Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wygoda. Bandycka rodzina

      Chanajki położone były niemal w centrum miasta. Zamieszkiwała je zwłaszcza ludność żydowska. Z niej pochodziły takie główne postacie chanajkowskiego łotrostwa, jak Jankiel Rozengarten czy Szmul Gorfinkiel. Jednak opryszki z białostockich przedmieść też mieli swoje ambicje: Antoniuk, Bacieczki, Bojary, Piaski, Skorupy, a zwłaszcza Wygoda także posiadały odpowiednie, przestępcze kadry, od bandytów poczynając, a na drobnych żulikach kończąc. Opisy ich wyczynów, tak jak chanajkowców, zajmowały w kronikach kryminalnych lokalnych gazet sporo miejsca.

  Z pewnością wyróżniała się Wygoda. Tutaj jeszcze przed I wojną światową gnieździło się wiele całych rodzin zajmujących się przestępczym procederem. Jako przykład można podać familię Łukaszyńskich. Nestora rozstrzelali jeszcze Niemcy. Najstarszy syn, Antoni kierował w pierwszych latach Niepodległości zbrojną bandą łupiącą wszystkich dookoła. 

   W końcu został pojmany i otrzymał od sądu doraźnego najwyższy wymiar kary. Bandyckie tradycje na Wygodzie rodziny Łukaszyńskich kontynuowali jeszcze przez kilkanaście lat młodsi bracia Antoniego. Ostatni z nich, Konstanty zabity został nożem w 1934 r. podczas złodziejskich porachunków.

  Wygoda znana też była ze swoich potokarzy, czyli złodziei okradających jadące do miasta furmanki. Działo się to zwłaszcza na ulicy Wasilkowskiej, przez którą zmierzali do miasta, w dzień targowy włościanie z okolic Supraśla czy Wasilkowa. 

  Kiedy jechali z powrotem, szybcy złodzieje potrafili ściągnąć im z wozu kożuch, skrzynkę gwoździ, paczkę ze śledziami a nawet rower. Po dokonaniu skoku złodzieje znajdowali natychmiast doskonałe schronienie na pobliskich cmentarzach.

  Inne dzielnice też miały swoich chojraków. Na Bojarach, Piaskach czy Skorupach pleniło się zwłaszcza drobne, chociaż może nie dla wszystkich, drobne chuligaństwo. Wieczorową porą grasowały tam grupki młodocianych wyrostków, którzy zaczepiali każdego przechodnia, zwłaszcza nie ze swojej dzielnicy. Najpierw było solidne straszenie, później takie samo bicie i na koniec zabieranie portfela, zegarka i części garderoby.

    Łobuzy z przedmieść działali również w dzień. Dziennik Białostocki opisał jeden z ich sposobów. Wysyłali na wabia mizernego chłopczyka, który potrącał albo kopał w kostkę wybranego przechodnia. Kiedy ten próbował skarcić malca, z pobliskiej bramy wyłaniało się kilku drabów w naciągniętych na oczy kaszkietach. Oburzeni stawali w obronie krzywdzonego dziecka. Niewinny facet dostawał łupnia i oczywiście tracił to co miał wartościowego.

  Z łobuzami z Antoniuka czy Bojar nie bardzo chcieli się wdawać w przepychanki patrolujący ulice policjanci. Najczęściej podpici awanturnicy byli i dla nich groźni. Przykładem niech będzie przygoda, którą przeżył na początku marca 1925 r. posterunkowy Adam Czarnecki z I komisariatu PP. Pisały o niej z oburzeniem wszystkie ówczesne gazety białostockie. 

  Posterunkowy Czarnecki patrolował nocą, jak zwykle swój rewir w okolicach ul. Warszawskiej. Niespodziewanie został napadnięty przez trzech nieznanych osobników. Pobili oni go do nieprzytomności i zabrali rewolwer. Posterunkowy trafił do szpitala św. Rocha. Tam stwierdzono poważne pęknięcia czaszki. Bandziory zbiegli, czując się całkowicie bezkarni.

  Tymczasem tej samej nocy doszło do jeszcze jednego incydentu. Inny policjant usłyszał na ul. Glinianej strzał z pistoletu. Udał się w tamtą stronę. No i został ostrzelany. Nie bacząc na niebezpieczeństwo z pobliskim kolegą ruszył w pogoń za rewolwerowcem. Udało im się zatrzymać jednego z uciekinierów. Okazał się nim Zygmunt Czarny z ul. Piasta. Większa obława policyjna pozwoliła zatrzymać też kompanów Czarnego.   Przyznali się do napadu na posterunkowego Czarneckiego. Nie odpowiadała im jego dociekliwość i służbistość. A co takim opryszkom mogło odpowiadać ze strony policji.


Włodzimierz Jarmolik

Tatarska polskość

  Są to Tatarzy - muzułmanie osadzeni w Polsce od 600 lat. Polska i polskość była dla nich zawsze bliska. Rodzina posiada udokumentowane dzieje do ósmego pokolenia. 

   Jestem dumna ze swoich przodków. Kompletuję dokumenty i materiały źródłowe, chcę opracować sagę rodzinną. Będzie to zarazem historia Polski i naszego regionu - mówi Maria Aleksandrowicz-Bukin.

   Mieszkanie, choć w bloku wygląda jak muzeum. Stylowe meble, na ścianach jedna przy drugiej stare fotografie, na półkach pełno pamiątek, o wartości muzealnej. Jak chociażby zbiór modlitewników tatarskich: koranów, chamaiłów, kitabów, daławarów. Maria Aleksandrowicz-Bukin, doktor nauk medycznych z zakresu immunologii, o dziejach swojej rodziny może opowiadać godzinami.

   Ważną rolę we wspomnieniach zajmuje dom przy ul. Knyszyńskiej 1 w Białymstoku. - Pod koniec XIX w. dziadkowie ze strony ojca - Jakub i Zofia Aleksandrowicze przybywają ze Słonima i nabywają posesję wraz z domem od właściciela pana Antoniuka - opowiada pani Maria. - Jakub wywieziony do Rosji w 1917 r. wraz z rodziną niebawem zmarł w wieku 40 lat. Wdowa Zofia zmuszona została do samodzielnego utrzymania całej swojej rodziny. Była bardzo energiczną kobietą, poradziła sobie w czasie kolejnych wojennych zawirowań, kiedy to byli deportowani czy musieli szukać schronienia przed okupantami.

   W okresie międzywojennym na wzór obiadów u króla Stasia, przy Knyszyńskiej odbywały się również czwartkowe obiady. Nie było w zwyczaju zasiadać od razu do posiłku. Po przywitaniu gości rozmawiano, po to aby nacieszyć się swoją obecnością. Panowie rozgrywali partyjkę brydża, panie jadły owoce na apetyt. Następnie nakrywano do stołu i spożywano posiłek. Spotkania odbywały się również z okazji świąt, imienin, urodzin. Tata Ryszard (Raszyd) uzdolniony muzycznie, pogrywał na wielu instrumentach, pięknie śpiewał polskie pieśni i romanse rosyjskie.

   Po II wojnie dom stał się ostoją całej rodziny, jak i miejscem spotkań towarzyskich białostockiej elity. Był to typowy dworek miejski z charakterystycznym dużym gankiem. Podwójne drzwi na przestrzał pozwalały na wejście z dwóch stron. Na dole znajdowały się cztery mieszkania, na górze dwa. Oprócz nas mieszkały tu moje ciocie i wujowie. Aleksandrowicze, Smolscy i Miśkiewicze brali czynny udział w życiu zawodowym i społecznym. Dzięki ich inicjatywie powstało Technikum Geodezyjne, a później Wodno-Melioracyjne. Był to również matecznik Tatarów Polskich. Tu spotykała się społeczność tatarska przybyła za Buga. Inicjowano i zakładano Muzułmański Związek Religijny wraz z imamem Lut Muchlą.

   A my bywaliśmy rodzinnie między innymi u państwa inżynierostwa Budryków, z którymi dziadkowie poznali się jeszcze w Kobryniu. To był utarty zwyczaj, na pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia gościliśmy na ul. Pałacowej. Mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze, bardzo przestronne, wysokie z wielkim salonem i stołem na 30 osób. Takie spotkania ludzi różnych kultur, różnych religii były normalne, ja wzrastałam w takiej atmosferze.

   Historia rodziny ze strony matki jest nieco odmienna, choć zbliżona. Pradziadek Maciej urodzony w 1871 r. w Nowogródku w szlacheckiej rodzinie Aleksandrowiczów h. Kosy, ożenił się z Halimą Aleksandrowicz. Rodzina początkowo mieszkała w Nowogródku, a następnie wraz z awansem zawodowym pradziadka na asesora zmieniała miejsce pobytu na Mińsk, Bielsk, Kobryń, Warszawa. Maciej często również przebywał w Białymstoku. W dowód zasług związanych z pierwszym spisem powszechnym otrzymał Order św. Stanisława.

   Na początku XX w. do Białegostoku został służbowo delegowany starszy syn Macieja - Tymoteusz (mój dziadek), otrzymał on stanowisko buchaltera w banku przy ul. Warszawskiej, a następnie był dyrektorem elektrowni. Młodszy syn Konstanty pobierał nauki w Realnym Ucziliszcze, czyli w Gimnazjum im. króla Zygmunta Augusta. Następnie podjął studia na Politechnice w Sankt Petersburgu. Wraz z braćmi Kryczyńskimi w 1907 r. zakłada Koło Studentów Muzułmanów Polskich.

   W 1908 r. Tymoteusz żeni się z Emilią Popławską z Kruszynian (rodzina Popławskich za zasługi dla Rzeczpospolitej otrzymała od króla Jana Sobieskiego majątek oraz szlachectwo). Powołany do wojska w 1914 r. za udział w walkach I wojny światowej zostaje uhonorowany kawalerem Orderu Orła Białego. W czasie działań wojennych rodzina zostaje zmuszona do wyjazdu i osiedlenia się w Kursku. Tam też giną pradziadkowie Maciej Aleksandrowicz i Samuel Popławski. W 1924 r. pozostała rodzina, aby móc razem wrócić z bieżeństwa z Rosji, do biletu dopisuje jako służącą prababcię Felicję, ponieważ pozwalano na wyjazd tylko najbliższej rodzinie.

