylewał Bernsztajn z Marmurowej, a nawet Połtyjer Rozengarten, syn osławionego "Jankieczkie", który właśnie wyszedł z więzienia i starał się przejąć kontrolę nad interesami ojca. 

Edelsztajnowie grozili im pobiciem a nawet czymś gorszym. Policjant przyjmujący skargi po prostu zdębiał. 

  Co się dzieje, chanajkowskie łobuzy biją się między sobą, przychodzą do policji na skargi, nie wystarcza im już własna dintojra. Za starych opryszków tak nie było. 

  Kolejne zażalenie na Edelsztajnów komisariat zarejestrował w grudniu 1937 r. Złożył je najpierw Mejer Złotnik z ul. Piłsudskiego. Odwiedził on ul. Krakowską w wiadomym celu. Bracia Zelik, Alter i ich krewny Chaim zażądali od niego 2 litry wódki. Ten z oburzeniem odmówił. Koniec sprawy był prosty, obita twarz i podarta marynarka. 

  Pewnego grudniowego wieczoru jeszcze gorsza nieprzyjemność spotkała Stanisława Majewskiego, również na ul. Krakowskiej. Podeszli do niego trzej Edelsztajnowie. Zelik oskarżył go o obciążające zeznania na policji. 

  Miał po nich odsiedzieć 6 miesięcy. Za to należy się dwa litry wódki. Z braku gotówki Majewski odmówił. Poszły w ruch pięści i noże. Pobity i pokłuty nieszczęśnik trafił do szpitala. Później zgłosił się na policję i złożył skargę na napastników. 

  W kwietniu 1938 r. odbył się kolejny proces z udziałem Edelsztajnów. 

W świetle zeznań Majewskiego sprawa przedstawiała się w ten sposób, że Zelik E. pomówił go o donos na policję, jakoby ten ukradł komuś zegarek i za to musiał odsiedzieć pół roku. Bracia Edelsztajnowie dostali 6-miesięczne wyroki w zawieszeniu na 5 lat, a ich krewny Chaim został uniewinniony.


W.Jarmolik

Na Chanajki nie zawsze docierał wymiar sprawiedliwości

   Tutaj wymierzano ją za pomocą noża lub pistoletu. Kulkę można było zarobić na przykład za donoszenie salcesonom czyli ówczesnym policjantom. 

Sprawiedliwość wymierzały również kobiety. Na przykład za zdradę mężczyzna przyjmował na twarz żrący płyn. A kiedy dwóch mężczyzn chciało serca jednej kobiety, to musieli rozstrzygnąć to między sobą. Obaj bili się. I nie ważne czy na ulicy czy w knajpie. Ten, który przegrał musiał ustąpić. 

  Wszystko to działo się pod osłoną nocy. W dzień działał biznes, noc była przyjaciółką kochanek i złodziei. 

W 1925 roku postrachem był Chaim Sarowski. Gdy przyjechał z USA do Białegostoku, to zamieszkał w Chanajkach. Szantażował, zastraszał, bił sklepikarzy i policjantów. Po roku stanął przed sądem. Skazany za walkę z policją. Mężczyzna miał kompana. Był nim Jankiel Kapicki - współtowarzysz Sarowskiego. Trafił do więzienia za to samo co jego kolega. 

   Najbardziej znanym zakapiorem był Jankiel Rozengarten ps. Jankieczkie - zwany też królem Chanajek. Był znany policji, a taże wielu ludziom. To on rządził Chanajkami. Wiedział o wszystkich większych kradzieżach i aferach. Zamieszany był w podpalenia, a nawet podrabianie pieniędzy. Bandyta rządził do 1932 roku. Później został osadzony w więzieniu. Zarzucono mu między innymi sutenerstwo, paserstwo, posiadanie broni, organizowanie napadów. 

Jankiel Rozengarten miał również własny burdel przy Orlańskiej 6. Król Chanajek miał syna Połtyjera - ten postrzelił swoją ciotkę. Odpowiadał za to przed sądem. Ostatecznie młody Rozengarten skazany został na trzy lata więzienia za usiłowanie zabójstwa. 

  Szmul Chazan, to jeden z wielu sutenerów. Podlegające prostytutki oddawały mu połowę zysku. Interes prowadził twardą ręką. Konflikty z nierządnicami rozwiązywał pięścią. Za swoje czyny miał odpowiadać w sądzie. Jednak kobiety były zastraszone przez jego synów Chaima Chazana i Chone Chazana. Zdecydowały się nie zeznawać przeciwko swemu oprawcy. Sutenerowi uszło wszystko na sucho. 

  Swoje miejsce schadzek prowadzili również Mednel i Zlata Wasilkowscy. Była też grupka mieszkańców, która zarabiała na nierządzie, choć nie miała własnego przybytku. W takiej sytuacji zastraszało i "opiekowali" się kobietami pobierając za to pieniądze. Czy to przyjmujących u siebie w mieszkaniu czy czekających na okazję na ulicy. 

