Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nasze dzieci i amerykańskie dolary

   Ponad 100 lat temu, w zdecydowanie trudniejszych warunkach, w jakich przyszło żyć białostoczanom, opieka nad biednymi i potrzebującymi opieki dziećmi, była w Białymstoku jednym z priorytetów.

  Już w kwietniu 1919 roku powstał więc Komitet Opieki nad Dziećmi. Na jego czele stanął cieszący się ogólnym szacunkiem białostocki dziekan ksiądz Lucjan Chalecki. Komitet zrzeszał znanych działaczy społecznych, wśród których prym wiedli nauczyciele z Zofią Ostromęcką w roli głównej. Proponowano też, aby jednym z wiceprezesów organizacji został przedstawiciel ludności żydowskiej. Niestety na skutek komplikującej się sytuacji politycznej i społecznej nie zrealizowano tego postulatu. Mimo to postanowiono, że Komitet opieką obejmie wszystkie potrzebujące dzieci bez względu na ich narodowość.

  Problemem, z którym Białystok borykał się w pierwszych miesiącach niepodległości był brak żywności. I właśnie Komitet postawił sobie za główne zadanie zorganizowanie dożywiania dzieci. Fundusze zapewnił amerykański Czerwony Krzyż, który w tamtym czasie odegrał chwalebną rolę w naszym mieście.

   Przez pięć miesięcy 9 tysięcy dzieci z całego powiatu białostockiego otrzymywało raz dziennie darmowy posiłek. Był to obiad lub podwieczorek. Wydawano go w siedzibie Komitetu, czyli w hotelu Ritz. Wystrzegano się wydawania posiłków na zewnątrz w obawie, że nie trafią do potrzebujących.

  Już na początku maja do Białegostoku zaczęły przyjeżdżać pierwsze partie żywności zakupione za amerykańskie dolary. Z entuzjazmem ogłaszano, że „przybyło już kakao”. 6 maja przyjechał do Białegostoku delegat amerykańskiej misji żywnościowej dr Borgen. Miał na miejscu zorientować się o skali potrzeb. Szczególnie zainteresował się losem dzieci żydowskich, wśród których skala zaniedbań i głód były powszechne. 

  Borgen widząc trudności w osiągnięciu porozumienia pomiędzy białostoczanami „wręczył radzie gminy żydowskiej 100 000 marek, jako pierwszą ratę miesięczną pomocy dla Żydów”. Zaznaczył też, że dalsza pomoc dla całego miasta możliwa będzie jedynie pod warunkiem unormowania stosunków pomiędzy ludnością polską i żydowską. Mimo, że takowe porozumienie nie nastąpiło, to pomoc amerykańska rozwijała się. W czerwcu polskie i żydowskie organizacje dobroczynne działające w Białymstoku otrzymały „większą ilość ubrań, bielizny jako też i artykułów pierwszej potrzeby” przeznaczonych dla dzieci.

  Gdy zbliżały się święta Bożego Narodzenia z cenną inicjatywą wystąpili nauczyciele kilku białostockich szkół powszechnych, inicjując zbiórki pieniężne na rzecz najbiedniejszych uczniów i wyposażenia szkół.Kwestarzami były dzieci. Spotkało się to z krytyką. Konstanty Kosiński, znany w mieście działacz społeczny, dziennikarz i też nauczyciel, określił tę akcję mianem żebraniny, do której przymusza się dzieci. W obronie akcji stanęła nie mniej znana i zasłużona Maria Kościa.

  Gorzej było z traktowaniem dzieci. Aby temu przeciwdziałać na przełomie 1922 i 1923 roku polska prasa zainicjowała kampanię „W obronie katowanych dzieci”. Do akcji włączył się też „Dziennik Białostocki”. 

   W styczniu na jego łamach ukazał się wywiad z Januszem Korczakiem. „W rozmowie z przedstawicielem Dziennika dr Korczak oświadczył, że kara chłosty względem dzieci stosowana jest nie tylko przez rodziców”. Przytoczył opinię nauczycieli z Poznania, którzy stwierdzili, że „zniesienie kary chłosty jest przedwczesne”. Korczak mówił, to co i dziś jest aktualne, że „niestety, walka z biciem dzieci jest bardzo utrudniona. Katuje je każdy jako istoty słabsze, które się nie obronią. Gdy dwaj dorośli mężczyźni biją się, prawo interweniuje z całą surowością. Gdy jeden drugiego okrwawi, zbrodniarza pakuje się do więzienia.

  Tak samo należałoby postępować i z tymi, którzy biją dzieci. Każdy policzek, każde uderzenie lub kopnięcie dziecka jest zbrodnią stokroć większą, aniżeli bójki między starymi”. Jedynie „nauczycielstwo poznańskie” uznało, że karę chłosty można już znieść. W ramach prowadzonej akcji białostocki dziennikarz przeprowadził też rozmowę z matką wychowująca czwórkę dzieci. 