   Z tego związku urodziło się wiele dzieci, wśród nich moja mama - Almira. Uczyła się w gimnazjum księżnej Jabłonowskiej. (Zachował się beret mamy z orłem z koroną oraz legitymacja szkolna). Młodszy brat mamy - Bazyli służył w szwadronie tatarskim, 13 pułku ułanów wileńskich, przydzielono go do sztabu. W czasie kampanii wrześniowej 1939 r. wyruszył w bój razem z imamem A. Chaleckim. Do Wisły doszli razem, imam widział go, a za Wisłą już niestety nie spotkali się. Zginął ku chwale ojczyzny, mając 20 lat. Utalentowany artystycznie, pięknie malował, rzeźbił.

   Dziadka Tymoteusza określano kustoszem tatarskich pamiątek. Dzięki niemu zachowały się cenne dokumenty, posłużyły one wybitnym badaczom dziejów tatarskich w Polsce za materiały źródłowe. Był światłym człowiekiem. Wiele podróżował, kupował czasopisma, książki, interesował się poezją. Bardzo lubił klasykę, czytał wszystko w oryginale - dzieła Lermontowa, Gogola i Boya-Żeleńskiego z jego zbiorów zachowały się do dzisiaj. Wśród pamiątek jest okolicznościowy bibelot sygnowany na jedwabiu, wydany z okazji przyznania Władysławowi Reymontowi Nagrody Nobla.

   W rodzinie przywiązywano wagę do edukacji oraz nauki języków. Pomimo zaboru dzieci uczyły się polskiego, a także angielskiego, francuskiego, niemieckiego - podkreśla pani Maria. Ponadto posługiwano się językiem liturgicznym arabskim oraz tatarskim. Zachowały się też kartki świąteczne, jak i wizytówki z życzeniami Bajramowymi - pisane po arabsku.

   W domu zaś rozmawiano wyłącznie po polsku. Polska i polskość była zawsze bardzo bliska mojej rodzinie. W Święto Konstytucji 3 maja i Niepodległości 11 listopada rozbrzmiewały patriotyczne pieśni. Ach, jak było przyjemnie uczestniczyć we wspólnych trzypokoleniowych spotkaniach. Pamiętam, jak dziadek opowiadał nam o Katyniu, o Piłsudskim. Oficjalnie to było zabronione, a myśmy znali prawdę. Dziadek przykazywał: dzieci, tylko nie mówcie o tym w szkole. Do dziadka Tymoteusza zawsze można było przyjść i zapytać o historię Polski, był źródłem wiedzy. Cenił cesarza Napoleona i marszałka Piłsudskiego, marzył o wolnej Ojczyźnie.

   Historia domu przy Knyszyńskiej 1 niestety skończyła się w 1975 r. W związku z budową ul. Gagarina, obecnie Al. Solidarności, dostaliśmy nakaz przeprowadzki. Dom został zburzony, po posiadłości nie zostało ani śladu. Kiedy tamtędy przejeżdżam, z wielkim sentymentem wspominam nasz rodzinny dom, ogród i sad. Bardzo mi go dzisiaj brak. Pozostały jedynie wspomnienia i pamiątki.


Alicja Zielińska  

List wędrował pięć lat

     W 2003 r. Stanisław Szerszuń przysłał mi z Dąbrowy Białostockiej oryginalny list, napisany przez kolegę Henryka Runca. Przed wojną obaj mieszkali w Lidzie przy ul. Legionowej. Rodzice Henryka posiadali duże podwórko, gdzie bawiła się okoliczna dziatwa. 10 lutego 1940 r. NKWD zabrało rodzinę Runców, w tym babcię liczącą ponad 70 lat.    Wysadzono ich w syberyjskiej tajdze, zagoniono do pracy. Babcia i ojciec pozostali na zawsze w przepastnych  lasach i mokradłach, Henryk – miał już 17 lat – zdołał dostać się do wojsk tworzonych w ZSRR przez gen. Władysława Sikorskiego. Przeszedł cały szlak bojowy 2 Korpusu Polskiego, po wojnie osiadł na stałe w Londynie, natomiast mama, młodszy brat i siostra powrócili do nowej Polski, zamieszkali w Stargardzie Szczecińskim.

    H. Runc w lipcu 2002  r. odwiedził pana Stanisława i poprosił, by kolega przekazał historyczny list do publikacji w „Kramiku regionalnym”.  Powtarzam fragmenty tego niezwykłego dokumentu. Pewnie już nie żyją dwaj przyjaciele z Lidy, mija 83 lat od chwili, gdy polski zesłaniec, oficjalnie zwany specpieriesieleniecem, pisał list do Kochanego Staśka. 

„… Żadnych wiadomości o wyniku idącej wojny nie mamy. A tak wszystko po staremu, pracujemy bez wychodnych [wolnych dni] 11 godz. na dobę. Ja pracuję w lesie, robota ciężka, wyłącznie na chodzeniu. Pracuję wzdymszczykiem, robię nacięcia na sosnach w celu wydobycia żywicy. Odżywianie marne, chleb poza tym nic, chodzimy jak pod gazem [otumanieni]. 

   Ojciec pracuje  w lesie, robi budy od deszczu. Mamusia w domu leży ciężko chora, choruje już drugi tydzień i nie może poprawić się. Halinka [siostra] także pracuje w lesie, zbiera żywicę.

Pomimo tego, że mamy bardzo ciężkie warunki, no jednak człowiek nie pada na duchu, jakieś wesołe myśli przebiegają przez mózg, coś jakby ci szepcze, że już nie długo… wojna kończy się i znowu będziemy blisko jeden drugiego, a to wszystko będzie wspomnieniem. 

   Smutno bardzo jest, życie płynie jednostajnie, monotonnie, Och, jakbym nie chciałbym być teraz pod bombami, [a] mieć chwilkę rozrywki, [dobrych] wrażeń. Człowiek  chodzi jak cień, błąka się wszystko jedno jak duch po tajdze. Wokół, gdzie nie spojrzysz las – tajga, słyszysz szum drzew i natrętne brzęczenie komarów. Komary już nam tak dali się we znaki, że prosto człowiek z cierpienia wychodzi [traci świadomość].

    Kochany Staśku mamy połowę miesiąca czerwca, a już tutaj spotyka się w bardzo dużych ilościach borowiki, ale cóż z tego, kiedy nie ma ich z czem przyprawić, trochę gotujemy na  wodzie, część zaś suszymy. Koło domu mamy malutki ogródek, posadziliśmy trochę kartofli, a tak więcej nic. Na tym kończę swój list i zasyłam Wam wszystkiem, tj. tatusiowi, mamusi i Witku moc pozdrowień oraz ukłony od naszej rodziny. Henryk R. 1 VIII 41.”.

    Henryk pisał list na raty, dlatego wymienił w tekście czerwiec i dał końcową datę sierpniową. Nie tracił nadziei i nawet przeczuwał, że niewola może wnet się skończyć. Właśnie 30 lipca 1941 r. premier gen. Sikorski podpisał układ z sowieckim ambasadorem w Londynie Iwanem Majskim. Na mocy tego porozumienia wywiezieni na wschód obywatele II Rzeczypospolitej Polskiej mieli odzyskać wolność. Zadziwiająca intuicja! Natomiast cytowany list nie mógł być wysłany, bo od 22 czerwca 1941 r. wojska niemieckie zajmowały ziemie polskie okupowane wcześniej przez Moskwę. Gdy syn Henryk wyjechał do tworzonych wojsk polskich, zostawił list mamie i ta przywiozła go do Polski prawdopodobnie w 1946 r.

    Patrzę ze wzruszeniem na pożółkłe kartki w kratkę zapisane atramentem. List wędrował do S. Szerszunia co najmniej pięć lat, ktoś ołówkiem narysował na nim ołówkiem kwiatek, dziś słabo już widoczny. Czy pozwolicie Państwo, że zachęcę do ponownego przeczytania zdania: „Pomimo tego, że mamy bardzo ciężkie warunki….”. 


  Pozdrawiam miło. Adam Cz. Dobroński (adobron@tlen.pl) 

Białostockie "Whitechapel"

   Chanajki solidnie pracowały na swoją reputację w mieście. Tak to jest, że wszystkie większe miasta miały od zamierzchłych czasów swoją „dzielnicę cudów”, siedlisko biedy, występku i zepsucia. 

  Były one może nie tak okropne, jak ta średniowieczna, którą w powieści „Katedra Marii Panny w Paryżu” odmalował francuski pisarz Wiktor Hugo, ale coś w tym duchu. Popatrzmy tylko na początki XX stulecia. W Paryżu oszałamiał wszystkich apaszowski Montmartre, w Londynie ponury Whitechapel, a w Nowym Jorku nieobliczalny Chinetown. Moskwę reprezentowała chachrajska Chitrowka, zaś Warszawę szemrane Nalewki. 

  A nasz Białystok z tamtych czasów? Chociaż wielokrotnie mniejszy od wzmiankowanych powyżej metropolii, także szczycił się podobnym „cudotwórczym” kawałkiem miasta. Były to żydowskie Chanajki, położone blisko zamożnego śródmieścia, ale różniące się od niego lichą zabudową i ubogimi choć zdeterminowanymi do życia mieszkańcami.

  Na niezbyt rozległym obszarze Chanajek  gnieździły się tysiące rodzin żydowskich robotników, chałupników i sklepikarzy, duża rzesza bezrobotnych i żebraków, moc dziewek upadłych oraz gromada zdeklarowanych złodziei i oszustów, czyli tzw. ferajna. Zasięg tej mrocznej dzielnicy nie był do końca jasny. Można go jednak jakoś zakreślić. Mieściła się z pewnością między ul. Lipową i Młynową z jednej strony i rozciągała się do ul. Sukiennej i Głuchej z drugiej. Przecinały ją trzy ważne arterie: Sosnowa, Surażska i Krakowska.

  Słynna była zwłaszcza ta ostatnia, w czasach carskich zwana Moesowską, siedlisko miejscowej rozpusty. Od Krakowskiej odchodziły lub leżały w pobliżu takie niebezpieczne ulice i zaułki, jak Marmurowa, Brukowa, Siedlecka, Orlańska, Cicha czy Piesza.

  Poprzez ul. Odeską i Malinowskiego wpływy Chanajek sięgały pobliskich centrów handlowych - Rynku Siennego i Rynku Rybnego, zaś ulicą św. Rocha można było dotrzeć na nieodległy Dworzec Centralny.

