Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zabawy na cztery fajerki

    Rzeczywistość lat mojego dzieciństwa, zmuszała nas niejako do życia bardziej inicjatywnego niż to mają dzieci obecnie. Sami musieliśmy sobie organizować zabawki, niezbędne do realizacji różnych pomysłów.

  Znakomicie wspomagał nas w tym dziele, wspominany już tutaj pan Mietek - posiadacz trzech z dziesięciu u obu rąk palców ( reszta ucięta lub zheblowana ) i wielce dobrego serca. Pan Mietek był wspólnikiem mojego stryja dobrze prosperującej stolarni po sąsiedzku.

  Tymi trzema palcyma wykonywał nam kije hokejowe, bijaki do palanta, komplety do " gry w ciża " ( kto grę tą dzisiaj pamięta? ), kije pomocne w toczeniu rowerowej obręczy z koła i specjalne haki z drutu do toczenia fajerek z kuchennego pieca.

  Najlepiej toczyło się fajerkę o największej średnicy, co bardzo nie podobało się naszym mamom. Brak takiej fajerki na piecu, czynił dany otwór, na którym stawiała, powiedzmy garnek ze strawą, bezużytecznym, a to było powodem ciągłych nieporozumień z rodzicielką.

  Kiedyś, starając się bym sprytniejszy, wstałem wcześniej z zamiarem zabrania największej fajerki i ... się sparzyłem. 

  Dosłownie, czego ślady nosiłem na swojej dłoni. Okazało się, że mama wstała jeszcze wcześniej ode mnie, ponieważ musiała zrobić tacie wcześniejsze śniadanie przed wyjściem jego do pracy. Fajerki już były czarne ale jeszcze nie wystygnięte.

 Poprzedni dzień był ostatnim, kiedy oddałem się fajerkowym zabawom.


Tadeusz Wrona

Szkoła nr.3

   Edukację rozpoczynałem w 1956 roku, w Szkole Podstawowej nr.3 im. Adama Mickiewicza w Białymstoku przy ulicy Gdańskiej.Szkoła miała też swoją filię, mieszczącą się w niewielkim budynku przy ulicy Warszawskiej, w której uczyły się dzieci z najbliższych okolic tej ulicy, w trzech pierwszych oddziałach.

  Przez pierwsze trzy lata nauki, chodziłem do szkoły na drugą zmianę. Pamiętam ławki z pochylonym blatami, pocięte różnym uczniowskim oprzyrządowaniem, przemalowywane co roku na zielono, kilkanaście już razy. Razem z siedziskiem stanowiły komplet.

  Dla mnie - chłopaka słuszniejszego wzrostu - były dość wygodne ... konusowatym, mniej.

Koleżka Zygmuś, któremu póki co Bozia centymetrów poskąpiła, gdy pisał, to wydawało się, że robi to nosem. Na domiar złego siedział w ławce za rosłą Krysią, której dwie białe wielkie kokardy na jej drobnej główce zasłaniały widok na tablicę i ciągle się z tego powodu wiercił.   Pani podejrzewała Zygmusia o posiadanie robaków i wciąż go za to kręcenie, upominała. Ponadto, nieszczęsny - niewyraźnie wypowiadał literkę "r".

Kiedyś Zygmuś nie wytrzymał i po kolejnej uwadze pani, zerwał się z ławki i wykrzyczał:

- Bo to wszystko, kuhwa, przez te Kyśki kokahdy!


Tadeusz Wrona 

Przy Młynowej

   Z " lotniska " przed Ratuszem, jak to miejsce dzisiaj ktoś słusznie określił, wracam do kamienicy przy Młynowej 7, bo wiem, że nie oberwę od jakiegoś kamieniarza.

  Jedno z mieszkań na parterze naszej kamienicy zajmowali państwo Manestyrukowie. Byli artystami cyrku " Warszawa ". Mieli dwie córki, mniej więcej w moim wieku, którymi podczas nieobecności rodziców w sezonie, opiekowała się mieszkająca z nimi, ich babcia. Nie potrafię nic więcej o nich napisać, bo który poważny mężczyzna w wieku sześciu lat zajmował się kobitkami.

  Tata dziewczynek był akrobatą, mama - nie wiem. Po sezonie, w dłuższej przerwie między występami, pan Manestyruk ku wielkiej naszej radości, przebrany w uniform szympansa skakał po konarach drzewa rosnącego na środku podwórza. Trenując w ten sposób dawał nam przy okazji piękne występy, pokazując swą niezwykłą sprawność i kunszt w małpowaniu małpy. Ktoś, kto nie znał tego sprawnego artysty, mógłby pomyśleć, że na Młynowej zagnieździły się egzotyczne zwierzęta.

  Naprzeciw mieszkania państwa cyrkowców, były dwa mieszkania. Nieco większe zajmowali państwo Kosiorowie z dwoma synami. Byli starsi ode mnie o pięć i dziesięć lat - wiekowi odpowiednicy moich siostrzyczek. Panią Kosiorową kojarzę z przydomowym ogrodem. Przeważnie tam ją widziałem, sprawującą wszelkie powinności związane z sadzeniem i pielęgnacją warzyw i kwiatów. Ten ogród nie był jej własnością, ale to ona poczuwała się do obowiązku ... no i pewnie lubiła, co nie oznaczało, że tylko państwo Kosiorowie z tego ogrodu korzystali. Nasza sąsiadka zapraszała wszystkich lokatorów.

  Przy drzwiach do mniejszego mieszkania na parterze, ukrytymi nieco za schodowym biegiem, stał blaszany kibelek przykryty drewnianym dekielkiem. Był własnością sąsiadeczki, której nazwiska ze wzglądu na opisywane okoliczności nie wymienię. Pani ta, w dbałości o swoje zdrowie, szczególnie zimową porą, nie wychodziła jak wszyscy lokatorzy do wychodka na podwórzu, a swoje intymne potrzeby załatwiała w ten gustowny komplecik.

  Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że nasza sympatyczna sąsiadka, będąc ponadto osobą uprzejmą i życzliwą, podczas dość głośnego korzystania z tego kibelka nie pozdrawiała nachalnie wchodzących do sieni słowami:

- Dzień dobry panie Zygmuncie - to do mojego taty ... a jak tam zdrowie szanownego pana?

Ojciec, poirytowany wchodził do mieszkania i dopytywał mamę z nadzieją, czy może znajdzie się ktoś w końcu, kto, cytuję: " wybije z głowy tej babie, tą jej przesadną uprzejmość".


 Tadeusz Wrona

Translate