Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zanim zasiądziemy wszyscy do wigilijnego stołu


  Zacznijmy od zakupów. Przebiegam więc myślami po tamtym Białymstoku. Gdzie tu po śledzie? Matecznikiem wszelkiego wodnego stworzenia był Rynek Rybny i odchodząca od niego ulica, a jakże, Śledziowa. To szczególne wyróżnienie Clupea harengus, czyli śledzia pospolitego. Żadna inna ryba nie miała w międzywojniu swojej ulicy. Choć z drugiej strony na prawie każdej ulicy były śledzie.

  Dawało się to niestety wyczuć już z daleka, bo i po wojnie panował w Białymstoku oryginalny obyczaj. Otóż zimy wówczas były prawdziwe. Takie ze śniegiem, lodem i mrozem. Gdy w sklepiku już wszystkie śledzie z beczki „wyszły”, to pozostawała po nich buro-szara solna breja, która jak mało co nadawała się do polania chodnika w celu rozpuszczenia lodu czy udeptanego śniegu. A że przy okazji wonie były tęgie? No przecież chodnik służy do chodzenia nie do wąchania!

  Ale wracajmy do zakupów. Gdy komuś nie odpowiadały śledziowo-rynkowe klimaty, to mógł udać się na ulicę Kilińskiego do dzisiejszej siedziby WOAK-u. Tu przez całe międzywojnie przy siedzibie Związku Producentów Ryb można było do woli zaopatrzyć się w „ryby żywe i świeże stawowe, jeziorowe i morskie”.

  Komponowanie każdego menu, tym bardziej wigilijnego to sztuka skojarzeń, układających się w jeden logiczny ciąg przyczyn i skutków. Wiadomo więc, że rybka lubi pływać. Nie żeby tam jakieś pijaństwo od razu urządzać, ale tak po chrześcijańsku, ot tyle co na zaostrzenie smaku. Tu Białystok dysponował szeroką ofertą. 

  Państwowa  już zawczasu gromadziła zapasy. Wiadomo: święta - sylwester - karnawał, to i na początek wódeczka pod śledzika nieodzowna. Dyrektor wytwórni dr Janusz Bobotek aż zacierał ręce analizując codzienne raporty. Cieszyli się też właściciele miejscowych miodosytni. Bo te wszystkie półtoraki, dwójniaki, trójniaki, to korzenno-miodowo-monopolowa tradycja. Najlepsza miodosytnia, dość pretensjonalnie nazwana Naturel, znajdowała się przy Rynku Kościuszki 18. Prowadził ją Grzegorz Poźniak.

  Skoro już za sprawą miodów jesteśmy przy słodkim, to święta nie obejdą się bez bakalii i różnych korzennych przypraw. Te smaki i zapachy, to jedyne w roku doznanie. Zajrzyjmy do sklepów kolonialnych. W tej branży dominował Rynek Kościuszki. Wiadomo - centrum, a sklepy kolonialne uchodziły zawsze za delikatesy. Byszkowicz, Dora Czyżyk, Ebersztejn, Gurwicz, Kaczalski, Stekolszczyk, Weinrach to rynkowi czarodzieje wiedzący do czego imbir, a do czego szafran. Ale prym w tym towarzystwie wiedli bracia Głowińscy, którzy w kamienicy przy rynku pod 9. od 1919 r.prowadzili Dom Handlowy Braci Głowińskich. 

  W jednej z reklam informowali klientów, że na święta mają „największy wybór win zagranicznych, własnego rozlewu, win krajowych, miody, kawę, herbatę, kakaa, czekolady, karmelki śmietankowe, „Brzeźniszki” czekoladowe, tytonie, denaturat i karty do gry”. Te „Brzeźniszki” były cukierniczym wynalazkiem jednego z braci - Antoniego, ale proszę, aby Państwo sami wysilili wyobraźnię, bo ja nie mam pojęcia co to takiego. Nie polecam też na święta denaturatu i kart. To raczej już koniec karnawału. 

  Tradycją świątecznego stołu stawały się też powoli owoce południowe. Sensacją świąt 1933 r. był grapefruit. Pisano, że „w owocarniach białostockich sprzedawany jest od kilku dni nowy rodzaj owocu wschodniego p. n. grape, dotychczas w Polsce nieznany. Grape jest mieszaniną pomarańczy i cytryny, cena jego wynosi 80 gr. Za sztukę”. Ci co go skosztowali, dodawali, że „jeżeli życie macie słodkie obywatelu - skonsumujcie grape; przez trzy dni z rzędu będzie wam - po owocu tym - kwaśnie w buzi”.