  A teraz garść cytatów z przedwojennej prasy, dających wyobrażenie o chanajkowskiej rzeczywistości. „Na Chanajkach zamieszkuje proletariat i biedota oraz niziny społeczne i męty miejskie. Czai się groza tragicznej sytuacji bezrobotnych mas, wyczekujących od dawna pracy i zmiany na lepsze. Chanajki nienawidzą bogatych i sytych. Nienawidzą burżujów, fabrykantów, kupców, kamieniczników, urzędników państwowych i policji. Brudne domki i odrapane kamienice - nędza Chanajek jest ponura i straszna”. 

  Swoje zdanie o wyglądzie Chanajek wyraził także w 1938 r. architekt białostocki Ignacy Tłoczek: „Własnym oczom nie uwierzy Europejczyk, przeskakując kolorowe ścieki w przepaścistych rynsztokach, przez które przerzucono mostki w dbałości o dobro mieszkańców, omijając w pośpiechu koszmarne obrazy pokrzywionych domów, bud i ruder, którym za komin służyła rura blaszana, płotów o wysokości do 4 m, kramików, których towar po inwentarze zmieściłby się w ręcznym koszyku, działek zabudowanych tak ciasno, że za podwórze służy ulica. Cała ta „urbanistyka” nabiera specjalnego kolorytu, gdy pod wieczór wyległe na ulice mrowie ludzi obsiądzie progi domów i rynsztoki, tamując wąskie przejścia między rynsztokiem a budynkiem zwane chodnikami. Obrazy tak ponure swoją obcością, tak potworną nędzą, tak sromotnym zaniedbaniem”.

  Przedwojenne Chanajki znane były jednak przede wszystkim z dokonań tamtejszych złodziei, oszustów i sutenerów. Była to owa sławetna ferajna, rządząca się swoimi prawami i niedająca wytchnąć białostoczanom. Dziennikarze zawsze mieli co pisać. 


Włodzimierz Jarmolik

Sowieci zawsze lubili sobie poszpiegować

 

     Koniec I wojny światowej. Polska odzyskała niepodległość. Od samego początku jej granice i terytorium penetrowane były przez wywiady sąsiednich państw.

   Przodowała w tym Rosja Sowiecka, utworzona po upadku carstwa Romanowów. Przegrana wojna Lenina z Piłsudskim w 1920 r. jeszcze bardziej wzmogła szpiegowskie działania Czeki, a później GPU, policji politycznej Kremla. Również Białystok ze swoim strategicznym położeniem na wschodzie II RP znalazł się na celowniku. O dziwo, do tej pory w swojej „mrocznej” rubryce nie pojawiła się ani razu żadna z takich szpiegowskich historii. Nadrabiam zaległość i przypominam od razu aż trzy. Każda na swój sposób inna.

   Najpierw za zdobywanie tajnych informacji zabrali się zwerbowani przez „czerezwyczajkę” z białoruskiego Mińska przygraniczni przemytnicy z okolic Stołpec. Robili to oczywiście dla pieniędzy i przyzwolenie na uprawianie szmuglu. Pod koniec 1922 r. w białostockim hotelu Bristol zatrzymani zostali małżonkowie Iszer i Sonia Milnerowie oraz Hersz Kagan. 

    Wszyscy mieli nieco ponad 20 lat. Znaleziono przy nich instrukcję w języku rosyjskim. Zawierała 9 punktów dotyczących kwestii wojskowych. Szpiegów przygotował i kierował nimi Jan Molgis, mieszkaniec Wilna. On też został zatrzymany. Śledztwo trwało blisko 2 lata. W końcu Sąd Okręgowy w Białymstoku wydał wyrok - 4 lata za kratkami. Tylko Soni Milnerowej się upiekło. Zdołała zbiec.

   Szpiegów interesowały zwłaszcza stacje kolejowe i mosty

W 1925 r. miała miejsce kolejna afera szpiegowska. Tym razem agentami sowieckimi okazali się... byli oficerowie armii carskiej osiedli w Polsce. Nie powodziło się im najlepiej. Ponieważ niektórzy z nich znaleźli zatrudnienie na kolei, zwłaszcza w Dyrekcji Wileńskiej, stali się obiektem zainteresowań sowieckiego wywiadu. W Białymstoku pracował m.in. Leon Kiryłow, jako inżynier. 

   Urzędnikiem kancelarii wydziału eksploatacji był Mikołaj Pawlukiewicz. Kierował grupką agentów Andrzej Kuryszew, buchalter Polskiej Spółki Telefonicznej. Interesowały ich plany węzłów kolejowych, mostów i materiały mobilizacyjne na wypadek wojny. Kopiowali je i wozili do poselstwa sowieckiego w Warszawie. Oczywiście nie za darmo. W końcu jednak służba bezpieczeństwa ich dopadła. 

   W kwietniu 1926 r. miał miejsce proces. W Białymstoku. Ówczesna prasa pisała: „Wzdraga się serce na widok zdrajców, których przyjęliśmy gościnnie, dając przytułek i pracę”. Wyroki były zróżnicowane, od 3 do 5 lat więzienia. Uznano je za zbyt łagodne. Jednocześnie opinia publiczna domagała się „wytępienia w wileńskiej Dyrekcji Kolejowej jaczajek rosyjskich, monarchistycznych i komunistycznych, jednako wrogich Polsce”.

   Latem 1933 r. znowu przed Sądem Okręgowym stanęli szpiedzy sowieccy. Byli to Maksym Sochor, lat 30, pracownik białostockiej PKP i Sender Ołtuski, lat 27, kierownik polskiego domu dziecięcego w Bobrujsku (Rosja). Zwyczajowo rozprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych. Do prasy trafił tylko taki oto komunikat: „uznać winnym M. Sochora, że w lipcu 1933 r. na terenie powiatu białostockiego umyślnie ujawnił innej osobie dokumenty, które ze względu na dobro Państwa Polskiego, należy zachować w tajemnicy, a mianowicie plan sytuacyjny stacji Łapy i terenu warsztatowego, i skazać go na 12 lat więzienia na mocy art. 47 i art. 52 Kodeksu Karnego oraz pozbawić praw publicznych, obywatelskich i honorowych na lat 10”.

   Prowadzący Sochora agent sowiecki S. Ołtuski dostał jeszcze więcej - 15 lat pobytu w przymusowym odosobnieniu. Obu szpiegów potraktowano bardzo surowo, ponieważ uznano ich za znaczących komunistów. Świadczyła o tym obecność w sądzie Teodora Duracza, broniącego w procesach politycznych „wierchuszkę” KPP.

                                                     Włodzimierz Jarmolik

Ulica Targowa

 

    Przed wojną i tuż po wojnie była to ulica Rabińska, a przecinała Śledziową. No, to na pewno jesteśmy w Białymstoku! Dodam tylko, że Targowa biegła równolegle do istniejących jeszcze ulic: Wiejskiej, Żelaznej i Szpitalnej, a dochodziła do narożnika Siennego Rynku. Obecnie na tym miejscu stoją bloki osiedla "Piaski".

  Do 1963 roku przy Targowej pod numerem 20 mieszkali państwo Bieleccy, senior nosił wielce oryginalne imię Nicefor i był zdunem. Rodzina miała format na obecne czasy ekscentryczny, wtedy obyczajny, czyli 2 (rodzice) plus 6 (dwie córki i czterech synów). Tylko Bieleccy w tym drewnianym domu byli katolikami, mieszkała tu też samotna Żydówka w średnim wieku; ładna i zawsze elegancko ubrana. Ważną postacią, choć zajmującą poddasze, był dorożkarz, pan Gryko. Do pracy wychodził w mundurze, jego pojazd czekał na klientów przy ul. Pięknej. Listę lokatorów pod dwudziestką uzupełniali: Jakubowscy Siemieńczukowie, Stankiewiczowie, Węcławscy; razem 8 rodzin.

   Czasy były trudne, trzeba było żyć solidarnie i zapobiegliwie. Pani Niceforowa piekła chleb, bułki i ciasta, by sprzedać je na rynku, w chlewiku kwiczała świnka i gdakały nioski. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, bo Siedleccy spod dwunastki (on był inżynierem) mieli krowę, a widywało się i stadka kóz.

  Młodzież z rodziny Bieleckich też zarobkowała pomagając rodzicom. Jeśli ktoś w sąsiedztwie miał imieniny, to Edward i Andrzej spieszyli z rana urządzić solenizantowi koncert życzeń. Zaczynali od marsza, potem było nieśmiertelne "Sto lat", fale Dunaju i Amuru, melodie przyjemne, obce i swojskie. Bohater dnia z uśmiechem otwierał okno i zerkał, czy sąsiedzi podzielają jego radość. Największy urobek (pieniądze, ciasto i cukierki) bywał na św. Jana, z hojności słynęli młynarz Jan Magnuszewski ("Magnusz"), pan kolejarz, szewc Alfons Siedlecki, prof. Tworkowski ze szkoły numer 6.

   Edward grał na akordeonie z czynelami, już w klasie pierwszej uczył się gry u Jana Zinowko. Andrzejowi mama kupiła perkusję, gdy ten pilnie się przyglądał muzykowi podczas imprezy choinkowej. Przez jakiś czas także ojciec grał na marakasach, a siostry Danuta i Bożena śpiewały. Dołączył do nich Jerzy Stoma spod 13 A, z gitarą. Zespół zaczął być znany w okolicy, grywał na weselach, w restauracjach, "Domku koniuszego" i na tatarskim weselu. Pan Andrzej w latach 70. grał w białostockich zespołach "Scholastycy" i "Elektronik".

  Jak wiadomo, w izbie kuchennej powinna stać płyta, najlepiej z czterema fajerkami i duchówką. Mogła mieć i mały piec chlebowy, w wersji gospodarczej (wiejskiej) także okap. Piece zaś dzielono na: fizyczki (wolno stojące w pokojach), ścianówki (w kuchni, połączone z płytami), leżanki (z drugiej strony ścianówek), duże chlebowe ze spaniem na górze.

  Fizyczki bywały i na czterech nóżkach (obkładanych kaflami), koniecznie z paleniskiem zamykanym hermetycznie i drzwiczkami na górze (w środku dziupla na garnek z zupą, kartoflami, etc.), niekiedy z ozdobnym gzymsem. Ścianówki miały wysokość 1,5 - 2 m, wieniec na górze. Do nich przylegały leżanki, nazwa wszystko wyjaśniała. A jak nie było leżanki, to ścianówka ogrzewała ścianę przylegającego pokoju. Uf, trochę to skomplikowane, bo jeszcze trzeba wiedzieć, że wyróżniano kafle narożne (w kant lub okrągłe), środkowe, berlinki (duże), z glazurą białą i kolorową.

