Postaw mi kawę na buycoffee.to

Irena Białówna - taka właśnie była

   Całe szczęście, że nie zgodziła się zostać na Uniwersytecie Warszawskim i sama się zesłała na prowincję. Prawdopodobnie bez takiej decyzji setki białostoczan w ogóle by nie przeżyły.   Dziś o Doktor Irenie śpiewa nawet białostocki hiphopowiec. A Białystok zawdzięcza jej zbudowanie po wojnie niemal od podstaw lecznictwa pediatrycznego.

  Dla młodszych białostoczan Białówna to tylko patronka ulicy, na której leczą połamańców (chyba każdy w swoim życiu odwiedził ulokowaną na tej ulicy miejską poradnię ortopedyczno-urazową).

  Ale dla starszych mieszkańców Białegostoku to cicha bohaterka. Miejska Siłaczka. Albo – jak kto woli – Doktor Judym w spódnicy. By przeforsować wiele spraw, musiała być jednocześnie delikatna, twarda jak stal i kompetentna. I choć słowo „niezłomna” przez lata stało się jednym z tych wyświechtanych frazesów, które trącą patosem, to jednak nie da się od tego określenia uciec: Irena Białówna taka właśnie była.

  Czy to przed wojną w bolszewickiej Rosji, czy w piwnicach białostockiego gestapo w czasie okupacji, czy w kilku obozach koncentracyjnych, czy wreszcie znów w powojennym Białymstoku, który podnosił się z ruin i wszystko w nim trzeba organizować od podstaw. M.in. położnictwo, system opieki nad umierającymi niemowlętami, dziećmi i matkami.

  Ale nim Irena na swoje miejsce na ziemi wybierze Białystok, 27 lat wcześniej, w 1900 roku, przychodzi na świat kilka tysięcy dalej kilometrów na Wschód – w Carycynie (obecnie Wołgograd). Rodzice to polscy inteligenci, którzy zdecydowali się wyjechać aż tam w poszukiwaniu pracy. Ojciec, Józef Biały, jest inżynierem kolejnictwa, matka – Kazimiera z Kobylińskich – nauczycielką i społeczniczką. Irena rodzi się jako jedno z pięciorga dzieci.

  Gdy w Europie kończy się pierwsza wojna światowa, Irena pisze maturę w Jelcu (ówczesna gubernia orłowska) i zaczyna pracę jako przedszkolanka. Gdy na Kresach zaczyna się wojna polsko-bolszewicka, a Polacy bronią niepodległości, w 1920 roku Irena wstępuje na Wydział Lekarski Uniwersytetu w Woroneżu. Ale rodzina Białych się decyduje: wracamy do Polski. I wracają – w sierpniu 1921 roku.

  Irena postanawia zamieszkać w Warszawie. Zaczyna studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego i właściwie od początku wie (może bycie przedszkolanką przez półtora roku miało znaczenie?): chce się skupić na pediatrii. Jest tak chłonna wiedzy, zaangażowana i nieustająco pewna swojej decyzji, że jeszcze będąc na studiach, na IV roku, prowadzi studenckie koło pediatryczne w klinice kierowanej przez prof. Mieczysława Michałowicza.

  Nic dziwnego, że taką studentkę na uczelni zapamiętano. I miano co do niej plany. A jednak Białówna, już z dyplomem doktora wszech nauk lekarskich, uzyskanym w 1927 roku, wie, co chce dalej robić. Decyduje się zamieszkać w Białymstoku.

– Nie skorzystała z propozycji pracy na uczelni – podkreślają Mieczysław Sopek i Magdalena Szkudlarek, doktorzy nauk medycznych związani z Uniwersytetem Medycznym w Białymstoku, którzy przypominali Irenę Białównę w Medyku Białostockim z kwietnia 2012.Lekarka mogła zostać w stolicy, wybrała jednak pracę w prowincjonalnym mieście. I pozostała mu wierna do końca życia.

Dwie odważne kobiety

  Jest rok 1927, Białówna ma lat 27. I powoli, mozolnie, wręcz od podstaw zaczyna swoją pracę lekarza w mieście. Pracuje w szkołach podstawowych. W tzw. stacjach opieki nad niemowlętami. Jako wolontariuszka w szpitalu miejskim im. św. Rocha. Jako organizatorka letnich kolonii dla dzieci z rodzin biednych i patologicznych. Sprawdza, w jakich warunkach żyją, stara się pomóc. Największą biedotę leczy za darmo, dając jeszcze pieniądze na wykupienie leków.

  Na 9 miesięcy przed wybuchem II wojny światowej zaczyna pracować jako lekarz pediatra w Ubezpieczalni Społecznej w Białymstoku. Zawsze we właściwym miejscu, zawsze na posterunku. Właściwie to nigdy z niego nie zeszła.