  Ale wróćmy do świątecznych zapachów. Podstawowym komponentem bożonarodzeniowego bukietu jest choinkowa woń. W 1934 r. pisano, że „do wigilii jeszcze cały tydzień, a już w mieście - tu i ówdzie - zapachniała rześko, żywicznie i świeżo zwieziona sośnica. Na chodnikach pod kościołami i w podwórkach przy ulicy Kościelnej vis a vis Palace - pełno zielonego zwału”. 

  W 1934 r. po raz pierwszy ustawiono też miejską choinkę. Informowano, że „z polecenia p. prez. Nowakowskiego drzewko ustawione zostanie na Rynku Kościuszki, a w wieczór wigilijny i w oba dni świąt iluminowane będzie rojem różnokolorowych lampek elektrycznych”. Jednocześnie nieopodal, bo przy wielkiej synagodze, w pierwszy dzień Chanuki rozpoczynał się bazar chanukowy. To była prawdziwa wielokulturowość. Jej przeciwników różnej maści poinformuję tylko, że przed zapaleniem pierwszej chanukowej świecy zgromadzony tłum śpiewał „Jeszcze Polska nie zginęła”. Cóż za wspaniałe Święta!

  No i na koniec tych świątecznych przygotowań kwestia nieodzowna - kąpiel. Tak, tak, to był rytuał a nie codzienna praktyka. Kąpano się jak kto mógł: w baliach, miskach, wannach. Wodę grzano w największych domowych garnkach.

  Tu młodym Czytelnikom wyjaśniam, że starsze pokolenia na temat „ciepłej wody z kranu” mają całkiem inne wspomnienia i oczekiwania. Ale przy wigilijnym stole od polityki wara! Co bardziej towarzyscy, a może i nowocześni białostoczanie kąpieli zażywali w łaźniach. Szczególnie popularne były tzw. Wanny prowadzone przez Bolego przy Jurowieckiej. Przed świętami ruch w nich był ogromny. 

  Tuż przed wigilią 1930 r. informowano, że „z poszczególnych numerów łaźni publicznej wydobywają się śpiewy, hałas i gwizdy. Ma się wrażenie, że to nie ludzie myją się w tych termach białostockich, lecz jakaś nieczysta siła sprawuje tam swój dziki sabat”. Bez przesady. Śpiewy w wannie to rodzaj sztuki powszechnie zarzucony w panującej nam epoce kabiny prysznicowej. Chóralne śpiewy przedświąteczne - ech, posłuchałoby się ich zamiast monotonnego szmeru niby kolędowego snującego się z głośników w marketach itp. Co do gwizdów, to nie będę dociekał i komentował ich przyczyny, ale skoro były słyszane aż na ulicy, to i powód musiał być zaiste godny zauważenia.

  No cóż, Drodzy Państwo. Życzę Wam wszelkiej pomyślności. Radosnego, rodzinnego świętowania. I pamiętajcie nie jedzcie grape. Słodkie życie jest lepsze.


Andrzej Lechowski 

U Szymborskich fotografowali się wszyscy białostoczanie

   W bogatych zbiorach studia fotograficznego Szymborskich przy Lipowej 27 znajdują się portrety i zdjęcia z końca XIX wieku. To najdłużej działający zakład fotograficzny w Białymstoku. A być może także w Polsce, jak określa historyk Wiesław Wróbel, autor monografii Fotografowie białostoccy 1861-1915. I do tego prowadzony przez kolejne pokolenia tej samej rodziny.

  Zakład założył w 1898 r. Józef Szymborski, o czym pisaliśmy przed tygodniem. Firma przechodziła różne koleje losu. W czasie II wojny światowej budynek przy Lipowej 27 ocalał szczęśliwie przed zniszczeniami, chociaż całe centrum miasta było w ruinie. Zawirowania okupacyjne nie ominęły jednak rodziny. Jak opisuje Anna Zarembina, przy Lipowej 27 aresztowano dwóch synów Józefa: Henryka i Romana. Henryk był więziony w obozie w Stutthofie, a w zakładzie rozpanoszył się niemiecki fotograf.