  Sutenerstwem zajmowali się Jojne Winograd, Szmul Torbiel, Hersz Juchnicki, Lejzer Markus, Mendel Gelber, Abram Azja i Wiktor Morawski. Ten ostatni został skazany na osiem miesięcy w więzieniu za swoje czyny. 

Wśród sutenerów działała też jedna kobieta - Szaja Postrzygacz. Na Chanajkach istniała również szajka zajmująca się wyrabianiem falszywych dolarów. Robili to na szeroką skalę. Szef bandy to Salomon Janielew ps. Rudy. 


   Inną szeroko rozwiniętą profesją na Chanajkach były kradzieże. Najbardziej znani byli Szmul Gorfinkiel ps. Kokoszkie. Złodziej, włamywacz, hazardzista i oszust. Prowadził też burdel przy ul. Orlańskiej 4. Poszedł na 2 lata do więzienia po tym jak okradł biznesmena w 1927 roku. 

Innym bandziorem był jednoręki Szmul Zawiński. Ten z kolei był kieszonkowcem. Tym procederem zajął się już jako 16-latek. Rękę stracił podczas wojny. Druga mu najwyraźniej wystarczyła. 

   Byli też inni złodzieje - Chaim i Chone Chazanowie, synowie sutenera oraz Szlam Kukawka i Abram Kukawka. Panowie okradali sklepy włamując się do nich. Ten ostatni specjalizował się we włamaniach do strychów. 

Z kolei Abram Duczyński razem z żoną obrabiali ludzi podróżujących autobusami. 

  Jeszcze inaczej zarabiał Szmul Chajtowicz. Ograbiał białostoczan korzystających z poczty czy też banku. 

Specjalistą od włamań był Antoni Ejsmont. Od niego towar skupowali paserzy. Między innymi jego bratanica Bejla Kleinszejn. Kobieta od wujka brała ubrania i pościel, a następnie wszystko z zyskiem sprzedawała. Kobieta handlowała też nielegalnym alkoholem. Skupowała od złodziei ubrania i pościel. 

Byli też drobni przestępcy. Na przykład Mordko Lis - awanturnik, który wymuszał pieniądze na wódkę od przechodniów. 

   Główną ulicą uciech w Białymstoku była Krakowska i Sosnowa. Na tej pierwszej (wraz z okolicami) mieściło się bardzo dużo burdeli, a najbardziej znany znajdował się na rogu Krakowskiej i Lipowej. Na tej drugiej prostytutki czekały na klientów na ulicy. 

Mężczyźni uciechę znajdowali również na Orlańskiej, Marmurowej, Brukowej i Pieszej. 

   Najgorętszą prostytutką na Chanajkach i być może w Białymstoku była Tauba Wolfson. Raz doszło do bójki o jej względy. W 1927 roku jeden kolejarz rozbił butelkę z piwem o głowę swego kolegi. Uderzenie było tak mocne, że mężczyźnie pękła czaszka. Oprawca trafił do więzienia. 

Znaną prostytutką była też Maria Szczerbek. W mieszkaniu przy ul. Cichej 4 przyjmowała nie tylko Żydów, ale też gojów. 

  Istniały też rodzinne burdele. Sara Robotnik prowadziła taki razem z mężem Bera Robotnikiem i teściową. Ruchlą Robotnik. W przybytku była też melina, gdzie można było wypić. 

Nierządem zajmowały się także Luba Nesterowian i Maria Nesterowian. Działały na ul. Brukowej. Ta pierwsza była lekko upośledzona. Wiadomo też, że niektóre kobiety były zmuszane do oddawania się za pieniądze. Taki los spotkał Wiktorię Krupińską i Julię Stankiewicz. 


Włodimierz Jarmolik

Z prasy codziennej...

  Sad starościański skazał za uprawianie potajemnego uboju Chaję Dworkowicza z ulicy Kijowskiej 12 na 14 dni bezwzględnego aresztu i Bogdana Michała z ulicy Południowej 15 na 21 bezwzględnego aresztu.

  W 22 sierpnia 1926 r policja  ujawniła potajemny wyszynk wódki nizej  wymienionych osób :  Zapka Liby -z ulicy Sosnowej 44, Robotnik Brochy z ulicy Brukowej 5 , Faktor Chany z ulicy Młynowej 33 , i Robotnika Chackiela z ulicy brukowej 5 , u których skonfiskowano 7 butelek wódki. 

  Zgubiono paszport niemiecki na imię Chone Icka Beneko z ulicy Kijowskie 15 . Znalawcę prosimy o kontakt .

Dziennik Białostocki 

M.R


Szymborscy od ponad 100 lat robią zdjęcia

     Wśród najstarszych zdjęć na wystawie Wojskowi w fotograficznym atelier w Muzeum Wojska, są fotografie wykonane w studiu Józefa Szymborskiego ponad 100 lat temu. 