Kampania wrześniowa: to pod jej opieką w Białymstoku i okolicach funkcjonują punkty opatrunkowe PCK dla rannych mieszkańców i żołnierzy.

Wkroczenie Sowietów i ich „porządki” w mieście: Białówna prowadzi oddział dziecięcy w szpitalu przy ul. Fabrycznej.

  AKCJA „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”

Białystok zajmują Niemcy i tworzą getto: Białówna wraz z innymi lekarzami ewakuuje chore dzieci na ul. Warszawską – szpital przy Fabrycznej znalazł się na terenie getta.

Okupacja niemiecka: Białówna wraz dr Anną Ellert starają się jak mogą, by zapewnić opiekę i leczenie wszystkim dzieciom, które tam trafią: polskim, żydowskim, i dzieciom obywateli ZSRR, które zgubiły się podczas wojennej zawieruchy.

  Obie kobiety wykazują się wielką odwagą: przy szpitalu nielegalnie tworzą zakład opiekuńczy dla maluchów, w którym ukrywają dzieci żydowskie. Dla dzieci powyżej trzech lat tworzą drugi, przy Sitarskiej. Jak dają radę? Nie wiadomo.

Pomaga wszędzie

  Ale Białównej to nie wystarcza. Angażuje się w konspirację, współpracuje z AK. Przyjmuje pseudonim „Bronka”. Tu też korzystają z jej zdolności przywódczych – jest szefową Wojskowej Służby Kobiet w Sztabie Obwodu AK w Białymstoku.

  Niestety, gestapo wpada na trop siatki w marcu 1942 roku. Jak szacuje Eugeniusz Bernacki w „Białostocczyźnie” z 1994 roku – aresztowano wówczas kilkadziesiąt osób, z których rozstrzelano około 60 osób. Białówna znalazła się wśród nielicznych, którym udało przeżyć. Siedzi pięć miesięcy w piwnicach białostockiego gestapo, potem trafia do miejscowego więzienia.

  I tu też działa. Razem z innymi osadzonymi lekarzami leczy, na ile może, chorych współwięźniów. Nie wiadomo, jak to robi – bez środków, w kiepskich warunkach – ale opanuje epidemię duru plamistego. Sama będąc chorą.

Najgorsze jednak przed nią – lekarkę wywożą do obozu koncentracyjnego. Najpierw Brzezinka. Potem Ravensbrück, Gross Rosen i Neunbrandenburg.

  Nie załamuje się, pomaga współwięźniom, szczególnie matkom z małymi dziećmi. I znów działa. To m.in. dzięki jej staraniom w Birkenau wydzielony zostaje barak szpitalny dla chorych dzieci, które dostają dodatkowe porcje żywnościowe.

  Hart i dobroć

W publikacji „Lekarze – więźniowie w Auschwitz-Birkenau” Zdzisław Ryn wylicza kilkanaście lekarek więźniarek, które „w historii lecznictwa polskiego zapisały się złotymi zgłoskami”. Wśród nich – Irenę Białównę.

– Wszystkie z narażaniem życia zmieniały dokumentację lekarską, fałszowały rozpoznania, zmieniały daty przybycia do obozu i na rewir, przenosiły lżej chore z bloku na blok, by w ten sposób zamaskować długi pobyt w szpitalu, a wszystko po to, by chronić więźniarki przed selekcją. Wykazywały przy tym odwagę i pomysłowość – pisze Ryn.

  A o białostockiej lekarce dopowiada jeszcze: – Irenie Białównie udało się wyreklamować od selekcji wiele więźniarek, wśród nich Żydówkę, dentystkę o nazwisku Mazo. Bez reszty poświęciła się chorym, szczególnie dzieciom, wykazała niezwykły hart, niezłomny charakter, imponującą postawę, odwagę, zaradność, dobroć. W ratowaniu chorych uciekała się do najwymyślniejszych wybiegów.

  Białównie wyleczenie i życie zawdzięcza m.in. Tamara Faszczewska z podlaskich Folwarków Tylwickich, która do obozu w Birkenau trafiła wraz z matką Olgą Repnik i siostrą Lidką. O ich przeżyciach córka pani Tamary Irena Rożko opowiedziała dziennikarce „Przeglądu Prawosławnego”.

  „Praca ponad siły, niedożywienie, chłód zrobiły swoje. Tamara zachorowała. Wysoka gorączka, dreszcze. – Tyfus – Irena Białówna, znana białostocka lekarka pediatra, więźniarka, która pracowała w obozowym szpitalu, nie miała wątpliwości. A to oznaczało śmierć. Chorych na tyfus Niemcy od razu kierowali do komór. Białówna wystawiła błędną diagnozę – ocaliła Tamarę. Ta wciąż zamartwiała się o swoje dzieci. (…) [Po wojnie] Olga Repnik po raz kolejny brała się z życiem za bary. Wystarała się o pomoc z UNRR-y, uzyskała prawo do opuszczonego domu, podjęła pracę w gminie w Zabłudowie. Nie było sprawy, której nie potrafiłaby załatwić. Często odwiedzała doktor Białówną w Białymstoku – obozowa przyjaźń wytrzymała próbę czasu” – pisała Ałła Matreńczyk.