  Za okupacji sowieckiej zakład upaństwowiono. Rosjanie szczególnie lubili się fotografować jak mieli jechać na front. Czekali w kolejce, bo chcieli mieć pamiątkę, by wysłać rodzinie. Każdy zataczał rękaw, by pokazać, że ma zegarek, bo to świadczyło o zamożności.

  Po wyzwoleniu Białegostoku już w 1944 r. zakład Szymborskich ruszył z działalnością. Czasy nie sprzyjały prywatnej inicjatywie, studio stało się jednym zakładów Spółdzielni fotografów. - Dziadek Józef podupadł na zdrowiu, jego obowiązki przejęła babcia Elżbieta, ale i ona nie podołała trudom - opowiada pan Tadeusz. - Wkrótce zmarła, a po niej w dwa lata później dziadek. Firmę przejął mój ojciec, który już wcześniej pomagał rodzicom.

  Mimo trudnej sytuacji Szymborscy przetrwali, a nawet udało im się rozwinąć biznes. Roman wraz z żoną Stanisławą dokonali gruntownej modernizacji zakładu. Stary budynek został zburzony i w tym samym miejscu wybudowano nowy zakład. Warunki znacznie się poprawiły, były duże funkcjonalne pomieszczenia, stanęły nowe urządzenia gwarantujące lepszą jakość zdjęć i szybszą obsługę.

  Z dwóch synów Stanisławy i Romana, tradycję rodzinną zdecydował się kontynuować Tadeusz. Od małego wychowywał się w pracowni, widział jak się robi zdjęcia, ale fotografem został z przypadka, jak sam przyznaje. Pasjonowała go motoryzacja - mógł godzinami rozkładać i składać motocykle. Przejął zakład w 1986 r. Trochę z konieczności. - Praca była ciężka, absorbująca, w niedzielę i w święta - opowiada pan Tadeusz. - I cały czas odpowiedzialność, zwłaszcza jeśli chodziło o zdjęcia ślubne. Błędu fotografa nic nie ukryje. Suknia, kwiaty, ludzie zaproszeni, więc choćby nie wiem co, trzeba było przyjść do pracy, żadne zwolnienie nie wchodziło w grę. Stale tu stały samochody. Na zdjęcia ślubne przyjeżdżały młode pary prostu z kościoła i z nimi autokar pełen gości. Jak przychodził okres I Komunii, to dzieci z rodzicami wchodziły od ulicy, a wychodziły przez podwórze.

  Fotografia rzecz jasna zmieniła się przez te lata. - Pamiętam czasy wychodzenia z ciemni - wspomina pan Tadeusz. - Kiedy zakupiliśmy maszyny, praca stała się lżejsza, ale też wymagała czasu. Brakowało materiałów, obowiązały przydziały papieru. Żeby sprostać zleceniom, musiałem jeździć po filmy po Polsce a nawet do NRD. 

  Przy czarno-białych zdjęciach to jeszcze pół biedy, ale jak w 1975 roku nastała kolorowa fotografia i mieliśmy do dyspozycji polski papier produkowany w Bydgoszczy, archaiczny, błyszczący, to trzeba się było mocno napracować, by zdjęcia wyszły dobre. Ten papier wymagał odpowiedniego suszenia. 

  Czarno-białe zdjęcia można było rozłożyć na materiale i wysychały do rana, a kolorowy papier zwijał się w rulon, przy próbie rozprostowania pękał. Suszenie zdjęć to była jedna wielka kombinacja, różnych chwytów się próbowało, na szybie się naklejało, potem nie można było oderwać. Zdjęcia blakły. Non stop w ciemni, przy kolorowych musiała być zupełna ciemność. A niech to - macha ręką. - Zdjęć amatorskich prawie w ogóle nie przyjmowaliśmy, bo tyle było zawodowej pracy: dyplomy, dowody, legitymacje, ślubne, z chrztu, odbiór za trzy tygodnie, a amatorskich to nawet za dwa miesiące. Obróbka jednego filmu zajmowała nieraz cały dzień. Dopiero po 1989 r. sytuacja się zmieniła. Nastał wolny rynek, znowu kupiliśmy lepsze maszyny i tak to szło.