  Na pytanie, co robić z niesfornymi dziećmi matka zdecydowanie odpowiedziała „w każdym razie nie bić. Bicie może odstraszyć dziecko od złego – lecz wady nie wykorzeni. Strach zaś przed surowością rodziców źle oddziała na system nerwowy dziecka”. O tych, którzy biją swoje dzieci mówiła, że „zdaje im się, że spełniają obowiązek wychowawczy – gdy w istocie zabijają tym sposobem najsilniejszą podstawę wychowania: miłość i dobry przykład rodziców”.


Andrzej Lechowski 

Historia z przybytku płatnej miłości

    Przybytki płatnej miłości przy ulicy Orlańskiej pozostające pod opieką białostockich gangsterów Rozengartena i Gorfinkiela szczególnie ostro piętnowali duchowni żydowscy, zwłaszcza zarząd synagogi z ul. Jerozolimskiej (obecnie bloki przy Kalinowskiego).

  Pomimo ciągłych skarg na hałaśliwe sąsiedztwo owego przybytku do władz administracyjnych i na policję, nic nie pomagało. Dziewczęta pracujące dla Jankieczkie i Kokoszkie, jak nazywano gangsterów, były oficjalnie zameldowane w ich domach i każda posiadała oddzielny pokój. Jako legalna lokatorka płacąca regularnie komorne, mogła przyjmować gości o każdej porze dnia i nocy. Właściciele obu tych tajnych domów publicznych nie mieli nic przeciwko temu. A nawet starali się, aby odwiedzających ich lokatorki było jak najwięcej.

  Kryzys gospodarczy, który na przełomie lat 20. i 30. ogarnął niemal cały świat, dotarł również na Orlańską. Funkcjonujące tam dotąd wcale dobrze burdeliki zaczęły przynosić ich właścicielom coraz mniejsze dochody. Pomiędzy prostytutkami rozpoczęła się ostra walka o klienta.

  Szwagrowie Rozengarten i Gorfinkiel, których łączyło tak wiele wspólnie przeprowadzonych afer i kradzieży, stali się teraz bezwzględnymi rywalami. Na porządku dziennym było więc terroryzowanie i bicie pensjonariuszek z konkurencyjnego lokalu, przeciąganie ich na swoją stronę obietnicą sprawiedliwego podziału zarobków.

  W tym właśnie czasie jedna ze sponiewieranych przez Jankieczkie prostytutek, która przeprowadziła się od niego do domu Gorfinkiela, oskarżyła przed sędzią byłego pracodawcę o brutalne zmuszanie do nierządu. Rozpoczęło się dochodzenie, w trakcie którego wyszły na jaw jeszcze inne, ciemne sprawki Rozengartena.

  W ten sposób, pod koniec 1932 r. król chanajkowskich zaułków trafił po raz kolejny za kratki. Pomimo licznych zarzutów Jankieczkie po kilku tygodniach był już na wolności. Sprawiła to kaucja złożona przez jego rodzinę. Miał jednak siedzieć w domu i czekać na pierwszą rozprawę sądową o sutenerstwo. Jego sytuacja nie wyglądała najlepiej. Prostytutka, od pobicia której wszystko się zaczęło, pomimo różnych perswazji nie chciała wycofać skargi.

  Znajdującemu się w tarapatach ojcu postanowił przyjść z pomocą syn, 18-letni Połtyjer Rozengarten. 4 lutego 1933 r., gdy panienka lekkich obyczajów wracała z kolejnego przesłuchania w sądzie, młody Rozengarten zaczaił się na nią u wylotu Orlańskiej na Krakowską i dotkliwie pobił.

  Posiniaczona i płacząca dziewczyna pobiegła czym prędzej do swojego obecnego opiekuna Szmula Gorfinkiela. Ten, nie zastanawiając się długo wysłał ją z żoną Małką na policję, aby złożyła skargę. Zaszedł im drogę sam Jankieczkie, który po wyczynie synalka, wiedział czym może się zrewanżować wredny szwagier.

  Od słowa do słowa między Małką a mężem jej siostry Racheli zaczęła się kłótnia, szybko przemieniona w bójkę. Rozengarten przeliczył się jednak z siłami. Jego potężna pięść nie potrafiła powstrzymać dwóch rozwydrzonych kobiet, uzbrojonych w ostre paznokcie. Nie chcąc opuścić w niesławie pola walki, sięgnął po nóż. Głośny krzyk Gorfinkielowej, której ramienia sięgnął sprężynowiec chanajkowskiego zabijaki, zaalarmował jej męża Szmula. Ten nadbiegł czym prędzej na ratunek żonie. Wywiązała się bezpardonowa bitka między szwagrami. Ciosy padały gęsto z obu stron. Wreszcie Gorfinkielowi udało się trafić Rozengartena nożem w pierś. Za pierwszym celnym pchnięciem poszły następne. Jankieczkie, brocząc obficie krwią zwalił się na bruk.