  Doktor Irena zakasuje rękawy

  Białówna obozowy koszmar przeżyje, dotrwa do wyzwolenia ostatniego obozu przez aliantów. Zaraz potem trafia do Szwecji, gdzie wycieńczone więźniarki poddawano kuracji i pomagano dojść do siebie. Po kilku miesiącach decyduje, że wraca do domu. Był wrzesień 1945 roku. A Białówna już 15 października przystępuje do pracy – jako pediatra w Ubezpieczalni Społecznej.

  Białystok podnosi się z ruin, wszystko zaczyna od nowa. Od nowa trzeba było organizować też opiekę medyczną i szpitalnictwo. Doktor Irena, nie zważając na własne zdrowie, zakasuje rękawy i zajmuje się innymi. Łatwo nie jest. Jak zbudować system opieki medycznej, skoro nie ma nic, medycyna białostocka w szczątkowej postaci, problem ze środkami, lekami i przede wszystkim lekarzami?

Eugeniusz Bernacki przypomina: – Aż do lat 50. w Białymstoku było tylko trzech pediatrów, zaś choroby wieku dziecięcego były podówczas znacznie groźniejsze niż dziś.

Dopiero w 1950 roku, gdy powstaje Akademia Medyczna, do Białegostoku przyjedzie wielu lekarzy z Wilna i innych części Polski.

  Nim do tego dojdzie, Białówna leczy setki dzieci, w szpitalu, i prowadząc prywatną praktykę. Dzieci z ubogich rodzin – znów, jak przed wojną, leczy za darmo, znów nieraz oddając swoje pieniądze na wykupienie lekarstw.

Już w kwietniu 1946 roku zostaje powołana na dyrektora w Centralnej Wojewódzkiej Poradni Matki i Dziecka oraz Specjalistycznego Zespołu Opieki Zdrowotnej nad Matką, Dzieckiem i Młodzieżą. Funkcję tę sprawuje przez prawie 30 lat.

  Robi specjalizację z pediatrii II stopnia i w zakresie ochrony zdrowia. Zostaje ordynatorem oddziału dziecięcego Wojewódzkiego Szpitala im. Śniadeckiego. Organizuje Państwowy Dom dla Małych Dzieci, oddziały noworodków i pediatryczne w szpitalach. Tworzy (i mu prezesuje) oddział Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego i działa w międzynarodowym; działa też w rozmaitych radach naukowych przy różnych instytucjach.

W międzyczasie (1957-61) zostaje posłem na Sejm. I nieustannie szkoli innych.

  Dar ze Szwecji

Tak mocno angażuje się w edukowanie, że w końcu tworzy do takich działań konkretne miejsce. To Ośrodek Szkoleniowy Społecznej Pediatrii i Położnictwa – dla lekarzy i pielęgniarek. Zwany nieprzypadkowo „domkiem szwedzkim”. Kontakty z czasu pobytu w Szwecji procentują – domek był darem szwedzkiego towarzystwa Radda Barnen, współdziałającego z UNICEF-em. Kosztował podobno co najmniej 100 tys. dolarów. Drewniany budynek, w typie długiego baraku przyjechał w częściach, wraz z wyposażeniem ze Szwecji i tu został zmontowany przez monterów, którzy wraz z darem przybyli do Białegostoku.

W 1959 roku domek stanął przy ul. Wołodyjowskiego, i jak na owe czasy był nowoczesny i innowacyjny. Poza salami szkoleniowymi znalazła się tam biblioteka, kuchnia i 36 miejsc noclegowych. Niestety, budynek niedawno został rozebrany.

Szkolenia sprzed ponad pół wieku i doktor Białównę dobrze zapamiętała dr Franceska Michalska, lekarz pediatra I I II stopnia, ordynatorka oddziału dziecięcego szpitala w Siemiatyczach.

– W latach 1957-61 dr Białówna była posłem na Sejm i w Białymstoku po wojnie bardzo dużo zdziałała. Siemiatycze oraz ja dużo jej zawdzięczany. Trudno było coś przeprowadzić z miejscową władzą, gdyby nie poparcie dr Białówny z Białegostoku. Nigdy nie odmawiała przyjmowania dzieci chorych do szpitala do Białegostoku. Uczestniczyliśmy jako pediatrzy w szkoleniach w Białymstoku, w tzw. domku szwedzkim. Były tam dobre warunki, pokoje jednoosobowe, stołówka.