  Pan Nicefor była zdunem drogim, ale cenionym, na takiego trzeba było niekiedy dłużej poczekać. Nie zdarzyło się, by jego piec dymił, zug (ciąg) w nim zanikał, czy kafle się wypaczały. Kielnie duża i mała, waserwaga (poziomnica), młoteczek, meselek podłużny, tarcza do gładzenia, no i czucie w palcach, intuicja, doświadczenie. Na wsiach mówiono na niego Pieśnik. Jak taki majster przyszedł naprawiać piec uszkodzony, to ręką zbadał temperaturę, tu i ówdzie popukał i już wiedział, gdzie trzeba wybijać kafel lub wycinać otwór, by wyciągnąć sadze (bywało, że 2 - 3 wiadra) z pomocą sprężyny zug przywrócić. A synowie mistrza mieszali glinę tłustą i chudą, kopaną po sąsiedzku na posesjach przy Wojskowej i Plutonowej. Firma familijna działała bez zastrzeżeń, wykonywano prace nawet w kościele św. Wojciecha i placówkach służby zdrowia.

  Białystok miał pulsujące żywo serca: większe to Rynek Kościuszki z przyległościami, mniejsze Rynek Sienny z halami (mięsna, rybna) w pobliżu. Ulica Targowa nie była jako ta aorta, ale spełniała w krwioobiegu miejskim funkcje pożyteczne. Pod osiemnastką z czerwonej cegły mieściła się krótko szkoła żydowska.

 Kamienicę tę usunięto w latach pięćdziesiątych XX wieku, jako pierwszą i była to zapowiedź zagłady całej ulicy. Natomiast po przeciwnej stronie (nr 13 B) czekała na rozbiórkę zrujnowana przez bombę pożydowska garbarnia. Podczas jej wyburzania w piwnicach odsłonięto duże kadzie dębowe, drzewo to posłużyło pobliskim mieszkańcom na pierwszorzędny opał. A jak rozbierano trzynastkę (mieszkali w niej: Dziubińscy, Kalinowscy, Romanowscy, Wawrzeniukowie, Wierzbiccy), to na belkach stropowych widniały wyryte gwiazdy Dawida.

  Był na Targowej sklep galanteryjny, na rogu z ul. Suchą urządzono mleczarnia i tam chodziło się z bańką po mleko, kowal Więcko robił wozy, jego brat miał młynek. Prowadzono też skup skór, nie wiadomo skąd brano bimber i słoninę (grubą) na cztery palce, a szynki i kiełbasy wędzono w ogrodach. 

   

   Dobrze miały także gołębie. W ogóle to na Targowej było rojno i wesoło, nie wypadało narzekać na dziury w bruku, brudy w rynsztoku, wrzaski za ścianą. Trzeba było posiadać wyrozumienie i szacunek, żyć pogodnie. Jak batiuszka przychodził z kolędą, to zachodził i do Bieleckich, bo jakże inaczej. Na msze maszerowało się do fary, na nauki do Szkoły Powszechnej nr 6 (czerwony budynek) i nr 11 (biały), oba przy ul. Mazowieckiej.

  Moi rozmówcy zapamiętali inne jeszcze nazwiska mieszkańców: Więcko pod dwójką, Kaniewscy pod dziesiątką, Leszek Muszyński i pan Hryniewicki pod czternastką, Derpeńscy, Skowrońscy i Korzenieccy pod jedynką, Granaccy i Stoma pod 13 A. Zostało wiele miłych wspomnień, Targowa - Rabińska skończyła się w połowie lat 60.

                                                    Adam Czesław Dobroński 

Chanajkowskie hetery i rozpieszczone gejsze


   W międzywojennym Białymstoku tak, jak w innych dużych miastach, było całkiem dużo panienek nieskromnych. Redaktorzy w gazetach ubolewali, że w centrum miasta przy znakomitym hotelu RITZ czy chodnikach po stronie kina PAN , między ul. Częstochowską, a Giełdową włóczą się córy Koryntu i swoim zachowaniem budzą zgorszenie wśród młodych  oraz zakłócają spokój zacnym mieszkańcom. " Dziewczynki" zaczepiały bezceremonialnie przechodniów, rzucając pod ich adresem sprośne często dowcipy.  

  Ale najgorsze ze wszystkiego było to, że na ulicach zaczęło się pojawiać coraz więcej młodocianych prostytutek, w wieku 13-14 lat. Miejscem swego działania smarkate hetery obrały róg Pierackiego i Sienkiewicza koło restauracji LUX oraz róg Kilińskiego i Żwirki i Wigury, obok bramy pałacu .Przewodziła im 14-latka, już złodziejka, ponoć córka szewca, izraelity.

   W innym miejscu miasta niemiłą przygodę potkał pan Ł. Sz. który wraz ze swoim serdecznym kolegą panem K. zajechał w nocy na ul. Marmurową. Dorożka stanęła przed pewnym domem. Ł. Sz zabawiwszy w środku niedługo, czekał w dorożce na przyjaciela, który też postanowił skorzystać z wiadomych usług. Kiedy zabłysły pierwsze zorze, zjawili się nagle dwaj młodzieńcy, wyciągnęli drzemiącego p. Sz. z dorożki i dotkliwie poturbowali.

  Niemal w każdym domku znajdowały się spelunki nierządu. Aby uniknąć pociągania do odpowiedzialności za sutenerstwo, właściciele spelunek rozmieszczali swoje gejsze w oddzielnych mieszkaniach, żeby wyglądało to w ten sposób, że wesołe pannice same wynajmują lokal.  

 Brudów i zarazków w tych spelunkach po uszy. Ostrzegano w gazetach iż - "większość choruje na gruźlicę połączoną z chorobami wenerycznymi". Właśnie Chanajki przez jakiś czas żyły sensacją. Oto do pewnej wesołej damy, Rosjanki, przychodził codziennie młody żydowski furman, niejaki Abram. 

  Młodzieniec tak się zakochał w swej bogdance, że chciał się z nią natychmiast żenić. Dowiedzieli się o tym rodzice kochliwego furmana i postanowili przerwać ten niegodziwy romans. Zaczęli przychodzić pod okno nadobnej Nataszy i grozić konsekwencjami w razie zamachu na ich niewinnego synka. Dama była oburzona, przeszkadzano jej bowiem w zarobkowaniu. 

  Na Rynku Kościuszki została zatrzymana wesoła córa Koryntu, 27-letnia Felicja Murawska, która w niewybredny sposób zaczepiała przechodniów.   Kiedy podszedł do niej policjant, panna Felicja znieważyła funkcjonariusza obyczajówki, za co została zatrzymana i umieszczona w szpitalu św. Łazarza, jako chora wenerycznie.


Włodzimierz Jarmolik

Pewnego razu na Piaskach

   Nie ma wątpliwości, że przedwojenna i powojenna Mazowiecka, to były Piaski. No, może nie cała Mazowiecka, ale na pewno odcinek od ul. Wesołej po Sienny Rynek i Piękną, z przyległymi uliczkami. Oryginały rodziły się tu na kamieniu, wiele firm wspomina się do dziś, przetrwała pamięć o specyficznych zajęciach i zwyczajach.

   Na posiłki do restauracji Cutra i do Staromiejskiej. Były tam i sale z wyszynkiem, raj dla spragnionych, ale nie moczymordów. Podpiwszych w rejonie rynku nie brakowało, potajemek także (przykładowy adres: róg Mazowieckiej i Sportowej, dawnej Malinowskiego), pijakami jednak gardzono, i ci o tym wiedzieli. A całkiem smacznie, tanio i ujutnie (przytulnie) można było zjeść także u pani Czołpińskiej na rogu Targowej, czyli przedwojennej Rabińskiej („żywiło się tu pół Białegostoku”), lub „Pod kogutem” (flaczki i pyzy palce lizać).

   Istnieje teoria, że pijaków było wówczas dlatego mniej, bo zakąszali obficie i dopiero w PRL zaczęło się z bidy picie pod trzęsące się nóżki (galaretkę), lub wymokłego śledzika, a luksusem od święta był inwalida, czyli tatar z jednym jajkiem.  

   Z kroniki szkolnej. Pora obiadowa nie przeszkadzała chłopakom w ulubionych grach, nade wszystko klipie i palancie. Jak zabrakło szmacianki, to i banierka (na ten przykład puszka po konserwie) mogła udawać piłkę. Budżet udawało się niekiedy podreperować przy odbijaniu monet od ściany, na szponki. Co grzeczniejsze dziewczątka grały w tym czasie w klasy, kukły cieszyły siusiumajtki.

   Atrakcją, o której wspominano latami, była beczka strachu, montowana w rejonie obecnego Centralu , magik jeździł motorem (motocyklem) po ścianach tejże beczki. A propos żulików…jak zawiesili ją na płocie, ale nie ma o to urazu. „Żywe byli”, dla swoich niegroźni, gorzej jak trafił się kawaler z innej dzielnicy. Na te odległe mówili z wyższością – za przeproszeniem – wysranki.

   Dniem wyjątkowym w kalendarzach mieszkających na Piaskach był oczywiście czwartek. Na Sienny Rynek ciągnęły od rana tabory ze wsi spod białostockich i lud miejski. Konie ustawiono łbami do zamontowanych rur, a każdy z nich musiał mieć założony worek z obrokiem, by przeżuwał owies, a nie gryzł klientów. Ci zaś wybierali, marudzili, przekomarzali się, bo taki obowiązywał styl. 

  O targach i świętojańskim jarmarku pisano wiele, więc tylko dodam z lat powojennych postać pana, niegroźnego hazardzisty, z walizką raczków (cukierków!) i waluciarzy z „Kurym” na czele. Największe transakcje dolarowe ponoć zawierano w szalecie stojącym na środku rynku, bo tu było najbezpieczniej, choć woniało.

   Paniom z rejonu Mazowieckiej czas płynął na przyrządzaniu jadła (poznałem przepis na zupę dziadkowską, o paradoksie z szynką), doglądaniu kapusty kiszonej i ogórków, stojących w beczuszkach (antałkach) w piwniczce pod podłogą oraz wędlin zrobionych przez pana Czeszela, zawieszonych w miejscu suchym, ciemnawym, w miarę chłodnym i na tyle wysoko, by wolniej ich ubywało.