  Kiedy to się zaczęło? Tak dokładnie, to wiedział Józef, czyli mój dziadek - uśmiecha się Tadeusz Szymborski, właściciel zakładu fotograficznego przy ulicy Lipowej 27. Z wyliczeń ojca wynika, że był to 1898 rok, może trochę wcześniej, kiedy Józef jako młody chłopak założył kino obwoźne, a wkrótce potem poświęcił się fotografii. To co robił jego ojciec Feliks, a mój pradziadek, nie bardzo mu odpowiadało. Bowiem Feliks Szymborski był kamienicznikiem, wynajmował mieszkania. Ale nie przewidział jednego, że lokatorzy nie będą płacić. Zaległości rosły, sprawy ciągnęły się latami. Feliks nie wychodził z sądów, sam popadł w długi, bo nie miał z czego spłacać kredytu, w końcu bank zlicytował kamienicę. Ale pieniędzy na tyle jeszcze zostało, że kupił działkę na Lipowej. Była ona pokaźna, jak określa pan Tadeusz, ciągnęła się aż pod CPN i Cepelię.

  Józef miał fantazję. Jako pierwszy w Białymstoku posiadał samochód. Auto wzbudzało podziw, chociaż gdy wsiadło więcej osób, trzeba je było pchać, ale dziadek szyku zadawał - opowiada pan Tadeusz. - Oczywiście miał też motocykl i rower, co też nie było powszechne na początku XX w. Za zarobione pieniądze i przy pomocy ojca wyszykował zakład fotograficzny przy ul. Pięknej. Interes okazał się intratny, bo też i Józef bardzo się przykładał do tego fachu. Białostoczanie chętnie zachodzili do atelier, by się zdjąć na pamiątkę, jak wtedy mówiono. Przy Pięknej zrobiło się wkrótce za ciasno, właściciel zakładu otworzył większy, teraz już przy Lipowej 27. I tu już mógł się realizować w pełni. Zręczny, pomysłowy, taki Adam Słodowy tamtych czasów, wiele rzeczy robił sam - mówi o dziadku pan Tadeusz. - Urządził piękne atelier z balustradkami i z różnymi rekwizytami, które nadawały wnętrzu klimat i stanowiły wspaniałe tło. Scenografia była niczym z filmu. Dziennikarka Anna Zarembina, związana z rodziną Szymborskich (jej mąż Zdzisław, wieloletni fotoreporter Gazety Współczesnej to brat mamy pana Tadeusza) tak opisywała przed laty zakład: „Dla dzieci było miejsce pełne cudów, był koń na biegunach, szabelka, można było nałożyć kapelusz góralski, wywinąć ciupagą, przytulić puszystego misia, można było chwycić bukiet sztucznych kwiatów przyklęknąć na rzeźbionym klęczniku. Maleństwa fotografowano na futrzanych dywanikach, na fotelach obitych kwiecistą tkaniną. Były i zdjęcia dla żartu, żeby kogoś rozśmieszyć, bo przecież nikt nie mógł uwierzyć, że ci młodzieńcy przy sterach samolotu to naprawdę lotnicy w swoich RDW-6. Były takie tła, które nastrajały romantycznie: stare zamki z wieżyczkami, łabędzie, leśne ruczaje lub wielkie serca wycięte z tektury z prośbą-groźbą: bądź mi wierna. A na tle tej całej scenografii - rozbawione twarze młodzieży. Można było też zrobić zdjęcie w mundurze wojskowym choćby nawet w generalskim, ale najchętniej fotografowano się w marynarskiej bluzie”.

  Dawne atelier przy Lipowej 27 miało szklany dach, ale nie posiadało okien, więc dla regulacji światła dziennego przesuwano firanki - dodaje pan Tadeusz. - A zdjęcia robiono w ten sposób, że klient nie mógł się poruszyć w czasie naświetlania zdjęcia, prawie wstrzymywał oddech. Fotograf nakrywał głowę ciemną płachtą, nastawiał ostrość w aparacie, wołał: Uwaga! raz, dwa, trzy, gotowe. Klisze były szklane. Żeby wywołać jedno zdjęcie, Józef Szymborski musiał siedzieć parę godzin. W końcu sam doszedł do tego, dlaczego zdjęcia wychodzą prześwietlone. Podczas jednej z sesji z dzieckiem udało mu się złapać moment, kiedy maluch wytrzymał chwilę bez ruchu, a kiedy się poruszył, założył na obiektyw kapturek. Powtórzyć ujęcia już się nie udało, więc rad nie rad musiał wywołać kliszę. Zdjęcie wyszło doskonałe. Wtedy zrozumiał, gdzie popełnia błąd - zbyt długo naświetla zdjęcia. Zaczął skracać czas naświetlania i zdjęcia wychodziły coraz lepsze.

  Zakład Szymborskiego cieszył się dobrą renomą. właściciel przykładał wielką wagę do jakości zdjęć. Chociaż praca była uciążliwa, w ciemni, w oparach chemikaliów i ciągłym stresie, bo zdjęcia mogły nie wyjść, tak jak wszyscy sobie życzyli. A były to usługi terminowe.


Alicja Zielińska

Translate