  Szkolenia trwały dwa dni w miesiącu. Przypadki, które były nie do rozwiązania w Siemiatyczach, tam były rozwiązywane. Człowiek dużo się uczył, ale też i zbierał pochwały za zmniejszanie śmiertelności wśród noworodków w Siemiatyczach. Jeśli się zdarzało, że brakowało personelu w Siemiatyczach, to dr Białówna przysyłała z Wojewódzkiego Ośrodka Zdrowia lekarza do Siemiatycz na trzy miesiące. Podobnie było, gdy jeździłam robić specjalizację do Warszawy. Na zastępstwo byli przysyłani lekarze z Białegostoku – opowiadała dr Michalska Marcinowi Kornilukowi z tygodnika „Głos Siemiatycz”, przypominając, że dziadek dr Białówny jest pochowany na cmentarzu właśnie w Siemiatyczach.

Kwiaty samolotem

  O tym, jak bardzo ceniono dr Irenę, nie tylko w Białymstoku, ale i za granicą, z którą utrzymywała zawodowe kontakty, jedenaście lat temu wspominał w Biuletynie, piśmie Okręgowej Izby Lekarskiej, jego redaktor naczelny – prof. Jan Stasiewicz:

– Pamiętam Panią Doktor, zaprzyjaźnioną z moimi Rodzicami, gdy badała mnie z powodu przeciągającej się infekcji. Była niezwykle serdeczna i pełna ciepła, ale równocześnie konkretna i stanowcza. Pamiętam też pewne wydarzenie z lat 60., drobne, jednak wiele mówiące. Dr Białówna leżała jako pacjentka w Klinice Neurologii. Otrzymała wówczas drogą lotniczą od przyjaciół ze Szwecji ogromny bukiet ponad 100 goździków, wielkich, pachnących, o wspaniałych barwach; w czasach szarego PRL-u wzbudziły one w szpitalu zrozumiałą sensację. Dr Białówna obdarowała kwiatami lekarzy i pielęgniarki – wspomina prof. Stasiewicz, którego ojciec, Witold Stasiewicz po przyjeździe z Lidy do Białegostoku po wojnie również wraz z innymi lekarzami zaczął odbudowywać szpitale, przychodnie i poradnie w całym województwie.

Tak więc…

Pani Doktor, Doktor Irena, Doktor Białówna, „Bronka”…

   Niezwykła postać, łącząca medyczny profesjonalizm ze społecznikowskim zapałem. Nawet już po odejściu na emeryturę, w 1972 roku, jeszcze przez trzy lata pracowała w niepełnym wymiarze godzin w Specjalistycznym Zespole Opieki Zdrowotnej. Zmarła w 1982 roku. Jest pochowana w grobowcu na cmentarzu farnym w Białymstoku.

   Została po niej ulica w centrum miasta, wdzięczna pamięć, tych, którzy mieli okazję z nią się zetknąć, dziesiątki wyszkolonych medyków, setki, a raczej tysiące uratowanych dzieci.

  Śpiewa o niej nawet białostocki raper – Michał „Cira” Ciruk, na „Pocztówkach z miasta B.” przypominających zasłużonych białostoczan.

18 lat temu, w plebiscycie – „Białostoczanin XX wieku” głosami mieszkańców Doktor Białówna znalazła się na czwartym miejscu – po Ludwiku Zamenhofie, dyrygencie i kompozytorze Jerzym Maksymiuku, prof. Marianie Szamatowiczu, polskim prekursorze metody in vitro.

Monika Żmijewska

Wiesław Wróbel " Irena Biała (Białówna) pochodziła z rodu osiadłego w Białymstoku od kilku pokoleń, jej dziadek też był lekarzem i właścicielem domu przy ul. św. Roch 2, który potem odziedziczyła Irena. Tak więc warto by było poprawić artykuł, bo jej przyjazd do Białegostoku nie był kwestią przypadku czy wyboru czysto praktycznego. Notabene jej dziadkowie - Kobylińscy, i rodzice Biali, są pochowani na Farnym obok Ireny, warto przyjrzeć się temu nagrobkowi. Na postumencie za wysoką trawą są odnotowani jej rodzice- inż. Józef i matka Janina Kazimiera. "

Z zeszytu wspomnień ucznia, SP 11 z lat 60 -(3)

    Do pierwszej klasy pomaszerowałem, nie umiejąc ani czytać, ani pisać. Na plecach niosłem ekologiczny tornister z tektury, Do kompletu miałem worek z materiału na zmienne obuwie niekoniecznie specjalnie sportowe. W środku tornistra znalazł się drewniany piórnik z przesuwaną klapką, gumka „myszka” , zeszyty w kratkę i w trzy linie z obowiązkową bibułą, "Elementarz" Mariana Falskiego, książka do matematyki i blok rysunkowy.

