Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nocny kurs dorożkarza - Za 30 groszy

   Godzina pierwsza w nocy. Mam iść na dworzec , aby wrzucić list do wagonu pocztowego. Na chodniku ulicy Marszałka Piłsudskiego , od  Kupieckiej do  kina "Modern" pełno jeszcze spacerowiczów.  Dochodzę do rogu ul. Nowy Świat, Przejeżdżający powolnie dorożkarz , widząc na chodniku szybko idącego niemal biegnącego jegomościa z dużymi pakunkami w rękach woła : Siadaj  pan na dorożkę, zawiozę na dworzec ... dasz  pan 50 groszy...

  Kandydat na pasażera, nie odwracając się nawet do wołającego dorożkarza , kiwa tylko przecząco głową : nie ma zamiaru wydać pół złotego. Dorożkarz nie daje jednak za wygraną: Siadaj pan zawiozę za 40  groszy. Jegomość z pakami nie zwraca nawet uwagi na wołania dorożkarza.

  Dasz  pan 30 groszy i siadać. Zelówki zedrzesz pan za więcej. - Uginający się pod ciężarem pakunków osobnik widocznie jakiś handlarz małomiasteczkowy ,nawet nie odezwał się.

  Postanowiłem skorzystać z okazji i wsiadam do dorożki, uprzednio mówiąc dorożkarzowi ,że słyszałem rozmowę ,a więc dam mu 30 groszy za jazdę do dworca. Dryndziarz ścina batem, jedziemy... Nachylam się nieco  z siedzenia i wołam: 

- Jak się panu opłaca jechać w nocy za 30 groszy do dworca, przecież konia zmęczy  pan za złotówkę ! - I tak musze jechać na dworzec, bo zaraz kilka pociągów przyjeżdża ,może da się coś zarobić. W mieście mogą stać całą noc i ani złamanego feniga do domu nie zawiozą. Często bywa ,że idąc na dworzec, nie ma amatora nawet na 20 groszową jazdę.

 - Jak  Bóg da. Jak niema kogo wieść, o trzeciej jadę z powrotem na pusto do miasta... Złapie się jakiegoś zawianego gościa, co z knajpy wyłazi. Na takim facecie można dobrze zarobić, choć często bywa ,że taki wcale nie zapłaci... Nasz człowiek jednak takiemu nie daruje... niestety nocne awantury z dorożkarzami zdarzają się bardzo często.

- A dużo pan zarabia dziennie ? - Dużo znaczy 5 złotych, ale przeważnie i tego człowiek nie zarobi. Ale wyobraź pan sobie ,że z tego trzeba i konia - wspólnika interesu karmić i kobietę i dzieciaki. A tu jeszcze różne podatki jak  od kupca z człowieka ciągną, ale najgorzej z tymi protokołami. Jak tylko coś w dorożce nie w porządku, jak świeca w nocy niedobrze siepali, to od razu trzeba kary płacić - wtenczas i koń i rodzina muszą głodować.

  Czy zawsze był taki ciężki los dorożkarza ?  - Kiedyś jak wszystkim tak i nam było lepiej , jak tych  cholernych autobusów nie było , to się nawet nieźle zarabiało. Człowiek dobrze żył , dzieciaków, do szkoły posyłał , a w niedzielę świętował. Dziś tego nie ma.  Dojechaliśmy do dworca. Dorożka z której wysiadłem , zajęła ostatnie miejsce w długiej kolejce, oczekującej na nadejście najbliższego pociągu


Echo Białostockie 1935 r.

Śmierć dorożkarza

  Osiemnastego maja 1933 r. dwóch chłopców od krów znalazło zwłoki mężczyzny w dorożkarskim uniformie. Leżały one w zaroślach na siódmym kilometrze szosy Białystok - Zabłudów, na poboczu drogi. Na miejsce przybył naczelnik urzędu śledczego komisarz Łabiak, a wraz z nim ekipa doświadczonych wywiadowców. 