   Prania trwały i po trzy dni, w balejach (baliach), z tarami. Magiel znajdował się blisko, bo przy Targowej, tam dokonywał się przegląd najnowszych wiadomości ze świata i zza ściany, czyli od sąsiadów. Im głośniej i częściej się kłócili, tym serwis był bogatszy.

   Piaski miały też własną gręplarnię i wytwórnię oranżady, młyn Magnuszewskich, sporo sklepów, warsztatów, golibrodów, dwie szkoły, w tym sławetną nr 11 i nieco zapomnianą, powojenną nr 6. To zajdźmy jeszcze na posesję Sienny Rynek 7. Tu królowali Lucyna i Henryk Zalescy, którzy wzorowo dbali o porządek. 

   W kamienicy (po wojnie czynszowej) od frontu na parterze mieścił się komis i dwa mieszkania, a pozostałe „apartamenty” znajdowały się na piętrze i poddaszu. Każde mieszkanie miało zlew żeliwny z wodą, a od 1955 r. już nie trzeba było biegać do wychodka. Do wyposażenia należały także: piece kaflowe – niektóre z dochówkami (nie mylić z duchówkami), płyty (kuchnie) – w części z okapami, balkony.

   Był jeszcze dom drewniany, odgrodzony wysokim płotem od ul. Sportowej. Na wspólnym podwórzu leżał bruk, stały chlewiki i altana opleciona winoroślą, rosła dorodna jabłoń. Miło było popatrzeć, jak pod wieczór schodzili się tu sąsiedzi, by odzipnąć po trudach. 

   Na fotelu pod jabłonką bujała się babcia Antonina. Wyglądała z daleka jak duża lalka, w czepeczku z koronkami na głowie, w trzewiczkach zapinanych na guziki. Zawsze pogodna, roześmiana. Któregoś dnia wyjawiła  bardzo ważną tajemnicę: ty teraz nie zrozumiesz, ale zapamiętaj słonko, że trzeba tak żyć, by móc na starość się uśmiechać.


Adam Czesław Dobroński

Przy ulicy Marczukowskiej

    Skrył się  wśród drzew, które dawały latem ochłodę i osłaniały od wichrów, szarug jesiennych, śnieżyc. Dom ten wybudował w dwudziestoleciu międzywojennym Wawrzyniec Piekutowski, dziadek Ireny Bieleckiej. Gospodarz to był majętny, właściciel dwóch innych domów przy ul. Alta. Można go było posądzić o fanaberie, bo zadbał nie tylko o duży ogród, ale także betonowy basen ze schodkami! Do posiadłości wiodła alejka, co nobilitowało całą posesję. 

   Tuż przed wybuchem wojny Wawrzyniec Piekutowski przekazał dom najmłodszemu synowi Ryszardowi, ojcu wspomnianej Ireny. Zbliżały się trudne czasy, przybywało lokatorów, najczęściej związanych z PKP (Kochanowscy, Zalewscy, Rydzewscy, Szotowie, Szulęcki i Wyleżyńscy). 

  Dom zarabiał na siebie (wciąż trzeba było go ulepszać) i na właścicieli. We wrześniu 1939 roku, kiedy w okolicach dworca kolejowego spadły bomby, to na podwórku Piekutowskich opatrywano rannych żołnierzy polskich. Pani Irena darła prześcieradła na opatrunki i karmiła obrońców ojczyzny pomidorami. 

    Za "pierwszego Sowieta" wprowadziło się do Piekutowskich kilku żołnierzy sowieckich. Mieli tu wygodnie, choć pozostali daleko od rodzinnych wiosek i miast. Po 22 czerwca 1941 roku musieli uciekać w panice. I stało się tak, że córka z rodziny komandira (dowódcy), kiedy wróciła z kolonii, to już nie zastała swoich rodziców. Na szczęście zaopiekowała się nią mama pani Ireny. 

  Nina bardzo ładnie śpiewała, tęskniła, w 1944 roku wyjechała z wojskiem sowieckim. Czy wspominała potem przyjazny jej dom na Marczuku? To samo pytanie trzeba byłoby zadać młodej Żydówce, ukrywanej przez panią Wyleżyńską. Była bardzo ładna i na tyle odważna, że spacerowała ze swą opiekunką wieczorami po ogrodzie. 

  Postronni nie widzieli, że to Żydówka, dom - jak się rzekło - stał na uboczu. Dziewczyna doczekała końca wojny, wyjechała z Białegostoku. Czy to prawda, że ściany domów mają uszy? "Stefan Szylęcki dostał z Londynu krzyż Virtuti Militari, podobno za wysadzenie jakiegoś niemieckiego transportu wojskowego. Kiedy wyprowadzał się z naszego domu płakał. Powiedział tylko, że największym jego szczęściem było zamieszkanie na Marczuku". Jakież to piękne świadectwo klasy domu i jego mieszkańców. Ci drudzy mogą liczyć na wyróżnienie, domy pozostają anonimowe. 

  Pani Irena, będąc z mężem na spacerze, uratowała chłopca topiącego się na środkowym stawie marczukowskim. Był gorący dzień wielkanocny drugiej połowy lat czterdziestych. "Widziałam jak przy brzegu siedział starszy mężczyzna z chłopcem i w pewnej chwili zauważyłam, jak się on zaczął topić.      

   Mąż położył się przy brzegu i wyciągnął swoją rękę, by pomóc mi wyciągnąć na brzeg chłopca. Zaraz poszli rodzice, nawet zrazu nie podziękowali. Zrobili to dopiero po jakimś czasie." Takich zdarzeń było więcej, nie wszystkie zostały zapisane i zapamiętane. Z pewnością nie o wszystkich chcieli mieszkańcy opowiadać. 

  Po wojnie basen przy domu Piekutowskich został zasypany, nie ma już alejki, pozostały natomiast ślady po bombach. Nikt nie przychodzi kąpać się w stawie, niedaleko wyrosło miasto "Słoneczny Stok", a tu ludzi ubywa. Ciąg dalszy można sobie wyobrazić, jeśli rozbiórka nie nastąpi szybko, to pojawią się cwaniaczki, ukradną okna i drzwi, spalą część desek, wypiją niejedno piwo. Zniknie dom przy Marczukowskiej, jeszcze jeden dom białostocki z bogatą historią. 

                              Adam Czesław Dobroński , Marek Jankowski

Bojary. Nasza rodzina miała trzy domy

    Nasza rodzina była jedną z większych. Dziadkowie mieli trzy domy. Znajdowało się tam piętnaście mieszkań, które wynajmowali lokatorom. Dzisiaj w tym miejscu stoją bloki - opowiada Mirosław Łukjaniuk.

  Józefa i Adam Łukjaniukowie przyjechali do Białegostoku pod koniec XIX w. z Zabłudowa. Na Bojarach po ciotce otrzymali drewniany dom. Oboje byli krawcami, on szył męskie ubrania, ona damskie ubiory. W tamtych czasach mieć taki zawód to było coś. Szybko stanęli na nogi i dorobili się. Po jakimś czasie kupili drugi dom, podobnej wielkości wraz z ziemią położoną po sąsiedzku, a w latach 20. wybudowali kolejny dom, trzyrodzinny. Urodziło się im aż 13 dzieci, niestety część zmarła we wczesnych latach.

  - Mój ojciec Marian Jerzy (rocznik 1920) był ich najmłodszym dzieckiem - opowiada pan Mirosław. - Utalentowany muzycznie (grał na mandolinie), miał też zdolności manualne do wykonywania różnych rzeczy, które później wykorzystał w pracy zawodowej; był cenionym racjonalizatorem i wynalazcą.

  Jednak dzieciństwo i młodość miał trudną. W 1931 r., gdy skończył 11 lat, jego ojciec zmarł. Zaś z licznego rodzeństwa żyli wtedy już tylko dwaj bracia i siostra. We czwórkę więc mimo młodego wieku z konieczności pomagali mamie, która oprócz krawiectwa, administrowała mieszkaniami, wynajmowanymi lokatorom.

  Marian ukończył Szkołę Rzemieślniczo-Przemysłową, następnie po zdaniu egzaminu czeladniczego jako ślusarz-mechanik został wcielony do 8 Batalionu Pancernego w Grodnie. Kto wie jak by się potoczyły jego losy, może by zrobił karierę w wojsku, ale wybuchła wojna i wszystkie plany trzeba było zmienić.

  We wrześniu 1939 r. na ochotnika brał udział w walkach w obronie kraju w okolicach Łomży, Osowca i Czyżewa. Po przegranej kampanii zgodnie z rozkazem naczelnego dowództwa wrócił do domu. Pracował w wojskowych warsztatach samochodowych na lotnisku Krywlany, a kiedy do Białegostoku weszli po raz drugi Niemcy tym bardziej musiał pracować, bo taki był nakaz okupanta, a i sytuacja w rodzinie znacznie się pogorszyła.

  W 1940 r. zmarł brat Edward, zaś drugi brat Henryk chory na gruźlicę nie był w stanie podjąć żadnego zatrudnienia (zmarł w 1944 roku).

  Los nie oszczędzał Marianowi zmartwień. Został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec. Kiedy po jakimś czasie przyjechał na urlop, postanowił już nie wracać. Bał się, dwaj koledzy, z którymi był na robotach, pojechali i ślad po nich zaginął. W ciągu dnia ukrywał się w okolicy, a nocował u rodziców swojej narzeczonej Eugenii przy ulicy Sobieskiego. 

  Pewnego wieczoru usłyszeli dobijanie się do drzwi. To byli Niemcy. Gospodarz Michał Skorupski otworzył drzwi, znał dobrze język niemiecki (był w niewoli podczas I wojny światowej), więc zaczął tłumaczyć, wskazując na śpiącego Mariana, że to jego syn Alojzy. Na szczęście Alojzy w tym czasie był na nocnej zmianie w piekarni i Niemcy uwierzyli. Chwilę porozmawiali i poszli.

- I tak z nastaniem wolności z rodziny dziadka zostało ich tylko troje - mówi pan Mirosław. - Babcia, mój tata i jego siostra Bronisława. Ojciec wkrótce się ożenił. Nas było troje dzieci, ja i dwie siostry Jolanta i Danuta. Babcia zmarła w 1958 r. A ojciec we wrześniu 1944 r. rozpoczął pracę w Państwowych Zakładach Mechanicznych przy ul. Starobojarskiej, z których potem powstała Fabryka Przyrządów i Uchwytów.