  Do szkoły podstawowej chodziliśmy ubrani niemal identycznie. Chłopcy nosili granatowe fartuszki albo bluzy z obowiązkowym białym kołnierzykiem przyszywanym albo przypinanym na guziki. Dziewczęta miały wersję bardziej „artystyczną” – fartuszki niebieskie lub granatowe z białymi kołnierzyki , dzierganymi czasami na drutach z jakiejś białej włóczki. Najładniejsze kołnierzyki miała Joanna Kulenko, ale wcale jej nie zazdrościłem. Serio. Ani trochę.

  Fartuszek, w zależności od pory roku, zakładany był na ubranie – czasem po to, żeby coś zakryć, a czasem, żeby coś uratować. Noszenie go miało oczywiście wiele wad, których ja akurat nie zauważałem, ale miało też jedną wielką zaletę, wszystkie dzieci wyglądały tak samo. A w czasach, gdy nie każdy mógł pozwolić sobie na codzienne drugie śniadanie, fartuszki skutecznie ukrywały różnice. I nikt nie musiał się czuć gorszy.

  Na rękawie fartuszka obowiązkowo musiała być przyszyta – lub przypięta agrafką – tarcza szkolna. Jej zadaniem była identyfikacja ucznia, czyli po prostu informowanie, z której szkoły pochodzi dany delikwent. Problem w tym, że tarcza czasem przeszkadzała – zwłaszcza starszym uczniom, którzy po lekcjach chcieli choć na chwilę poczuć się jak dorośli. A to zapalić papierosa gdzieś za cmentarzem, a to zaszyć się w sadku i zaintonować piosenkę zdecydowanie nieprzeznaczoną dla chóru szkolnego. Taką, którą znało każde dziecko tamtych lat, typu: „Za stodołą, w starym pudle…” albo „Słońce świeci, droga równa, Antek wiezie beczkę…”

  Tarcza na rękawie, niestety, czasem nas zdradzała. Wystarczyło, że w pobliżu przechodziła jakaś czujna starsza obywatelka, która nie znosiła ani dymu papierosowego, ani artystycznego podejścia do muzycznego repertuaru. Taka osoba czuła się w obowiązku poinformować o wszystkim grono pedagogiczne, najlepiej z dramatyczną intonacją: „Pani, co te dzieci teraz wyczyniają, i co to z nich wyrośnie” Nauczyciele – jak to nauczyciele – i tak wiedzieli, kto „próbuje podpalać” i ma smykałkę do śpiewania piosenek, których pani od muzyki wolałaby nie słyszeć .Dlatego identyfikacja gamoni nie stanowiła większego problemu. 

  Ale formalności musiały być przeprowadzone, bo wiadomo przecież, że porządek w szkole to rzecz święta.

W szkole, jak to w szkole bywało różnie. Do aniołków przecież nie należeliśmy chyba , że z piekła rodem. Nauczyciele dziękowali nam za entuzjazm z równym zapałem, z jakim my im przeszkadzaliśmy w pracy, raz piórnikiem, raz dziennikiem, innym razem klasycznym kręciołkiem za ucho, czy nylonową siatką przez łeb, jak to miała w zwyczaju czynić Pani Borkowska, jako że w owym czasie metod wychowawczych nikt nie certyfikował. Ale co się działo w szkole, zostawało w szkole. Donoszenie do rodziców za nagrody wypłacane przez nauczycieli? Nigdy w życiu! Nie dlatego, żeśmy tacy byli lojalni, po prostu nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał otrzymać „nagrody specjalnej” od ojca za powtórzenie wyczynu, który już raz został „doceniony” przez nauczyciela. System był prosty i jasny, co w szkole przeżyjesz, w domu nie ujawniaj. A mimo to… z tamtych czasów pamiętam więcej śmiechu niż łez.

  Naukę pisania i czytania rozpocząłem w szkole, siedząc w niewygodnej, zielonej, dwuosobowej ławce z otworem na kałamarz i wgłębieniem na przybory do pisania. Pod pulpitem znajdowały się półki na zeszyty i książki. Blaty ławki zdobiły przeważnie wyryte scyzorykiem lub niezdarnie cyrklem "złote myśli" uczniów typu "Roman to osioł", po romantyczne wyznania w stylu "Kocham Teresę W. ". Zdarzały się również napisy, których treści nie sposób dziś przytoczyć. W tych właśnie ławkach, zgarbieni, zmęczeni, ale zawsze z humorem, spędzaliśmy szkolne dni, ucząc się życia, liter i... wytrwałości.

  Pisanie w pierwszej klasie zaczynałem od ołówka bazgrząc hieroglify typu Ala ma kota, które wyglądały jakby kot miał wypadek, a Ala złamaną rękę. Po jakimś czasie pani pozwoliła pisać stalówką maczaną w kałamarzu. Aż w końcu przyszedł czas na pisanie piórem z gumką, którą trzeba było wciągać atrament. Efektem były plamy, kleksy w zeszytach, poplamione ręce, bluzy, spodnie i wszystko dookoła. Granatowy fartuszek bardzo dobrze zgrywał się kolorystycznie z niebieskim atramentem – można powiedzieć pełna harmonia.