  Policję od dawna niepokoił wzrost napadów na dorożkarzy. Tym razem ofiarą zamachu padł Abram Blumsztajn z ulicy Cygańskiej, a powoził dorożką o numerze 141. Zginął od uderzenia tępym narzędziem. W kieszeniach dorożkarskiego płaszcza znaleziono 5 zł, co wykluczało zabójstwo na tle rabunkowym. Co zatem się stało? Koledzy widzieli Blumsztajna około drugiej w nocy przed dworcem. Podobno ktoś mu zaproponował jazdę za miasto, ale nie chciał zapłacić z góry. Chyba jednak udało się dojść do porozumienia. Inni dorożkarze zapamiętali, że o trzeciej Blumsztajn wiózł pasażera na tylnym siedzeniu. Policja podejrzewała, że klient nie miał pieniędzy i doszło do kłótni.

  Nie była to pierwsza ofiara śmiertelna, i niestety nie ostatnia. W 1927 r. na szosie między Białymstokiem a Wysokim Stoczkiem znaleziono zwłoki 17-letniego dorożkarza. Następnego roku strzał w tył głowy pozbawił życia Chaima Krukowskiego. W obu przypadkach sprawców wykryto i skazano. Czego chcieli mordercy? Chyba nie pieniędzy, bo dorożkarzom w Białymstoku wiodło się kiepsko. Taki Blumsztajn całe życie jeździł na cudzych dorożkach. Dopiero na 5 lat przed tragiczną śmiercią kupił sobie własną. Mimo to żył bardzo nędznie. Miał na utrzymaniu żonę, pięcioro dzieci, no i oczywiście konie.

  Do października 1923 r. białostoccy dorożkarze wyglądali jak przebierańcy. Każdy nosił odzież jaką chciał, albo raczej na jaką go było stać. Teraz władze miasta wydały polecenie, ażeby każdy dorożkarz miał obowiązkowo granatową liberię oraz okrągłą czapkę z ceraty, bo inaczej straci prawo jazdy. Jakby tego było mało, dorożki podlegały surowym przeglądom. Stanowiły przecież wizytówkę miasta. Sprawdzano oświetlenie, czystość, sprawność techniczną, a za najmniejsze uchybienia policja kropiła solidne mandaty.

  "Dziennik Białostocki" z 1935 r. opisał następującą scenkę z realiów miejskiego życia ulicznego. W kierunku dworca podąża obładowany pakunkami jegomość. - Siadaj pan, podwiozę za 60 groszy - woła jadący obok dorożkarz. Facet nie reaguje, biegnie dalej, choć już ledwo dyszy. - Podwiozę za 30 groszy - prawie prosi dorożkarz. Znowu nic. W ten sposób dorożkarz dojechał na dworzec na pusto. 

  A oto co przytrafiło się Mojżeszowi Pudryckiemu 9 stycznia 1936 r. Wiózł on z restauracji "Perskie Oko" mocno wstawionego sierżanta 42 pułku piechoty, Alojzego Malinowskiego. Kiedy dorożka dotarła na miejsce, pijany sierżant rzucił Pudryckiemu 50 groszy i wysiadł. Ten zaczął się domagać jeszcze 30 groszy. Malinowski tylko odburknął i poszedł w kierunku domu. Pudrycki ruszył za wojskowym z batem w ręku. No i nastąpiła kolejna tragedia. Trzy strzały pozbawiły życia dorożkarza.


Włodzimierz Jarmolik

Irena Białówna - taka właśnie była

   Całe szczęście, że nie zgodziła się zostać na Uniwersytecie Warszawskim i sama się zesłała na prowincję. Prawdopodobnie bez takiej decyzji setki białostoczan w ogóle by nie przeżyły.   Dziś o Doktor Irenie śpiewa nawet białostocki hiphopowiec. A Białystok zawdzięcza jej zbudowanie po wojnie niemal od podstaw lecznictwa pediatrycznego.

  Dla młodszych białostoczan Białówna to tylko patronka ulicy, na której leczą połamańców (chyba każdy w swoim życiu odwiedził ulokowaną na tej ulicy miejską poradnię ortopedyczno-urazową).

  Ale dla starszych mieszkańców Białegostoku to cicha bohaterka. Miejska Siłaczka. Albo – jak kto woli – Doktor Judym w spódnicy. By przeforsować wiele spraw, musiała być jednocześnie delikatna, twarda jak stal i kompetentna. I choć słowo „niezłomna” przez lata stało się jednym z tych wyświechtanych frazesów, które trącą patosem, to jednak nie da się od tego określenia uciec: Irena Białówna taka właśnie była.