  Szczególne zdjęcia? Zdarzyło się raz, że klient zamówił zdjęcia z pogrzebu matki. Przy odbiorze nie chciał zapłacić. Tyle? Dla mnie matka za życia nie była tyle warta - był oburzony. Inna sytuacja. Po zdjęcia ślubne przyszedł pan młody. Nie miał kwitu, ale zgadzało się nazwisko, nie robiono więc trudności. Niebawem pojawiła się żona. - Jakim prawem pan wydał zdjęcia? Nie chcę, by ten człowiek je miał. -Przecież to pani mąż! Byłem zaskoczony. Okazało się, że nie są już razem, pokłócili się. Ale oczywiście tych sympatycznych zdarzeń i odwiedzin było znacznie więcej. Każdy białostoczanin w swoim albumie ma przecież jakieś zdjęcie z pieczątką Szymborskich.

  Z perspektywy czasu pan Tadeusz najbardziej ubolewa z powodu braku miejsc do parkowania. Przedtem samochód mógł się zatrzymać przed zakładem na chodniku i klient wchodził wprost do studia. - Teraz nie ma takiej możliwości - narzeka Tadeusz Szymborski. - Lipowa nie jest już taka jak kiedyś. I niestety, przy obecnej powszechności robienia sobie zdjęć, ta zawodowa profesja staje się coraz bardziej pasją niż biznesem.


Alicja Zielińska

Śledziki, szary karp i mężczyzna w kożuchu

   Zarówno Wigilia jak i święta Bożego Narodzenia w II RP mijały nie tylko w rodzinnej, ale i bajkowej atmosferze. Nie brakowało prezentów, suto zastawionych stołów i śpiewanych po polsku kolęd oraz pieśni patriotycznych.

  Świąteczny patriotyzm objawiał się przede wszystkim podczas ubierania choinki. „W naszym domu wszelkie bombki, jako niemiecki wymysł, były wykluczone. Przywoziła więc mama z Buczacza kolorowe bibułki i lśniące arkusze różnobarwnych papierków, dostawałyśmy jajka na wydmuszki” – pisze Ewa Cieńska- Fedorowicz w książce „Wędrówki niezamierzone”. Oprócz własnoręcznie przygotowanych łańcuchów i ozdób z kolorowych papierów, na drzewku wieszano jabłka, pierniki, cukierki oraz świeczki.

  Zabawki na choinkę, z popularnym wówczas akcentem folklorystycznym, były towarem tak pożądanym, że organizowano nawet kursy robienia zabawek z papieru. W sklepach nie brakowało szablonów do wyrobu koszyczków, aniołów, światów czy też zdobienia wydmuszek. Można kupić również włosy anielskie oraz srebrny proszek do posypywania gałęzi, ale nie cieszyły się one zbyt dużą popularnością.

 „Robiono też z marszczonej bibułki gwiazdy na usztywniaczu kartonowym, a największej przypinano okazały ogon, wiadomo bowiem, że trzech króli prowadziła do Betlejem gwiazda, a właściwie kometa, która tym razem nie była wróżbą wojen czy innych nieszczęść, ale dobrą nowiną. Orzechy włoskie i kształtne szyszki powlekano pozłotką, a wydmuszki z jaj przekształcano na jakieś dziwolążne stwory: ptaszki i zwierzątka czworonożne. Z drucików majstrowano pająki, lepiono domki i inne zabawki” – wspomina Tadeusz Chrzanowski w „Wiadomościach ziemiańskich”.

 Choinką zazwyczaj był świerk, bardzo rzadko jodła. Jeśli rodziny nie było stać na kupno choinki, za ozdobę służył wieniec z iglastych gałęzi z umieszczoną po środku miską z makiem. Choinki występowały również w wersji słodkiej.

  Zanim zebrano się przy wigilijnym stole, panowie z werwą ruszali na tzw. „śledziki”. Nazwa z pewnością nie wydaje się obca również i dziś. Tak jak teraz, tak i w II RP, były to spotkania towarzyskie w lokalach. Raczono się na nich potrawami postnymi, głównie rybnymi. Nie brakowało również dobrze zmrożonej wódki.

  „Śledziki” potrafiły trwać nie jeden, a nawet kilka dni, bo jak oficjalnie tłumaczono chodziło przede wszystkim o to, aby nie przeszkadzać paniom domu w przygotowaniach do świąt. A te rzeczywiście były bardzo intensywne.

  Podczas ostatnich przedświątecznych dni panie prawie w ogóle nie wychodziły z kuchni. Wigilijne i świąteczne stoły wręcz uginały się pod ciężarem jedzenia. Nie mogło zabraknąć niczego.

