Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zapach Siennego Rynku

    Urodziłem się jako Białostoczanin, pozostając nim do dwudziestego roku życia. Potem zostałem Ślązakiem z Podbeskidzia.

  Moje dzieciństwo przebiegało w sąsiedztwie Siennego Rynku. Pamiętam, na ile mogę sięgnąć w przeszłość, że z ochotą poddawałem się woli Mamy, która w każdy czwartek zabierała mnie na targ.

  Najpierw zatrzymywałem się przed kuźnią. Patrzyłem z zaciekawieniem jak kowal męczył biedne konie szlifując i dziurawiąc im kopyta, by w końcu przybić podkowy. Stała tam zawsze kolejka tych zwierząt z łbami zanurzonymi w worach i ich rozprawiających o wszystkim i niczym właścicieli z kufelkiem piwa.

  Mama regularnie kupowała biały ser roszący się serwatką przez tetrę w którą był zawinięty, kilka par jajek, osełkę pachnącego świeżością masła, dopiero co wyrwane z gruntu ziemniaki i inne warzywa uwalane jeszcze ziemią, a z nadejściem właściwej pory, bardzo oczekiwane papierówki, nieco później antonówki i kosztele.

  Świeżutkie produkty przywożone na białostocki rynek, zmieszane,z jak najbardziej ekologicznym odorem końskiego łajna, tworzyły swoisty zapach. Pamiętam i czuję go do dziś.

  W latach siedemdziesiątych, przywiozłem swoją śląską Żonę na rynek, ale ten już na Bema. Zagapiłem się na coś i usłyszałem: - A u nas pani, jajka sprzedaje się na pary! Okazało się, że Żona spytała handlarki ile kosztuje jedno jajka, zamiast: - Po czemu para jajek?. Żona tego nie rozumiała. Musiałem tłumaczyć jej tą zawiłość, sam nie bardzo wiedząc jak.  Migając się nieco, powiedziałem jej, że w przyrodzie jaja najczęściej występują parami, czego sam jestem dowodem. To mi powiedziała, że jestem świnia !


Tadeusz Wrona

Książnica Podlaska

    Pierwszym dyrektorem, a zarazem założycielem Miejskiej Biblioteki Publicznej w Białymstoku był Franciszek Gliński. To postać wielokrotnie opisywana i wspominana . Gdy zmarł 22 listopada 1926 r. We wspomnieniu pośmiertnym pisano... 

  „Wilno … rok 1850. Wśród nastrojów przedpowstaniowych w burzliwej atmosferze wypadków przedstyczniowych, w rodzinie literata, autora Bajana Polskiego ujrzał światło dzienne, a z każdym rokiem poznawał lepiej światło ducha polskiego i wcielał w czyn myśl polską wszędzie, gdzie losy burzliwe przebywać Mu kazały. Ś. p. Franciszek Gliński od szeregu lat pracował na gruncie Białegostoku, zdobywając szacunek i uznanie. Niezmordowany w pracy społecznej i oświatowej wielkie zasługi położył dla podtrzymania polskości pod zaborem rosyjskim. Ostatnio ś. p. Gliński zajmował stanowisko kierownika biblioteki miejskiej, był jej twórcą niejako i pracował z oddaniem i zamiłowaniem do chwili zgonu - mimo już podeszłego wieku. Zmarł dnia 22 listopada r. b. po długiej, bo przeszło dwumiesięcznej chorobie. Społeczeństwo białostockie straciło w ś. p. Glińskim prawego obywatela i patriotę. Zgon ten okrywa żałobą i „Dziennik Białostocki”, którego zmarły był jednym z założycieli i pierwszych pracowników. Wiele też prac w „Dzienniku” zostało jako spuścizna literacka po ś. p. Glińskim”.

  Pierwszy dyrektor białostockiej biblioteki spoczął na cmentarzu farnym. Tymczasem w bibliotece, której tymczasowe kierownictwo powierzono sekretarzowi magistratu Ciejce, rozpoczęły się przetargi przy obsadzie stanowiska nowego dyrektora.

  Poważną kandydatką była córka zmarłego szefa, Jadwiga Klimkiewiczowa. Oprócz koneksji rodzinnych duże znaczenie miało to, że w branży książkowej pracowała już kilka lat, prowadząc jeszcze przed 1915 r. polską księgarnię przy Rynku Kościuszki. Dodatkowym jej atutem było doświadczenie samorządowe, bowiem od 1919 r. była radną miejską. 

  Jednak sprzeciw do jej nominacji zgłosiła społeczność żydowska, przypominając jak to w czasie jednego z publicznych wystąpień Klimkiewiczowa „długo rozwodziła swą teorię o obywatelach pierwszej kategorii (nie Żydach) i obywatelach drugiej kategorii (Żydach)”. Magistrat nie chciał ryzykować, tym bardziej, że środowisko z którego Klimkiewiczowa wywodziła się, a którego liderami byli prezydent miasta Bolesław Szymański i przewodniczący rady Feliks Filipowicz od 1925 r., wyraźnie traciło swoje wpływy. W efekcie 1 sierpnia 1927 r. dyrektorską nominację otrzymał nieznany wcześniej w Białymstoku, pracownik biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego Mikołaj Dzikowski. Nie kierował biblioteką długo. 15 lutego 1929 r. złożył rezygnację i wrócił do Wilna.

  Jego następcę, Filipa Echeńskiego, mianowano na stanowisko dyrektora bezzwłocznie i bez żadnych komplikacji. Nowy dyrektor znany był już ze swojej wcześniejszej działalności społecznej. Między innymi kierował urzędem imigracyjnym, który odegrał pewną rolę tuż po odzyskaniu niepodległości. Z zawodu był nauczycielem. 