  Czy to przed wojną w bolszewickiej Rosji, czy w piwnicach białostockiego gestapo w czasie okupacji, czy w kilku obozach koncentracyjnych, czy wreszcie znów w powojennym Białymstoku, który podnosił się z ruin i wszystko w nim trzeba organizować od podstaw. M.in. położnictwo, system opieki nad umierającymi niemowlętami, dziećmi i matkami.

   Ale nim Irena na swoje miejsce na ziemi wybierze Białystok, 27 lat wcześniej, w 1900 roku, przychodzi na świat kilka tysięcy dalej kilometrów na Wschód – w Carycynie (obecnie Wołgograd). Rodzice to polscy inteligenci, którzy zdecydowali się wyjechać aż tam w poszukiwaniu pracy. Ojciec, Józef Biały, jest inżynierem kolejnictwa, matka – Kazimiera z Kobylińskich – nauczycielką i społeczniczką. Irena rodzi się jako jedno z pięciorga dzieci.

  Gdy w Europie kończy się pierwsza wojna światowa, Irena pisze maturę w Jelcu (ówczesna gubernia orłowska) i zaczyna pracę jako przedszkolanka. Gdy na Kresach zaczyna się wojna polsko-bolszewicka, a Polacy bronią niepodległości, w 1920 roku Irena wstępuje na Wydział Lekarski Uniwersytetu w Woroneżu.Ale rodzina Białych się decyduje: wracamy do Polski. I wracają – w sierpniu 1921 roku.

  Irena postanawia zamieszkać w Warszawie. Zaczyna studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego i właściwie od początku wie (może bycie przedszkolanką przez półtora roku miało znaczenie?): chce się skupić na pediatrii. Jest tak chłonna wiedzy, zaangażowana i nieustająco pewna swojej decyzji, że jeszcze będąc na studiach, na IV roku, prowadzi studenckie koło pediatryczne w klinice kierowanej przez prof. Mieczysława Michałowicza.

  Nic dziwnego, że taką studentkę na uczelni zapamiętano. I miano co do niej plany. A jednak Białówna, już z dyplomem doktora wszech nauk lekarskich, uzyskanym w 1927 roku, wie, co chce dalej robić. Decyduje się zamieszkać w Białymstoku.

– Nie skorzystała z propozycji pracy na uczelni – podkreślają Mieczysław Sopek i Magdalena Szkudlarek, doktorzy nauk medycznych związani z Uniwersytetem Medycznym w Białymstoku, którzy przypominali Irenę Białównę w Medyku Białostockim z kwietnia 2012.Lekarka mogła zostać w stolicy, wybrała jednak pracę w prowincjonalnym mieście. I pozostała mu wierna do końca życia.

Dwie odważne kobiety

  Jest rok 1927, Białówna ma lat 27. I powoli, mozolnie, wręcz od podstaw zaczyna swoją pracę lekarza w mieście. Pracuje w szkołach podstawowych. W tzw. stacjach opieki nad niemowlętami. Jako wolontariuszka w szpitalu miejskim im. św. Rocha. Jako organizatorka letnich kolonii dla dzieci z rodzin biednych i patologicznych. Sprawdza, w jakich warunkach żyją, stara się pomóc. Największą biedotę leczy za darmo, dając jeszcze pieniądze na wykupienie leków.

   Na 9 miesięcy przed wybuchem II wojny światowej zaczyna pracować jako lekarz pediatra w Ubezpieczalni Społecznej w Białymstoku. Zawsze we właściwym miejscu, zawsze na posterunku. Właściwie to nigdy z niego nie zeszła. Kampania wrześniowa: to pod jej opieką w Białymstoku i okolicach funkcjonują punkty opatrunkowe PCK dla rannych mieszkańców i żołnierzy. Wkroczenie Sowietów i ich „porządki” w mieście: Białówna prowadzi oddział dziecięcy w szpitalu przy ul. Fabrycznej.

   AKCJA „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”

Białystok zajmują Niemcy i tworzą getto: Białówna wraz z innymi lekarzami ewakuuje chore dzieci na ul. Warszawską – szpital przy Fabrycznej znalazł się na terenie getta.

Okupacja niemiecka: Białówna wraz dr Anną Ellert starają się jak mogą, by zapewnić opiekę i leczenie wszystkim dzieciom, które tam trafią: polskim, żydowskim, i dzieciom obywateli ZSRR, które zgubiły się podczas wojennej zawieruchy.