  O ile mnie pamięć nie myli, w trzeciej klasie szkoły podstawowej obowiązkowa była prenumerata dziecięcego tygodnika „Świerszczyk” zawsze z barwną ilustracją na okładce, która aż prosiła się, żeby ją długo oglądać, zanim w ogóle zacznie się czytać. Dzieci, których nie było stać na opłacenie prenumeraty, otrzymywały czasopismo za darmo. Pamiętam ten szczególny moment, gdy w klasie rozchodził się zapach świeżej farby drukarskiej. To była nasza mała uroczystość - rozdawanie „Świerszczyków”. 

  Barwne ilustracje, opowiadania i wiersze nie tylko zachęcały do nauki czytania, ale też rozpalały wyobraźnię. Do dziś pamiętam wiersz o jeżu, który bał się igieł i opowiadanie o myszy, która została bibliotekarką.

Po "Świerszczyku" przyszła kolej na obowiązkową prenumeratę "Płomyczka", który chcąc nie chcąc, towarzyszył mi w starszych klasach podstawówki. Czytałem z niego pod przymusem różne opowiadania na lekcjach języka polskiego, a potem ku mojej rozpaczy również w domu, bo pani miała wyjątkowy talent do zadawania najdłuższych tekstów. Prawdę mówiąc „ Świerszczyk” bardziej mi odpowiadał i jakoś tak zostało do dzisiaj. Mnie bardziej ciągnęło na podwórko, gdzie czekali koledzy i żaden "Płomyczek" nie był w stanie tego przebić.

  Szkoła w latach 60, to nie tylko kreda, tablica i wieczne pytanie proszę pani a mogę iść do ubikacji? ale też cała magia podwórka i kuchnia mojej mamy. Po lekcjach pędziłem prosto do domu, ale nie po to, żeby odrabiać lekcje – oj nie! Najpierw trzeba było załadować akumulatory. A nic tak nie ładowało jak pajda chleba zmoczona pod kranem, zasypana górą cukru i dla bogatszej wersji zwieńczona łyżką śmietany.

  Po takim dopalaczu biegałem po podwórku aż do wieczora, a do domu zaganiał mnie jedynie matczyny głos z okna: „Do domu natychmiast, bo jak przyjdę po ciebie, to ci z dupy nogi powyrywam!” Po takim ostrzeżeniu ze spuszczoną głową i pokorą szedłem w stronę furtki. W drzwiach czekały mnie tortury higieniczne tj. natychmiastowe mycie w balii ze szpuntem szarym mydłem Biały Jeleń , które było również używane do prania , bez zbędnych dyskusji, bo ponoć wyglądam jak diabeł.

  Chleb ze smalcem i cebulą to była nasza odpowiedź na przyszłe durnowate fast foody. A ciasteczka pieczone przez mamę ze skwarkami, to była moja najlepsza waluta wymienna na przerwach. Wymieniałem je na gryza kanaki, lub łyka oranżady, w trzeciej klasie zdarzało się nawet na dwa lub trzy sztachy od starszych kolegów. Nie brałem zupełnie do głowy, że kolega oblizywał kanapkę z dwóch stron. Wirusy? Bakterie? Kto by o tym wtedy słyszał. Żyłem jadłem z glutenem za to bez alergii, i o dziwo przeżyłem.


Eugeniusz Muszyc

Z zeszytu wspomnień ucznia, SP11 z lat 60 -(2)

    Kiedy wybierałem się do pierwszej klasy Szkoły Podstawowej nr. 11, Jurij Gagarin został pierwszym człowiekiem, który poleciał w kosmos. Ludzie żartowali wówczas w gronie dobrych znajomych czy aby na pewno wszystkie ruskie już w ten kosmos polecieli? Nic z tego nie kumałem. Całe to wydarzenie tak naprawdę mało mnie interesowało. Wówczas miałem na głowie sprawy o wiele ważniejsze, biorąc pod uwagę na rozliczne atrakcje, jakie moja ulica Bema codziennie mi oferowała. 