  Marian Łukjaniuk pracował w Uchwytach na różnych stanowiskach. Był ceniony za fachowość, racjonalizatorstwo i patenty. Zgłosił ponad 100 wniosków racjonalizatorskich z zakresu produkcji i bhp.

  Dostał wiele nagród. Zmarł na zawał serca 13 grudnia 1989 r. Został pochowany na najstarszej części cmentarza farnego w grobie rodzinnym jako ostatni potomek swego pokolenia.

  Co z domami? - Ten przy Granicznej 14 babcia zapisała córce Bronisławie, a pozostałe dwa, przy Granicznej 14 A i przy Spacerowej 15 przekazała memu ojcu. Mieszkaliśmy w domu tym przy Granicznej -opowiada pan Mirosław. - W połowie lat 70. domy zostały wywłaszczone pod budowę osiedla. 

  Dzisiaj w tym miejscu stoją bloki. Mieliśmy duży sad, podwórze. Teraz byłby z nich pożytek, duże pieniądze. Ale w czasach pereelowskich, kiedy obowiązywało inne prawo, więcej przysparzały one kłopotów aniżeli korzyści - przyznaje pan Mirosław. - Mieszkaniami rządziły wydziały nieruchomości. Lokator miał więcej do powiedzenia aniżeli właściciel.

Alicja Zielińska

Fałszował złoto. Wpadł

    Prawie 50-letni Icek Chutoriański z ulicy Wasilkowskiej był znany ze swoich drobnych oszustw. Wcisnąć kmiotkowi na Siennym Rynku obrączkę z tombaku czy wycofaną z obiegu 2-złotówkę to był szczyt jego możliwości. Raz spróbował większego skoku. I źle skończył.

  Swój złodziejski repertuar Icek zmienił w 1936 roku, gdy siedział za kratami. Tam poznał niejakiego Czesia Krasowskiego z Grodna, bandytę- recydywistę , któremu właśnie kończył się długoletni wyrok za napad rabunkowy. Od słowa do słowa dwaj kryminaliści znaleźli wspólny język i postanowili, po wyjściu z więzienia, działać razem.

  Gdy więc znaleźli się na wolności wiosną 1936 roku, pierwszą rzeczą, jaką zrobił Krasowski, było zdobycie pistoletu. Nie miał z tym większego problemu. W białostockich Chanajkach stale urzędowało kilku paserów, którzy za część łupów pożyczali złodziejom i bandytom odpowiedniego gnata.

  Bardzo szybko, spragniony pieniędzy i uciech życiowych Czesio zaczął rozglądać się za godnym jego uwagi obiektem do ograbienia. Gdy takowy wytropił, powiadomił Chutoriańskiego. Oszust, niezbyt zachwycony propozycją kumpla spod celi, dał się jednak namówić. 

   Zastrzegł tylko, żeby nie była to robota na mokro, tzn. zabójstwo. Przyszłą ofiarą bandyckiej spółki okazał się Jakub Lipszyc, właściciel sklepu z wyrobami tytoniowymi, mieszczącego się przy ul. Giełdowej 1. Codziennie, późnym wieczorem wracał on do swojego mieszkania na Nowym Świecie. Droga nie była długa, a Lipszyc skracał ją jeszcze przez różne podwórka i bramy. Zawsze dźwigał ze sobą teczkę z utargiem i różnymi papierzyskami.

  I w jednym z podwórek przy Kupieckiej Krasowski z Chutoriańskim urządzili zasadzkę na handlowca. Gdy w bramie pojawiła się znajoma postać Lipszyca, bandyci przystąpili do akcji. Krasowski przytknął zaskoczonej ofierze pistolet do pleców i groźnym szeptem zażądał: Dawaj teczkę! A Chutoriański, nie czekając na reakcję Lipszyca wyszarpnął mu ją z ręki. I obaj zaczęli uciekać. Ograbiony kupiec podniósł gwałt. Krasowski strzelił do niego z rewolweru, ale chybił.

  Następnego dnia Lipszyc złożył meldunek na policji. Opisał niezbyt wyraźnie sylwetki rabusiów i zawartość skradzionej teczki. Gotówki nie było w niej wiele, bandyci zrabowali przede wszystkim weksle, znaczki pocztowe oraz 12 obligacji 100-złotowych trzyprocentowej pożyczki inwestycyjnej. Ogólna strata pechowego papierosiarza wynosiła 2700 zł. Policjantów zainteresował również wystrzał oddany przez bandytów. Rzeczywiście, na miejscu przestępstwa znaleźli oni łuskę pocisku kaliber 7,65.

  Dochodzenie miało więc już kilka punktów zaczepienia. Pierwszym posunięciem policji była obława w mieście. Kontroli poddane zostały hotele, domy zajezdne, zakłady gastronomiczne i różne inne podejrzane miejsca. Zakładano, że napad mógł być dziełem fachowców z Warszawy. W wyniku policyjnej obławy zatrzymano w mieście wiele sław złodziejskich uliczek i zaułków. Po sprawdzeniu alibi i konfrontacji z poszkodowanym, wszystkich ich jednak wypuszczono z aresztu.

  Policji do głowy nie przyszło, że uczestnikiem napadu na Kupieckiej był świeżo zwolniony z więzienia drobny kanciarz. Tymczasem Chutoriański nie zamierzał więcej bawić się w bandytę. Wystraszony użyciem broni i zamieszaniem, jakie z tego powodu powstało w mieście, stanowczo odmówił Krasowskiemu, gdy ten zaczął namawiać go na kolejną robotę. Zawiedziony grodzianin zabrał więc cały łup zdobyty na Lipszycu i wyjechał do rodzinnego miasta. Chutoriański zaś wrócił do swoich wypróbowanych sztuczek z tombakiem, w których czuł się najpewniej.

  Po półtora roku policja trafiła na trop sprawców napadu na Lipszyca. Krasowski bowiem w Grodnie sprzedał zrabowane weksle i obligacje znajomemu kioskarzowi - paserowi. Ten puścił trefny towar dalej. Wpadł na tym i, przyciśnięty przez wywiadowców policyjnych, wydał swojego dostawcę. I tak po nitce do kłębka śledczy pewnego zimowego dnia 1937 roku zapukali do mieszkania przy Wasilkowskiej. Niczego nie spodziewający się Icek Chutoriański fabrykował właśnie kolejną obrączkę z tombaku.

Włodzimierz Jarmolik

Ulica Przechodnia

   Moja uliczka tam się urodziłem i wychowałem. Dom rodzinny wciąż stoi reszty już praktycznie nie ma. Po lewej stronie widać fragment domu który miał wiele lokali mieszkalnych i był piętrowy.

  To był dom znacjonalizowany przez państwo i mieszkali tam ludzie z kwaterunku Różnie w nim bywało, cztery meliny ,morderstwo plus drugie na samej uliczce. Mimo to mieszkańcy tego domu żyli w zgodzie z resztą ulicy nie czuliśmy zagrożenia nikt wśród swoich nie kradł. Mieszkala tam też pewna babcia którą wszyscy dążyli szacunkiem .

  Na imię miała Hanna mówiono na nią i tak się przedstawiała Hanuszka, z pochodzenia Białorusinka która straciła rodzinę podczas wojny. Po prawej stronie dom Kolasy który handlował na rynku warzywami .Można było kupić warzywa głównie ziemniaki o każdej porze. Mu również dołożono lokatorów z kwaterunku.

  W tamtych czasach gdy dom był duży właściciel nie miał nic do powiedzenia . Państwo kazało i tyle. Właściwie większość tych domów należała do rodzin od pokoleń mój do pradziadka. Uliczka była ślepa odchodziła od ul Bema i znajdowała się między Lubelską a Łukowską .


Tomasz Majewski

Białostocki deptak

    Lato 1954 r. Rynek Kościuszki. Siedzimy przy fontannie. Od prawej: Waldemar Boratyński, Jerzy Szóstko oraz Władysław Poskrobko i Konrad Suska (obaj uprawiali boks). A z lewej strony drogowskaz na Kuźnicę i Sokółkę. W tle zaś widać tłumy białostoczan na niedzielnym spacerze.

  Domy wokół były zburzone, ulice zrujnowane, ale ludzie tłumnie zjawiali się w niedzielę w centrum i ruszali na spacery. Przez wiele lat po wojnie ulubionym miejscem tych wędrówek był Rynek Kościuszki i ulica Lipowa, od fary do kościoła św. Rocha. Mówiliśmy, że jest to białostocki deptak - opowiada Jerzy Szóstko.

  Po drugiej wojnie światowej Białystok, po Warszawie i Wrocławiu był najbardziej zniszczonym miastem w Polsce. W ruinach znalazło się 70 proc. jego zabudowy. Szczególnie ucierpiało śródmieście. 

  Nietknięte były tylko kościoły św. Rocha i Farny, cerkiew św. Mikołaja oraz kościół ewangelicki przy ul. Warszawskiej - wspomina Jerzy Szóstko. - Po odgruzowaniu i oczyszczeniu ulic na tyle, aby dało się poruszać pieszo lub pojazdami, w niedzielę ludzie tłumnie zdążali do świątyń, aby dziękować Bogu za zakończenie wojny, westchnąć za tych co zginęli i prosić o szczęśliwy powrót tych, na których rodziny i bliskich jeszcze czekali w nadziei, że żyją i się odnajdą.

  Mieszkańcy z dalszych osiedli oraz z podmiejskich wsi, takich jak Bagnówka, czy Sowlany szli pieszo. Panował zwyczaj, że latem dziewczyny, a i też kobiety wędrowały na bosaka, obuwie trzymały w ręku. Po dojściu do rogatki przy ulicy Wasilkowskiej i Szosy Północno-Obwodowej  gdzie stał wodopój dla koni, obmywały stopy, nakładały pantofle czy sandały i już eleganckie wchodziły do kościoła lub do cerkwi.

  Po jakimś czasie uruchomiono dojazd do centrum Białegostoku, ruszyły pierwsze empeki, jak się potem mówiło na komunikację miejską. Właśnie z tej rogatki na Wasilkowskiej wyjeżdżał samochód i wiózł pasażerów do Rynku Kościuszki, a potem z powrotem na Wygodę. Ten samochód to była właściwie duża ciężarówka wojskowa produkcji amerykańskiej, przykryta plandeką, dość wysoka. Do środka więc wchodziło się po metalowej drabince, konduktorka pobierała opłatę i kierowca ruszał. Takie były początki komunikacji miejskiej w Białymstoku. Empeki pojawiły się później.

