Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kiedyś Panie się działo

Z gąszcza przeróżnych okazji

jakie kalendarz dyktuje,

wspomnę o ŚWIĘCIE kOBIETY ...

Dziś jest zupełnie inaczej,

dziś się tak nie świętuje!

Kiedyś to Panie się działo

i było wiadomo co robić:

" badyla " z kwiaciarni się brało

i Święto się biegło obchodzić.

Dziś nie ma z goździkiem straganów -

podnoszę tą kwestię z żalem!

Nie widać szarmanckich panów

pachnących przeważnie lawendą ...

bywało, że i " Brutalem ".

Opustoszały kawiarnie,

żarnami tłukących kawę

czarną i mocną jak czort.

Kto dziś oddycha powietrzem -

niezbędnym dodatkiem do kawy -

przeważnie marki " SPORT " ?

Bywałem tam z dziewczynami.

Też chętnie w dniu ich Święta.

Niestety to już po za mną ...

Ciekawe czy jest im miło

tamte klimaty pamiętać?

Mam w nosie trendy wszelakie

i nie jest to dla mnie frasunek,

być z tym co dzisiaj na bakier...

Dziś jestem już starszy człowiek ...

Całując Wasze rączęta,

ślę Wam ten dawny szacunek !!!


Tadeusz Wrona 

Tranowe szaleństw

   Tran mi utkwił w pamięci - pewnie jak i wszystkim konsumentom z tamtych lat. Pamiętam częste zawołanie Mamy: " Jak nie wypijesz tranu, to nigdzie nie pójdziesz ". Zawsze tak mówiła przed wyjściem do szkoły i nie zdawała sobie sprawy, że w takiej sytuacji, jedno i drugie było mi na rękę. Jednak, ze względu na szacunek, nie chciałem jej trzymać za słowo.

 Pewnego razu, a miało się już ku wiośnie, kiedy lód na naszym rozlewisku był już bardzo gumowy a bliżej przy rzeczce pływała kra,wykombinowaliśmy z kumplem podczas drogi do szkoły, że mając jeszcze chwilę czasu, warto by na tej krze popływać. Wyciągnęliśmy z krzaków chowane tam kije hokejowe i hajda. Gdy się udało kawałek " gumy " oddzielić od brzegu, któryś z nas zatańczył kankana, drugi wpadł w tą choreografię i obaj znaleźlismy się w pozycji horyzontalnej w na szczęście płytkiej wodzie, no ale od stóp po głowę byliśmy mokrzy.

 I cóż począć? Iść do domu w objęcia naszych kochających mam, czy suszyć się w szkole?

Nieopodal budował się nowy dom. Był w tzw. stanie surowym, nie do końca zamkniętym. Drzwi do piwnicy nie było. Weszliśmy tam. Dookoła walało się pełno budowlanego drewna. Na parapecie znaleźliśmy zapałki i rozpaliliśmy ognisko. Momentami było tak duże, ze musieliśmy je tłumić.     Wysuszyliśmy przy nim nasze ubrania i równo z zakończeniem lekcji wróciliśmy do naszych domów. Obaj po południu, bardzo pilnie odrabialiśmy domowe zadania.

A tran? Chyba jednak pomógł. Akcji tej nie odchorowaliśmy.


Tadeusz Wrona

Patent

  Trzeba wreszcie skończyć tą szkołę podstawową. I tak chodziłem tam o rok za długo. Do średniej, dojeżdżałem z końcowego przystanku " siódemki " z ulicy Mickiewicza na Antoniuk, do Technikum Wodno - Melioracyjnego. Nazywano na mieście nas - uczniów tej szkoły, tak pieszczotliwie - " szczurami ".Dojeżdżałem z paroma kolegami, przez pięć lat, przeważnie " na gapę ". 

   Kto by tam poważne pieniądze w jednym pakiecie wydawał na bilet miesięczny. Pamięta zapewne część Państwa, pierwsze automaty, jakie wprowadziła MPK. Były to takie potężne pudła marki " Krab ".Zakup biletu w takim automacie polegał na tym, że do jednej dziury należało wrzucić złotówkę, do drugiej pięćdziesiąt groszy, nacisnąć " knefel " i wyskakiwały dwa papierki opatrzone m in. wymienionymi nominałami. 

   Oczywiście, niedługo po przekazaniu tych " automatów " do użycia, zaczęliśmy używać patentu wymyślonego na innej linii osobowej do zakupu tych biletów, powiedziałbym, bardziej atrakcyjnego dla nas - biednych uczniów. W zastosowaniu tego patentu pomagały nam, złotówka i moneta pięćdziesięciogroszowa ...obie wielokrotnego użycia. Potrzebny był też odcinek mocnej nici. 

   Do przewierconych cienkim wiertłem monet wiązało się tą nić i gotowe. Gdy wsiedliśmy do autobusu ( na końcowym przystanku " siódemki " - przypominam ) robiliśmy krąg i jeden z lepszych techników obsługujących ten patent, kupował dla wszystkich uczestników kręgu, potrzebne bilety, poprzez  włożenie do rzeczonych dziur nawierconych monet, trzymając w jednej dłoni końcówki nici, drugą ręką przyciskał knefel i zgrywając odpowiednio te czynności czasowo, bileciki wyskakiwały.

   Miałem jeszcze jeden ciągnący się problem związany z dojazdem do szkoły ,,, ale tylko przez cztery lata. Otóż, gdy skończyłem pierwszą klasę, na moją dzielnicę w pobliże mojego miejsca zamieszkania, przeprowadził się pan profesor od matematyki. Był to szacowny, starszy już pan zwany przez nas, tym razem naprawdę pieszczotliwie " Dziadkiem " z przeszłością walki zbrojnej przeciwkoko najeźdźcom - tą w patriotyczną stronę nakierowaną. 

   Chodził do Mickiewicza ulicą Jagiellońską, którą i ja chodziłem o tej samej porze. To chodziliśmy razem. Po drodze trzeba było rozmawiać, więc on opowiadał a ja słuchałem. Gdy coraz częściej się powtarzał, to zacząłem chodzić równoległą do Jagiellońskiej Szosą pod Krzywą. Nadkładałem nieco drogi ale co tam? Młody byłem! A po co koledzy mieli myśleć, że mam z Panem Profesorem jakąś tam komitywę? Wystawiał mi pozytywne oceny. Ale ile ja, w ciągu tych czterech lat nadłożyłem drogi? A dziś bym go chętnie jeszcze raz posłuchał.


Tadeusz Wrona

Translate