  Obie kobiety wykazują się wielką odwagą: przy szpitalu nielegalnie tworzą zakład opiekuńczy dla maluchów, w którym ukrywają dzieci żydowskie. Dla dzieci powyżej trzech lat tworzą drugi, przy Sitarskiej. Jak dają radę? Nie wiadomo.

Pomaga wszędzie

  Ale Białównej to nie wystarcza. Angażuje się w konspirację, współpracuje z AK. Przyjmuje pseudonim „Bronka”. Tu też korzystają z jej zdolności przywódczych – jest szefową Wojskowej Służby Kobiet w Sztabie Obwodu AK w Białymstoku.

  Niestety, gestapo wpada na trop siatki w marcu 1942 roku. Jak szacuje Eugeniusz Bernacki w „Białostocczyźnie” z 1994 roku – aresztowano wówczas kilkadziesiąt osób, z których rozstrzelano około 60 osób. Białówna znalazła się wśród nielicznych, którym udało przeżyć. Siedzi pięć miesięcy w piwnicach białostockiego gestapo, potem trafia do miejscowego więzienia.  I tu też działa. Razem z innymi osadzonymi lekarzami leczy, na ile może, chorych współwięźniów. Nie wiadomo, jak to robi – bez środków, w kiepskich warunkach – ale opanuje epidemię duru plamistego. Sama będąc chorą. Najgorsze jednak przed nią – lekarkę wywożą do obozu koncentracyjnego. Najpierw Brzezinka. Potem Ravensbrück, Gross Rosen i Neunbrandenburg.

  Nie załamuje się, pomaga współwięźniom, szczególnie matkom z małymi dziećmi. I znów działa. To m.in. dzięki jej staraniom w Birkenau wydzielony zostaje barak szpitalny dla chorych dzieci, które dostają dodatkowe porcje żywnościowe.

Hart i dobroć

   W publikacji „Lekarze – więźniowie w Auschwitz-Birkenau” Zdzisław Ryn wylicza kilkanaście lekarek więźniarek, które „w historii lecznictwa polskiego zapisały się złotymi zgłoskami”. Wśród nich – Irenę Białównę.

– Wszystkie z narażaniem życia zmieniały dokumentację lekarską, fałszowały rozpoznania, zmieniały daty przybycia do obozu i na rewir, przenosiły lżej chore z bloku na blok, by w ten sposób zamaskować długi pobyt w szpitalu, a wszystko po to, by chronić więźniarki przed selekcją. Wykazywały przy tym odwagę i pomysłowość – pisze Ryn.

  A o białostockiej lekarce dopowiada jeszcze: – Irenie Białównie udało się wyreklamować od selekcji wiele więźniarek, wśród nich Żydówkę, dentystkę o nazwisku Mazo. Bez reszty poświęciła się chorym, szczególnie dzieciom, wykazała niezwykły hart, niezłomny charakter, imponującą postawę, odwagę, zaradność, dobroć. W ratowaniu chorych uciekała się do najwymyślniejszych wybiegów.

  Białównie wyleczenie i życie zawdzięcza m.in. Tamara Faszczewska z podlaskich Folwarków Tylwickich, która do obozu w Birkenau trafiła wraz z matką Olgą Repnik i siostrą Lidką. O ich przeżyciach córka pani Tamary Irena Rożko opowiedziała dziennikarce „Przeglądu Prawosławnego”.

 „Praca ponad siły, niedożywienie, chłód zrobiły swoje. Tamara zachorowała. Wysoka gorączka, dreszcze. – Tyfus – Irena Białówna, znana białostocka lekarka pediatra, więźniarka, która pracowała w obozowym szpitalu, nie miała wątpliwości. A to oznaczało śmierć. Chorych na tyfus Niemcy od razu kierowali do komór. Białówna wystawiła błędną diagnozę – ocaliła Tamarę. Ta wciąż zamartwiała się o swoje dzieci. (…) [Po wojnie] Olga Repnik po raz kolejny brała się z życiem za bary. Wystarała się o pomoc z UNRR-y, uzyskała prawo do opuszczonego domu, podjęła pracę w gminie w Zabłudowie. Nie było sprawy, której nie potrafiłaby załatwić. Często odwiedzała doktor Białówną w Białymstoku – obozowa przyjaźń wytrzymała próbę czasu” – pisała Ałła Matreńczyk.