  Ale mimo tych trudów i ruin dookoła, niedziela była dniem radości, wytchnienia i czasem przeznaczonym dla rodziny. Dało się to zauważyć zwłaszcza wiosną i latem. Kiedy dopisywała pogoda zapełniały się ulice Lipowa i Kościuszki po brzegi. Po nabożeństwach wszyscy tłumnie ruszali na spacer od kościoła farnego do kościoła św. Rocha. Młodzież, starsi, dzieciaki z rodzicami. Nazywano tę trasę deptak białostocki.

  Podczas spacerów spotykało się znajomych, nawiązywało się nowe znajomości. A ileż atrakcji było po drodze, szczególnie dla dzieci. Pamiętam, na Rynku Kościuszki, przy przejściu w kierunku Zamenhofa stał budynek, a w nim na parterze mieściła się strzelnica na fanty. Przy odrobinie szczęścia, a bardziej celności oka, chłopak mógł zdobyć kwiatek i podarować dziewczynie, albo cukierki, które zjeżdżały z linki po udanym strzale. Idąc dalej, znajdowały się huśtawki, w tym jedna obrotowa, dla odważnych i z mocną głową, bo już sam widok, jak się kręciła, powodował, że serce mocniej biło.

  Na rogu Lipowej i Nowego Światu w ruinach budynku była druga strzelnica, zwano ją pod chmurką, bo nie miała dachu.

  Nieodłączny element każdego spaceru stanowiły pyszne lody, ich smak do dzisiaj pamiętam. Czekaliśmy na nie cały tydzień z wielkim apetytem. Rozwozili je lodziarze wózkami. Taki wózek pomalowany na biało, o dość pokaźnym kształcie, z dyszlem i uchwytem ręcznym do popychania i kierowania, widać było z daleka. Lodziarze ubrani również w białe uniformiy, pokrzykiwali wesoło, zachęcając do kupna swoich smakołyków.

  Gwarno i wesoło było na tym naszym deptaku. W wielkanocny poniedziałek, kiedy tradycyjnie obchodzono śmigusa-dyngusa chłopaki oblewali dziewczyny na ulicy, ale w sposób kulturalny, nie tak jak dzisiaj. Kupowało się gruszkę do lewatywy, do wody dodawano perfumy, żeby ładnie pachniało. W takie psikanie bawili się też i panowie, bo traktowano to jako zabawę, a nie zlewanie przechodniów całym wiadrem od stóp do głów.

  Spacery deptakiem trwały od godziny do dwóch. Z biegiem lat miasto się zmieniało, powstawały nowe osiedla, białostoczanie tam spędzali wolny czas, ale sentyment do pierwszych spacerów w trudnych powojennych latach pozostał. I jest bardzo miłym wspomnieniem młodości mojego pokolenia - podkreśla Jerzy Szóstko.

                                                               Alicja Zielińska

Potańcówki po seansach i ministerialna cenzura

    7 stycznia 1929 r. w sali Urzędu Wojewódzkiego, czyli w pałacu Branickich odbyło się organizacyjne posiedzenie Towarzystwa Opieki Społecznej Przystań. Przewodniczył mu dr Zygmunt Brodowicz, pełniący funkcję naczelnika wydziału zdrowia publicznego w tymże urzędzie. Pomimo że do Białegostoku przyjechał niespełna rok wcześniej, to szybko dał się poznać jako wyśmienity organizator. 

    To przecież dzięki jego staraniom powstał w Choroszczy nowatorski, jak na tamte lata, szpital psychiatryczny, otwarty w 1930 r. Wokół Brodowicza skupili się znani z działalności społecznej doktorostwo Berta i Wacław Szaykowscy, Witold Kościa, inspektor szkolny Mieczysław Jurecki czy dr Józef Lewitt. W początkach swojej działalności Przystań zajmowała się wyłącznie pomocą społeczną. 

     Za najważniejsze uznano opiekę nad młodymi matkami oraz organizowanie akcji dożywiania dzieci. Siedzibą Towarzystwa został Ritz. Nie była to żadna rozrzutność. Ot po prostu, Ritz borykał się z ogromnymi trudnościami finansowymi. 

    Balansował na progu bankructwa. Jedną z form ratunku podupadającego hotelu było więc wynajmowanie pomieszczeń różnym stowarzyszeniom i instytucjom. Przystań szybko okrzepła i zdobyła sobie zaufanie społeczne. 

    Na początku 1931 r. powstała sekcja kinowa, która w Ritzu uruchomiła kino. Nazwano je właśnie Przystań. Oprócz repertuaru filmowego prezentowała się w tej sali amatorska grupa teatralna, która zadebiutowała programem rewiowym, wzorowanym na bijącym rekordy popularności warszawskim teatrzyku Morskie Oko. Na tę okoliczność ułożono reklamujący to wydarzenie wierszyk:

  „ Siedząc sobie w Białymstoku.  Możesz dziś być w Morskim Oku.  Program cudny, a koszt tani,  Bo to rewia jest w Przystani.  Coś dla wszystkich - tytuł brzmi,  To też wszyscy, wierzcie mi,  Na wyścigi idą, jadą,

    By nie zminąć się z paradą,  I to ujrzeć w Białymstoku.  Co nie zawsze w Morskim Oku- Nawet bywa, choć w stolicy.  Pójdź i zobacz, a różnicy  -Nie dostrzeżesz. Ubawiony - Spełnisz czyn obywatela.   Bo twój grosz, co ci z portfela -  Na piękną rewię wyleci -  Rozpromieni twarze dzieci - Biednych, głodnych i zmarzniętych, A przez Przystań przygarniętych ”

    Premierę rewii zaszczycił swym przybyciem sam wojewoda Marian Zyndram Kościałkowski z małżonką, którym towarzyszył były kilkukrotny minister sprawiedliwości prof. Wacław Makowski. Recenzje po premierze były euforyczne. 

     Pisano, że „rewia rozpoczęła się doskonałym i na nutę wesołą nastrojonym prologiem p. Woźniaka oraz marszem na cześć Pana Wojewody, p. t. Przystań. Na czoło grającego zespołu wybijały się posiadające dużo talentu artystycznego pp. Szellerówna, Majewska, Ruszczewska, Wójcicka. Zachwycająca swą werwą była p. Majewska w doskonale wykonanym tańcu hiszpańskim. 

    Zespół pozostający pod artystycznym kierownictwem p. kapitana Kramarza wykazał dużo werwy scenicznej i wczucia się w swoje role. Szczególnie podfinał i finał Coś dla wszystkich, na tle efektownych dekoracji stanął na wysokim artystycznym poziomie, to też wzbudził prawdziwy zachwyt wśród widzów i wywołał długotrwałą burzę oklasków. Z pośród panów: Szeller, Woźniak, Jaworowski i Śnieżko bawili publiczność swoim świetnym humorem”.

    Po takim początku kino Przystań zajęło w mieście pozycję szczególną. Wyświetlano w nim filmy, które w swej stylistyce niczym nie różniły się od propozycji innych białostockich kin. Były więc i tu rozmaite światowe dramaty, arcydzieła i wstrząsające tragedie.

    Różnica między Przystanią a Modern i Apollo była natomiast w cenie biletów. Przystań była tania. Kulturotwórczą rolę Przystani budowały rozmaite sceniczne atrakcje. I tak w maju 1931 r. na deskach kinowej sceny wystąpił znany występujący w wielu polskich teatrach aktor Jerzy Raul Rychter zapowiadany jako „znakomity deklamator”. Recytował szeroki wachlarz polskiej poezji od Mickiewicza i Słowackiego począwszy, poprzez Tetmajera, Wyspiańskiego, aż po współczesnych Wierzyńskiego, Lechonia no i oczywiście Tuwima.

   Pisano, że „ze względu na wysoką wartość artystyczną utworów i wybitny talent prelegenta Magistrat prosi o zachęcenie młodzieży do gremialnego przybycia”. 

 

  Organizowano też w tym kinie różne spotkania towarzyskie. I tak pod koniec lipca 1931 r. zapowiedziano, że w sobotni wieczór „rozpocznie się w salach kina Przystań wesoła studencka zabawa”. Dodawano, że „zabawa zapowiada się niezwykle interesująco z urozmaiconym programem pełnym niespodzianek”. 

   Do tańca grała zaś „orkiestra symfoniczno -jazzowa”. Wieczór taneczny był na tyle udany, że wkrótce Przystań „przygotowała dla zwolenników tańca miłą niespodziankę, a mianowicie, po zakończeniu wyświetlania przebojowego filmu o godzinie 9 - tej wieczorem rozpocznie się w salach kinoteatru wesoła zabawa taneczna”.   Do wypełnienia programu artystycznego zaczęto też zapraszać artystów z innych miast. 

   I tak w sierpniu 1931 r. z kolejną rewią, czyli taką kabaretową składanką, do Białegostoku przyjechali „sympatyczni artyści Związku Sztuki Kinematograficznej w Wilnie”, którzy „zdobyli sobie publiczność pięknymi artystycznymi produkcjami”.   Ale też Przystań wypełniała, jakbyśmy to dziś określili, misję.     

  Było to zasługą kierownika kina wspomnianego już kapitana Kramarza. Wystąpił on z inicjatywą, aby na specjalnych seansach wyświetlano „dla dzieci i młodzieży tylko filmy ocenzurowane przez Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego”. Kramarz w tym celu wyjechał do Warszawy, aby w ministerstwie dokonać „wyboru i zakontraktowania odpowiednich filmów na nadchodzący sezon”, czyli na rok szkolny. 

    Po podpisaniu stosownych umów ogłoszono więc, że „z rozpoczęciem roku szkolnego kino-teatr Przystań wyświetlać będzie obrazy, przez Min.Wyzn.Rel.-I Ośw.Publ. dla młodzieży dozwolone, w dniach: poniedziałki, wtorki, środy i czwartki w godz. 16 - 22; w soboty od 16 do 18 i w niedzielę od 12 do 18. W innych dniach i godzinach wyświetlać się będą filmy produkcji ogólnoświatowej”.

   To był w Białymstoku ewenement. Nastawione na konkurencję pozostałe kina goniły za zyskiem, a ten zapewniały tylko sensacje i pseudo arcydzieła. Przystań była inna.

Andrzej Lechowski

Skandale na kąpieliskach

 Dziś na Dojlidach mamy pełen przekrój rozrywek.  A jak było w latach 20. i 30. XX wieku ?