  Podstawę wigilijnej kolacji stanowiły ryby – musiały się pojawić w co najmniej trzech albo czterech postaciach. W dawnych książkach kucharskich można znaleźć przepisy m.in. na klasyczną rybę smażoną, faszerowanego szczupaka, sandacza gotowanego z jajkami czy karpia na szaro z rodzynkami i migdałami. Na stole musiała być zupa rybna i potrawy z kapustą, makiem i grzybami. Słodka zupa z migdałów była ulubionym daniem płci pięknej.

  W przedświątecznych poradnikach radzono, aby ciasta zacząć piec ok. 20 grudnia, a prace takie jak mycie okien i pranie wykonywać na dwa tygodnie przed świętami. Dzień Wigilii miał być już czasem spokoju i zadumy, a nie nerwowych przygotowań.

  Pilnowano oczywiście symbolicznej liczby 12 potraw na stole, ale jak doradzano paniom domu: „W dzisiejszych ścieśnionych jadłospisach, nie pomieścimy wszystkiego, jeżeli jednak mak podamy w leguminie, a kapustę w zupie, czy w paszteciku, nie będzie to złamanie tradycji”.

  Tłumaczono to względami zarówno zdrowotnymi jak i ekonomicznymi. Nie mogło zabraknąć tradycyjnego opłatka i siana pod obrusem. Zamiast lamp zapalano świece w srebrnych dwu lub trójramiennych lichtarzach. Po północy zazwyczaj podawano mięso i barszcz z kołdunami.

  Kolejne dni mijały na delektowaniu się rosołem oraz flakami, przy czym w tych drugich oprócz klasycznej wkładki mięsnej, którą dziś kojarzymy z tą potrawą, można było znaleźć również pulpeciki.

  Rzeczpospolita okresu międzywojennego była krajem wielonarodowościowym, w związku z tym świętowano w różnych terminach. Osobno Polacy i Ukraińcy. Jedno pozostawało niezmienne. Święta Bożego Narodzenia były czasem spędzanym w domach, w gronie najbliższych i przyjaciół.

  W wielu domach ustawiano dwa stoły – jeden dla domowników, drugi dla nim służby, dla której także przygotowywano prezenty. „Cała służba domowa i stajenna dostawała po worku z bakaliami, a ponadto prezent indywidualny, zawsze coś z ubrania, dla kobiet materiał na suknię lub bluzkę, szalik albo pończochy, dla mężczyzn: koszula, rękawiczki, skarpetki” – pisze w swoich wspomnieniach Maria Czapska.

  Po wigilijnej kolacji, która przeciągała się do późnych godzin nocnych, ruszano na pasterkę, a jeśli wieczerza kończyła się zbyt późno, wspólnie kolędowano pod choinką.

  Święta Bożego Narodzenia obfitowały we wszelakiego rodzaju nakazy i zakazy, które miały przynieść szczęście, zdrowie i powodzenie. W niektórych rejonach Polski pojawienie się mężczyzny rankiem w wigilię, ubranego w kożuch, przynosiło pecha.

  Gdy natomiast pojawiła się tego dnia w drzwiach kobieta znaczyło to, że w gospodarstwie rodzić się będą cieliczki i kokoszki. Złą wróżbą było przewrócenie się choinki, która była symbolem życia lub upuszczenie łyżki. Oznaczało to, że osoba, która ją upuściła, może nie doczekać kolejnej Wigilii.

  W Boże Narodzenie nie było wolno gotować, nosić wody a nawet kroić chleba. Chodziło o to, aby nie zakłócać ciszy, jaka w te dni miała panować.

  Drugiego dnia świąt na pamiątkę ukamienowania św. Szczepana obrzucano się w kościele święconym owsem, bobem, lub grochem. Miało to zapewnić urodzaj w nadchodzącym roku. Tego dnia oczekiwano również kolędników, którzy także mieli zapewnić pomyślność.

  O ile pierwszy dzień świąt spędzano głównie w domach, drugi, czyli dzień św. Szczepana był już czasem odwiedzania się nawzajem i winszowania sobie. Obfitował w zabawę, a nawet wróżby. Był przedsmakiem zbliżającej się sylwestrowej i karnawałowej zabawy.


Robert Sznarbachowski

Translate