   Doktor Irena zakasuje rękawy

Białówna obozowy koszmar przeżyje, dotrwa do wyzwolenia ostatniego obozu przez aliantów. Zaraz potem trafia do Szwecji, gdzie wycieńczone więźniarki poddawano kuracji i pomagano dojść do siebie. Po kilku miesiącach decyduje, że wraca do domu. Był wrzesień 1945 roku. A Białówna już 15 października przystępuje do pracy – jako pediatra w Ubezpieczalni Społecznej.

  Białystok podnosi się z ruin, wszystko zaczyna od nowa. Od nowa trzeba było organizować też opiekę medyczną i szpitalnictwo. Doktor Irena, nie zważając na własne zdrowie, zakasuje rękawy i zajmuje się innymi. Łatwo nie jest. Jak zbudować system opieki medycznej, skoro nie ma nic, medycyna białostocka w szczątkowej postaci, problem ze środkami, lekami i przede wszystkim lekarzami? Eugeniusz Bernacki przypomina: – Aż do lat 50. w Białymstoku było tylko trzech pediatrów, zaś choroby wieku dziecięcego były podówczas znacznie groźniejsze niż dziś.

   Dopiero w 1950 roku, gdy powstaje Akademia Medyczna, do Białegostoku przyjedzie wielu lekarzy z Wilna i innych części Polski.

  Nim do tego dojdzie, Białówna leczy setki dzieci, w szpitalu, i prowadząc prywatną praktykę. Dzieci z ubogich rodzin – znów, jak przed wojną, leczy za darmo, znów nieraz oddając swoje pieniądze na wykupienie lekarstw.

   Już w kwietniu 1946 roku zostaje powołana na dyrektora w Centralnej Wojewódzkiej Poradni Matki i Dziecka oraz Specjalistycznego Zespołu Opieki Zdrowotnej nad Matką, Dzieckiem i Młodzieżą. Funkcję tę sprawuje przez prawie 30 lat.

  Robi specjalizację z pediatrii II stopnia i w zakresie ochrony zdrowia. Zostaje ordynatorem oddziału dziecięcego Wojewódzkiego Szpitala im. Śniadeckiego. Organizuje Państwowy Dom dla Małych Dzieci, oddziały noworodków i pediatryczne w szpitalach. Tworzy (i mu prezesuje) oddział Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego i działa w międzynarodowym; działa też w rozmaitych radach naukowych przy różnych instytucjach.

W międzyczasie (1957-61) zostaje posłem na Sejm. I nieustannie szkoli innych.

  Dar ze Szwecji

Tak mocno angażuje się w edukowanie, że w końcu tworzy do takich działań konkretne miejsce. To Ośrodek Szkoleniowy Społecznej Pediatrii i Położnictwa – dla lekarzy i pielęgniarek. Zwany nieprzypadkowo „domkiem szwedzkim”. Kontakty z czasu pobytu w Szwecji procentują – domek był darem szwedzkiego towarzystwa Radda Barnen, współdziałającego z UNICEF-em. Kosztował podobno co najmniej 100 tys. dolarów. Drewniany budynek, w typie długiego baraku przyjechał w częściach, wraz z wyposażeniem ze Szwecji i tu został zmontowany przez monterów, którzy wraz z darem przybyli do Białegostoku.

   W 1959 roku domek stanął przy ul. Wołodyjowskiego, i jak na owe czasy był nowoczesny i innowacyjny. Poza salami szkoleniowymi znalazła się tam biblioteka, kuchnia i 36 miejsc noclegowych. Niestety, budynek niedawno został rozebrany.

   Szkolenia sprzed ponad pół wieku i doktor Białównę dobrze zapamiętała dr Franceska Michalska, lekarz pediatra I I II stopnia, ordynatorka oddziału dziecięcego szpitala w Siemiatyczach.

– W latach 1957-61 dr Białówna była posłem na Sejm i w Białymstoku po wojnie bardzo dużo zdziałała. Siemiatycze oraz ja dużo jej zawdzięczany. Trudno było coś przeprowadzić z miejscową władzą, gdyby nie poparcie dr Białówny z Białegostoku. Nigdy nie odmawiała przyjmowania dzieci chorych do szpitala do Białegostoku. Uczestniczyliśmy jako pediatrzy w szkoleniach w Białymstoku, w tzw. domku szwedzkim. Były tam dobre warunki, pokoje jednoosobowe, stołówka.