  U Tadeusza Miłaszewicza, mojego kolegi z podwórka, który mieszkał na rogu Bema i Szosy Południowej, naprzeciwko budki z piwem, rosły wielkie jak Pałac Kultury, kosmiczne morwy białe i granatowe. Kiedy Gagarin poleciał w kosmos, my wspinaliśmy się na morwy i wtedy wydawało się nam , że jesteśmy bliżej nieba niż sam Gagarin. Łażenie po tych morwach było znacznie większą atrakcją niż jakiś durnowaty lot w kosmos. U Tadeusza na podwórku zbierała się cała ferajna chłopaków ze Szkoły, którzy przybywali z fajerkami ukradkiem zabranymi z pieca, z rogatką w kieszeni, scyzorykiem do grania w noża, banerką do strzelania z karbidu, a co starsi z papierosem "Sport" podprowadzonym ojcu z szuflady, żeby zapalić po męsku i udawać dorosłych, choć mleko jeszcze spod nosa kapało. Czyż jakiś lot w kosmos mógł być ważniejszy od naszych „męskich” spraw? I czy naprawdę warto było iść do szkoły, skoro najlepszą nauczycielką była ulica Bema?

  Na ulicy Garbarskiej, tuż obok naszej Szkoły znajdowała niezwykła piekarnia, która umiała wyczarować zapachy, przechodzące przez nasze grube, szkolne mury! Kierowani instynktem równie silnym jak odruch Pawłowa, pędziliśmy podczas dużej przerwy pod okna piekarni, która znajdowała się tuż przy szkole . Stając na palcach, częstowaliśmy się przez kraty kajzerkami i drożdżówkami leżącymi kusząco na wózku piekarniczym. Przeprowadzaliśmy w ten sposób degustację i pełną ocenę organoleptyczną, bo jak wiadomo – bułka bułce nierówna. Zdarzało się, choć rzadko, że piekarz niezbyt dumny ze swojego wypieku, z gracją obsypywał nas mąką – niczym śniegiem zostawiając biały ślad na uczniowskich fartuszkach i jeszcze bielsze wspomnienia.

  Mąka, jak to mąka – do pieczenia idealna, ale z fartuszka schodziła opornie . Więc gdy wracaliśmy do klasy, pani od razu bezbłędnie rozpoznawała degustatorów po kwaśnych minach i śladach na fartuszku. Bez zbędnych pytań, z zawodową precyzją wymierzała karę porządkową za zakłócanie pracy mistrzów piekarnictwa. Jej pokaźna dłoń lądowała na naszych małych uszach, które do końca lekcji mieniły się kolorami jesieni.

  Do dziś dorośli uczniowie ze Szkoły Podstawowej Nr. 11 , kiedy przechodzą obok tamtego magicznego miejsca, zatrzymują się, wciągają powietrze nosem uśmiechając się jak dzieci. Bo magia prawdziwej piekarni nigdy się nie kończy!

W tamtych szarych, ale jakże kolorowych czasach początku lat 60, największą sensacją w naszej szkole był przyjazd pana z projektorem na kółkach do wyświetlania filmów, który warczał jak Junak na postoju. Na jednej ze ścian rozwieszano spory kawał białego prześcieradła, wokół którego w kucki zasiadali „widzowie” chłopcy w połatanych portkach i swetrach z gryzącej wełny, a dziewczynki w fartuszkach z białymi kołnierzykami. 

  Gdy światło gasło, a projektor zaskrzeczał, siedzieliśmy cicho jak myszy pod miotłą. Podczas projekcji taśma co jakiś czas się zacinała i urywała jednak nikt nie gwizdał, nie buczał a w miarę grzecznie czekał, aż machina znowu ruszy. A kiedy wyświetlany był „Szatan z siódmej klasy” o błyskotliwym uczniu, co rozwiązywał tajemnice starego dworku, wszyscy zamienialiśmy się w małych detektywów. Ten dzień, kiedy wyświetlano filmy w naszej szkole, był dla nas jak Boże Narodzenie, tylko bez pomarańczy.

  W tamtych czasach dzieci miały jedno: czas. A z czasem przychodziła wyobraźnia, dlatego kiedy znudziły się nam szkolne ławki wystarczyło przebiec ulicą Chełmską i już mogliśmy obcować z historią na żydowskim cmentarzu wśród powalonych kamieni nagrobnych. Wyobraźnia dziecięca splatająca się z krążącymi opowieściami dorosłych sprawiała, że cmentarz żydowski, to było miejsce z duszą, a nawet z wieloma duszami, ale my się nie baliśmy, spoglądaliśmy na Macewy wystające z ziemi , biegaliśmy wśród nich, urządzając wyścigi, walki na patyki i rekonstrukcje wielkich bitew. 

  Czasem przysięgaliśmy, że słyszeliśmy głosy, szepty, jęki, może nawet modlitwy. Ale nie przeszkadzało nam to, a wręcz przeciwnie uatrakcyjniało nasze zabawy. Dla nas to nie był cmentarz, to była strefa przygody. Nikt nam tego nie zabraniał. W tamtych czasach dzieci były trochę jak koty włóczyły się, gdzie chciały, i tylko od czasu do czasu ktoś starł się nas przegonić , bardziej z przyzwyczajenia niż z troski. Dziś już wiem, że nie wszystko, co robiliśmy, było może do końca właściwe. Ale wtedy to był nasz świat. I choć na miejscu cmentarza stanęła hala targowa , to nadal gdzieś tam krąży duch naszej dziecięcej wyobraźni.