  Jego przeciwnik rzucił się do ucieczki. Na nic zdały się starania lekarzy ze szpitala św. Rocha, do którego szybko przewieziono pokłutego Rozengartena. Rany okazały się śmiertelne. W nocy z 6 na 7 lutego osławiony król Chanajek wyzionął ducha.


Włodzimierz Jarmolik

Złodziejskie eldorado na białostockim dworcu

    Przedwojenny dworzec białostocki wraz z przyległościami to było istne eldorado dla miejscowych opryszków. Tutaj swoimi umiejętnościami, zwłaszcza wśród przyjezdnych gości, popisywali się zwinni kieszonkowcy i specjaliści od kradzieży podręcznych bagaży.

  Krążyli oszuści oferujący po okazyjnej cenie fałszywe obrączki i pierścionki. Szulerzy namawiali do gry w trzy karty, a jeszcze inne typki starały się sprzedać podrobione dolary. 

  W spelunkach przy ulicy Kolejowej, Dąbrowskiego czy Św. Rocha szemrane bractwo opijało wódką z lewego wyszynku ubite właśnie interesy. A mogły one dotyczyć choćby kradzieży węgla z kolejowych składów czy rozmaitych towarów, przybyłych pociągami z różnych stron Polski.

  Złodziei penetrujących wagony i składy przydworcowe ówczesna prasa nazywała mało eleganckim epitetem „szczury”. W Białymstoku owa „szczurza” plaga rozpleniła się szczególnie mocno w połowie lat 20 minionego wieku. 

  Nie było miesiąca, żeby nie wykryto jakiejś szajki operującej w pobliżu torów kolejowych. Czasami byli to zwykli amatorzy, kiedy indziej demaskowano jednak bandę doświadczonych i bezwzględnych oprychów. Szczególnie zawzięcie „szczurów” kolejowych zwłaszcza starszy przodownik Franciszek Pierso, wieloletni szef kolejowych policjantów.

  Jesienią 1924 roku rozeszły się po mieście słuchy, że „szczurzym” procederem zajmują się także niektórzy kolejarze, zwłaszcza zatrudnieni w Ekspedycji Towarowej. Okradali oni regularnie przesyłki tranzytowe należące do różnych spółek handlowych i osób prywatnych. Wyciągali z pak najcenniejsze przedmioty, fałszowali ich wagę i pozostawiali bezkarni.

   Przodownik Pierso postanowił zająć się tą sprawą osobiście. Zarządził ścisłą obserwację ekspedycji , odbył kilka kontroli i wkrótce wszystko już wiedział. Osobnikami kalającymi dobre imię PKP okazali się dwaj bracia Jakubowscy. Pracowali oni jako siła fizyczna przy ładowaniu do wagonów ciężkich pak i skrzyń. Umiejętnie rozplanowawszy swoje zajęcia, znajdowali czas i sposobność, aby zajrzeć do niektórych z dźwiganych pakunków. 

  Czego tam nie było! Rewizje przeprowadzone na początku 1925 roku w mieszkaniach braciszków (jeden mieszkał na Marczuku, a drugi w Starosielcach) ukazały całą gamę atrakcyjnych towarów. Najpierw szły materiały: zagraniczne plusze, aksamity, wełny bawełny i płótna bieliźniane, później gotowe wyroby : dywany, kapy na łóżko, koszulki trykotowe damskie i męskie, buty chromowe, kalosze różnych rozmiarów, a wszystko w dobrym gatunku.

  Na początku obaj Jakubowscy nie przyznawali się do winy. Twierdzili, że zakwestionowane u nich fanty nabyli jak najlegalniej od przygodnych , kręcących się w w okolicy dworca handlarzy. Kiedy jednak wzięli się za nich agenci z Urzędu Śledczego w swoim lokalu przy ul. Warszawskiej 6, pękli. 

  Rzeczywiście zmniejszali wagę różnych przesyłek, ale czynili to za wiedzą i zgodą pracownika obsługującego dworcowe urządzenia niejakiego Wencława. Odpalali mu za dyskrecję całkiem solidną dolę.  Do Sokółki, gdzie był zameldowany Wencław poszedł telefonogram. Miejscowi policjanci przeprowadzili natychmiast rewizję w domu wagowego. Znaleźli m.in. skórę na buty, sukno, konserwy i słodki wódki. Wszystko w dużych ilościach. Wencław tłumaczył, że to legalne zakupy. Pokazywał kwity. 

  Śledztwo w sprawie złodziei z Ekspozytury Towarowej ciągnęło się prawie dwa lata. W styczniu 1927 r. bracia Jakubowscy zasiedli w końcu na ławie oskarżonych. Ponieważ w późniejszych zeznaniach wybielili oni Wencława, ten przyglądał się rozprawie z miejsca na widowni. Ostatecznie Sąd Okręgowy przy ul. Warszawskiej 63 zafundował obu złodziejaszkom roczny pobyt w więzieniu przy Szosie Baranowickiej.


Włodzimierz Jarmolik

Translate