Jolanta Szczygieł-Rogowska: Właściwie bardzo podobnie. Może siatkówka była mniej popularna, bo grywano w tenisa, ale były zawody w pływaniu, a w latach 30. były nawet wybory miss.

Stawy wyglądały tak samo?

  Było ich dużo więcej. Sięgają swoją historią do czasów Jana Klemensa Branickiego, w XIX wieku należały też do majątku Kruzensztermów.

  Przy pałacyku Hasbachów również funkcjonowały stawy. Były traktowane jako prywatne kąpielisko, ale z czasem, idąc za potrzebą mieszkańców miasta, zaczęto szukać miejsc, w których białostoczanie mogą spędzić wolny czas latem. Funkcjonowały Jurowce, Supraśl – jako podmiejskie kąpieliska, ale Dojlidy były najbliżej. W związku z tym uporządkowano ten teren, znalazły się kajaki, pola tenisowe i zaczęto organizować konkursy w pływaniu, zabawy taneczne, wybory miss. Bardzo modne były też, kiedy opalenizna stała się już modna, konkursy na najpiękniej opaloną panią. Organizowano tam również noce świętojańskie. Więc Dojlidy były miejscem bardzo obleganym w latach 30.

A coś więcej o wyborach miss?

  Nie zachowały się informacje o kandydatkach, ani zdjęcia, ale to były bardzo popularne konkursy. Zwyciężczynie miały pewnie nadzieję na karierę filmową. Wybierano miss najzgrabniejszych nóg, najładniejszą opaleniznę, aż po miss sezonu.

Kto wybierał?

  Oczywiście powoływano komisję składającą się z osób, które były związane z miejscem, gdzie odbywał się konkurs.

Jak wyglądały stroje kąpielowe?

  Na początku lat 20. stroje męskie niewiele różniły się od damskich. Przypominały kombinezony, których nogawka kończyła się na długości połowy uda. Strój był na ramiączkach, u pań zasłaniał piersi. Dodatkiem były wiązane buty, a panie na głowach nosiły specjalne czepki chroniące przed słońcem.

A wcześniej?

  Panie tylko wchodziły do wody, pływały w stroju zakrywającym całe ciało i zaraz szły do przebieralni, żeby włożyć tzw. strój plażowy. Strój kąpielowy to były po prostu długie spodnie i bluzka z długim rękawem, bo oczywiście trzeba było unikać słońca. Jak się ogląda te stroje to widać, że nie dodawały one uroku ani paniom, ani panom, dlatego dopiero w latach 30. przyszła moda na wybory miss.

A strój plażowy?

  Nie było mowy o opalaniu, dlatego przeważnie były to sukienki w jasnym kolorze, a w latach 30. nawet spodnie i wtedy panie z tzw. riwiery polskiej, czyli Gdyni, pokazywały się w szerokich, pięknych spodniach. Mężczyźni mieli również jasne stroje, modne były wtedy hełmy korkowe. Do stroju plażowego zakładało się muszki i krawaciki. Właściwie różniły się od codziennego stroju kolorem i lekkością materiału.

Kiedy weszły stroje współczesne? Około lat 30. Wtedy były spodenki z krótkimi nogawkami, staniki. Były też stroje jednoczęściowe.

Jaki sport był najbardziej popularny?

  Tenis. Były korty na Zwierzyńcu, bardziej zamożni mieli prywatne. Tu też odbywały się mistrzostwa Polski, a poza tym mieliśmy bardzo zdolne tenisistki -m.in. Ewę Hasbach, redaktor dziennika Białostockiego Marię Lubkiewicz.

Na Dojlidach można było kiedyś spożywać alkohol?

Nie, ale było to dozwolone w Jurowcach. Tam nawet mówiono, że „jurowiecką wodą” handlował każdy: od baby wiejskiej aż po wyrostków.

A czy w Dojlidach zdarzały się jakieś skandale?

Ja nie trafiłam na żaden. O Dojlidach prasa pisała typowe zapowiedzi – co i kiedy odbędzie się w najbliższym czasie. Ale zdarzały się skandale w Jurowcach czy – czasami – w Supraślu. Na plaży w Jurowcach było to związane z tym, że można było tam spotkać często pijanych wypoczywających. Poza tym w Jurowcach, jak pisała lokalna prasa, „nierzadko w biały dzień przybywa oddział żołnierzy i w oczach publiczności na „ plaży” zgromadzonej rozbiera się do kąpieli. Tak po swojsku, po jurowiecku bez „ ścieśniania się”. Nikt za złe tego żołnierzom nie poczytuje, boć w Jurowcach publiczność ma silniej wyrobiony zmysł demokratyczny i dlatego darzy tutaj większą sympatią podoficerów i szeregowych, niż panny białostockie w ogrodzie miejskim poruczników”.

Dla kogo były Dojlidy?

W przeciwieństwie do Jurowiec, gdzie wypoczywali raczej ubożsi, na Dojlidach można było spotkać przedstawicieli średnio zamożnego społeczeństwa. Dziś z kąpieliska korzystają wszyscy.


Marta Laszewicz

Taka Była Ulica Mazowiecka

   Mała Krystyna chodziła - z monetą w ręku na posiłki do restauracji Cutra i do Staromiejskiej. Były tam i sprzedaż z wyszynkiem, raj dla spragnionych, ale nie moczymordów. Podpiwszych w rejonie rynku niebrak, potajemek także (przykładowy adres: róg Mazowieckiej i Sportowej, dawnej Malinowskiego), pijakami jednak gardzono, i ci o tym mniejsze

  A całkiem smacznie, ujutnie (przytulnie) można zjeść także u pani Czołpińskiej na rogu Targowej, czyli przedwojennej Rabińskiej, lub „Pod kogutem” (flaczki i pyzy miejsce lizać). Istnieje teoria, że ​​pijaków był wtedy mniej, bo zakąszali obficie i dopiero w PRL zaczął się z bidy picie pod trzęsącym się nożem (galaretką), lub wymokłego śledzenia, a luksusowym od święta był inwalida, czyli tatar z jednym jajkiem.

   Pora obiadowa nie przeszkadzała chłopakom w ulubionych grach, nade wszystko klipie i palanci. Jak można szmacianki, to i banierka (na dziesięć przykładów puszka po konserwie) może udawać. Budżet udawało się czasami podreperować przy odbijaniu monet od ściany, na szponki. 

   Co grzeczniejsze dziecko gra w tym czasie w klasie, kukły siusiumajtki. Atrakcja, o której wspominano latami, była beczka strachu, montowana w rejonie wyjścia Centralu. Do dzisiaj moja rozmowa jest dziwna, jak magik mógłby jeździć motorem (motocyklem) po ścianach tejże beczki. 

   A propos żulików, to pani Krystyna pamięta, jak zawiesili ją na płocie, ale nie ma o to urazu. „Żywe byli”, dla swoich niegroźni, gorzej jak trafił się kawaler z innej dzielnicy. Na te zmiany mówi z wyższą wartością - za przeproszeniem - wysranki.

   Dniem wyjątkowym w kalendarzach mieszkających na Piaskach był oczywiście czwartek. Na Sienny Rynek ciągnęły się od rana tabory ze wsi podbiałostockich i ludu miejskiego. Konie ustawiono łbami do zamontowanych rur, a każdy z nich musiał mieć noszenia z obbrokiem, przez przeżuwał wies, a nie gryzł klientów. Ci zaś wybierali, marudzili, przekomarzali się, bo taki obowiązywał styl. 

   O targach i świętojańskim jarmarku pisano wiele, więc tylko dodam z lat powojennych postać pana, niegroźnego hazardzisty, z walizką raczków (cukierków!) i waluciarzy z "Kurym" na czele. Największe zdarzenia dolarowe ponoć zawierano w szalecie stojącym w środku rynku, bo tu było najbezpieczniej, choć wygrało.

   Paniom z rejonu Mazowieckiej czas główny na przyrządzaniu jadła (poznałem przepis na zupę dziadkowską, o paradoksie z szynką), doglądaniu kapusty kiszonej i ogórków, stojących w beczuszkach (antałkach) w piwniczce pod podłogą oraz wędlin zrobionych przez pana Czeszela, zawieszonych w miejscu suchym, ciemnawym, w umiarkowanym chłodnym i na tyle wysokim, przez szybkie ich ubywało. Prania trwała i po trzy dni, w balejach (baliach), z tarami. 

   Magiel sprawdzający blisko, bo przy targowej, tam był ostateczny przegląd najnowszych wiadomości ze świata i zza ściany, czyli od sąsiadów. Im głośniej i najczęściej się kłócili, tym serwis był bogatszy. Piaski też własną gręplarnię i wytwórnię oranżady, młyn Magnuszewskich, sporo sklepów, prowadzących, golibrodów, dwie szkoły, w tym sławetną nr 11 i nieco zapomnianą, powojenną nr 6.

  To zajdźmy jeszcze na posesję Sienny Rynek 7. Tu królowali Lucyna i Henryk Zalescy, którzy wzorowo dbali o porządek. W kamienicy (po wojnie - ewakuacyjnej) od frontu, który mieścił się w komisie i dwóch mieszkaniach, a pozostałe "apartamenty" sprawdzały się na piętrze i poddaszu. 

   każde mieszkanie mieszkalne zlew żeliwny z wodą, a od 1955 r. już nie trzeba było biegać do wychodka. Do wyposażenia również: piece kaflowe - niektóre z dochówkami (nie mylić z duchówkami), płyty (kuchnie) - w części z okapami, balkony. Był jeszcze dom drewniany, odgrodzony wysokim płotem od ul. Sportowej, tu mieszkała moja rodzina rozmów. Na wspólnym podwórzu leżał bruk, stałe chlewiki i altana opleciona winoroślą, rosła dorodna jabłoń. Miło było popatrzeć, jak pod wieczór schodzili się tu sąsiedzi, by odzipnąć po trudach. 

   Na fotelu pod jabłonką bujała się babcia Antonina. Wyglądała z daleka jak duża lalka, w czepeczku z koronkami na głowie, w trzewiczkach zapinanych na guziki. Zawsze pogodna, roześmiana. Politycznego dnia wyjawiła pannie Krysi bardzo tajemnicę: diatynka, ty teraz nie zrozumiałesz, ale zapamiętany słonko, że trzeba tak żyć, by móc na starość się stać.

                                         

Adam Czesław Dobroński                    

Translate