  Szkolenia trwały dwa dni w miesiącu. Przypadki, które były nie do rozwiązania w Siemiatyczach, tam były rozwiązywane. Człowiek dużo się uczył, ale też i zbierał pochwały za zmniejszanie śmiertelności wśród noworodków w Siemiatyczach. Jeśli się zdarzało, że brakowało personelu w Siemiatyczach, to dr Białówna przysyłała z Wojewódzkiego Ośrodka Zdrowia lekarza do Siemiatycz na trzy miesiące. Podobnie było, gdy jeździłam robić specjalizację do Warszawy. Na zastępstwo byli przysyłani lekarze z Białegostoku – opowiadała dr Michalska Marcinowi Kornilukowi z tygodnika „Głos Siemiatycz”, przypominając, że dziadek dr Białówny jest pochowany na cmentarzu właśnie w Siemiatyczach.

Kwiaty samolotem

  O tym, jak bardzo ceniono dr Irenę, nie tylko w Białymstoku, ale i za granicą, z którą utrzymywała zawodowe kontakty, jedenaście lat temu wspominał w Biuletynie, piśmie Okręgowej Izby Lekarskiej, jego redaktor naczelny – prof. Jan Stasiewicz:

– Pamiętam Panią Doktor, zaprzyjaźnioną z moimi Rodzicami, gdy badała mnie z powodu przeciągającej się infekcji. Była niezwykle serdeczna i pełna ciepła, ale równocześnie konkretna i stanowcza. Pamiętam też pewne wydarzenie z lat 60., drobne, jednak wiele mówiące. Dr Białówna leżała jako pacjentka w Klinice Neurologii. Otrzymała wówczas drogą lotniczą od przyjaciół ze Szwecji ogromny bukiet ponad 100 goździków, wielkich, pachnących, o wspaniałych barwach; w czasach szarego PRL-u wzbudziły one w szpitalu zrozumiałą sensację. Dr Białówna obdarowała kwiatami lekarzy i pielęgniarki – wspomina prof. Stasiewicz, którego ojciec, Witold Stasiewicz po przyjeździe z Lidy do Białegostoku po wojnie również wraz z innymi lekarzami zaczął odbudowywać szpitale, przychodnie i poradnie w całym województwie.

   Tak więc… Pani Doktor, Doktor Irena, Doktor Białówna, „Bronka”…

   Niezwykła postać, łącząca medyczny profesjonalizm ze społecznikowskim zapałem. Nawet już po odejściu na emeryturę, w 1972 roku, jeszcze przez trzy lata pracowała w niepełnym wymiarze godzin w Specjalistycznym Zespole Opieki Zdrowotnej. Zmarła w 1982 roku. Jest pochowana w grobowcu na cmentarzu farnym w Białymstoku.

   Została po niej ulica w centrum miasta, wdzięczna pamięć, tych, którzy mieli okazję z nią się zetknąć, dziesiątki wyszkolonych medyków, setki, a raczej tysiące uratowanych dzieci.   Śpiewa o niej nawet białostocki raper – Michał „Cira” Ciruk, na „Pocztówkach z miasta B.” przypominających zasłużonych białostoczan.

   18 lat temu, w plebiscycie – „Białostoczanin XX wieku” głosami mieszkańców Doktor Białówna znalazła się na czwartym miejscu – po Ludwiku Zamenhofie, dyrygencie i kompozytorze Jerzym Maksymiuku, prof. Marianie Szamatowiczu, polskim prekursorze metody in vitro.

Monika Żmijewska

Wiesław Wróbel " Irena Biała (Białówna) pochodziła z rodu osiadłego w Białymstoku od kilku pokoleń, jej dziadek też był lekarzem i właścicielem domu przy ul. św. Roch 2, który potem odziedziczyła Irena. Tak więc warto by było poprawić artykuł, bo jej przyjazd do Białegostoku nie był kwestią przypadku czy wyboru czysto praktycznego. Notabene jej dziadkowie - Kobylińscy, i rodzice Biali, są pochowani na Farnym obok Ireny, warto przyjrzeć się temu nagrobkowi. Na postumencie za wysoką trawą są odnotowani jej rodzice- inż. Józef i matka Janina Kazimiera. "

Translate