  Jak przez mgłę pamiętam, że kiedy byłem w pierwszej klasie, dorośli zaczęli panikować, że Ruscy z Ameryką się zaraz pobiją. No i co z tego? Nic z tego nie rozumiałem. O co im niby poszło? O jakieś rakiety, wyspę, Kuby... albo może o Murzynka Bambo co podobnie jak ja nie chciał chodzić do szkoły? Pojęcia nie miałem, gdzie ta cała Kuba jest. Czy to gdzieś blisko Białegostoku, czy może trochę dalej. Z tamtych dni pamiętam tylko, że wszyscy dorośli nagle zaczęli mówić szeptem, jakby się bali, że Amerykanie podsłuchują przez ściany. 

  Sąsiedzi coś kombinowali przy garażu, mama z ciocią szeptały o czymś tajemniczym w kuchni, a ja udawałem, że szukam kapcia, żeby móc podsłuchać choć kawałek tej wielkiej tajemnicy. Najbardziej zapamiętałem to, że z mamą staliśmy w długich kolejkach po cukier i sól — bo ponoć, jak wojna wybuchnie, to chociaż będzie czym posolić mięso, ziemniaki i osłodzić herbatę. Brzmi śmiesznie, ale wtedy wszyscy robili zapasy, jakby jutro miał się zacząć koniec świata. Ale tak szczerze? W głębi duszy byłem nawet trochę zadowolony. Bo jeśli rzeczywiście będzie wojna, to może zamkną szkoły. I wtedy nie trzeba będzie uczyć się tej durnej tabliczki mnożenia. No, ale nic z tego nie wyszło. Tyle emocji, a wojny nie było. Rakiety nie poleciały. Kuba nadal była wyspą gdzieś za oceanem, Murzynek Bambo siedział spokojnie w wierszu, a ja... znowu musiałem pisać w zeszycie, że Ala ma kota, a Tola psa.

  Po zakończeniu roku szkolnego, lub na jego początku, uczniowie naszej szkoły, którzy otrzymali promocję do następnej klasy, kupowali na szkolnej giełdzie od starszych uczniów podręczniki do dalszej edukacji, ci zaś którzy nie otrzymali promocji do następnej klasy nie ponosili dodatkowych wydatków ponieważ korzystali z tych samych podręczników. W owych czasach pewnie nie było tylu mądrych profesorów, którzy by tak jak dzisiaj, zmieniali podręczniki, niczym kelner talerzyki na weselu. Z tego samego podręcznika dzieci mogły korzystać przez wiele lat, tym bardziej, że nowych książek była ograniczona ilość i nie każdy mógł sobie na nie pozwolić. Młodsze rodzeństwo korzystało z tych samych podręczników co starsze dzieci, a zdarzało się, że i z tych samych zeszytów. 

  Nowe podręczniki trafiały zazwyczaj do najlepszych uczniów tych z pierwszych ławek, błyszczących wzorowym zachowaniem i ocenami. Reszta z nas, czyli ci z „nieco innym podejściem do nauki”, musiała zadowolić się wersjami z drugiej (albo i trzeciej) ręki. Ale te książki miały swój niezaprzeczalny urok – pełne były dopisków, komentarzy, zagadkowych skrótów i artystycznych ilustracji wykonanych przez poprzednich właścicieli. Czasem były to ilustracje bardziej pasjonujące niż sama treść – niektóre rysunki w podręczniku do biologii mogłyby służyć pewnie za pomoce naukowe.

  Nauczyciele nie zawsze byli tak wyrozumiali, jak byśmy sobie tego życzyli. Czasem z „czystej złośliwości” zostawiali kogoś na drugi rok w tej samej klasie, żeby – jak to mówili – jeszcze trochę się poduczył. Inni, w uznaniu "wybitnych osiągnięć naukowych", hojnie przyznawali tzw. poprawki, które należało odrobić w wakacje. A więc, gdy rówieśnicy biegali po podwórku, poprawkowicze siedzieli z nosem w podręczniku – wszystko po to, by otrzymać promocję do następnej klasy.

  Pamiętam, że gdzieś w czwartej albo piątej klasie zostaliśmy oddelegowani do pracy w czynie społecznym na budowie nowego osiedla przy ulicy Wesołej. Naszym głównym zadaniem było przekładanie cegieł z jednego kąta w drugi kąt. Nikt do dziś nie wie, czy to miało sens, ale wyglądało poważnie, a my czuliśmy się jak mali murarze. Jedynym prawdziwym sukcesem tej akcji było to, że wracaliśmy do szkoły ubłoceni, spoceni i dumni... że się skończyło.

  

Eugeniusz Muszyc

Translate