  Wkrótce po objęciu kierownictwa biblioteki przez Echeńskiego, do Białegostoku przyjechał Seweryn Nowakowski, zostając najpierw komisarzem rządowym, a następnie tytularnym prezydentem. Sprawy kultury były mu bliskie. Dzięki dobrej współpracy z magistratem dyrektorowi udało się wyremontować bibliotekę i systematycznie powiększać jej księgozbiór. Filip Echeński kierował placówką do września 1939 r.

  Po zajęciu Białegostoku przez Sowietów biblioteka została przemianowana na Bibliotekę Obwodową im. Gorkiego. Adres był ten sam tylko nie taki sam. Z Rynku Kościuszki 1 zrobiła się ulica Sowiecka 27. Ta zmiana numeracji wynikała z tego, że okupant pod nazwą Sowiecka umieścił całą ulicę Piłsudskiego (Lipowa), Rynek Kościuszki i Kilińskiego. 

  Jak podaje prof. Wojciech Śleszyński „kierownikiem Oddziału Opracowania zbiorów został Meniawski, natomiast szefem czytelni mianowano Pepelmana”. Co oczywiste nie zasługują oni na wpisywanie do żadnego pocztu dyrektorów, a przywołuję ten fakt tylko z historycznego obowiązku.

  W ciąg dalszy okupacyjnej historii wpisuje się to, co działo się z biblioteką po zajęciu Białegostoku przez Niemców, którzy uruchomili ją w sierpniu 1941 r. Jej kierownikiem został Jerzy Noack, a personel, jak wspominała Maria Kolendo, rekrutował się z nauczycieli i młodzieży. 

  Szczególną rolę odegrała nauczycielka geografii Aniela Rybarczykowa, która ratowała co cenniejsze książki. W połowie października 1941 r. biblioteka została zamknięta. Noack został aresztowany i wywieziony do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Niemcy cenne książki wywieźli do Królewca, a resztę księgozbioru zmagazynowali w opuszczonym teatrze Palace. Większość zbiorów uległa tam zniszczeniu.

  Już w sierpniu 1944 r. rozpoczęto prace nad uruchomieniem biblioteki i czytelni ulokowanych w trzech niedużych pomieszczeniach w budynku przy Orzeszkowej 15. Dopiero w 1956 r. bibliotekę przeniesiono do odbudowanego budynku dawnej loży masońskiej przy Kilińskiego 16. 

  Pierwszy zespół bibliotekarski, ten z Orzeszkowej, pracował pod kierunkiem Władysława Wójcika. Jego następcami byli: Stanisława Łaniewska, Michał Ambros i Helena Stasiak. W 1954 r. dyrektorem została Alfreda Romanowska, której następcą był Władysław Malewski. W 1969 r. kierownictwo objął Stefan Asanowicz, a po nim byli Zbigniew Dąbrowski i Walentyna Siniakowicz.


Andrzej Lechowski

Kalendarz złodziejski, czyli kto, gdzie i kiedy!

    Choć u nich, tak jak i u porządnych obywateli miasta, rok składał się z dni, tygodni i miesięcy, to jednak wykorzystywali oni do swoich niecnych celów zazwyczaj określone pory i terminy. Wszystko zależało od tego jaką uprawiali specjalność.

  Najbardziej wszechstronni byli doliniarze. Mogli wykonywać swoją robotę o każdej porze dnia. Byle tylko znaleźć się w tłoku i blisko upatrzonej ofiary. Dla kradzieży kieszonkowych sprzyjał cotygodniowy, czwartkowy targ na Rynku Siennym. 

  Doliniarzy interesował też dzienny rozkład autobusów i pociągów. Zwłaszcza roztargnieni przyjezdni. Na kursujące codziennie z dworca do śródmieścia dorożki, czyhali potokarze, złodzieje kradnący bagaże z jadących pojazdów. Szczególnie wiele zamachów na wystające z dorożki pakunki miało miejsce na ul. Dąbrowskiego, przed wjazdem w Lipową.

  Na Rybnym i Siennym Rynku, w dni targowe, chętnie operowali białostoccy farmazoni, oszuści wciskający mało roztargnionym włościanom tombakowe obrączki i nic niewarte świecidełka, jako okazyjne, jeszcze carskie precjoza. Z kolei dla szopenfeldziarzy, trudniących się kradzieżami w sklepach futrzarskich i tekstylnych, najlepsza pora następowała zaraz po otwarciu i tuż przed zamknięciem upatrzonego obiektu. 

  Ci unikali tłoku. Gdy jeden złodziej bajerował sprzedawcę, drugi chował pod obszernym płaszczem upatrzoną lisią skórkę czy kupon jedwabiu. Ileż strat ponieśli przez szopenfeldziarzy kupcy manufakturowi przy centralnych ulicach.

  Kiedy nadchodziła sobota uaktywniali się oszuści karciani. Działali oni rzecz jasna i w inne dni (targ), ale pod koniec tygodnia robotnicy białostoccy otrzymywali wypłatę. Ci, zwłaszcza młodsi, szli najpierw do knajpki, a potem zbliżali się do stolików, gdzie grano w czerwone-czarne, kostki czy oczko. Krupierzy rezydowali zwykle w bramach i na podwórkach przy Młynowej, Mazowieckiej i Suraskiej.

  Sobota i niedziela to był też najlepszy termin na skok dla szczególnie wybrednych kasiarzy i włamywaczy. Pora oczywiście nocna. Do wybicia dziury w ścianie czy suficie sklepu jubilerskiego, bądź kantoru z fabrycznym sejfem, potrzeba było dużo więcej czasu, niż przy momentalnej operacji kieszonkowej. Pod koniec tygodnia działalność zamierała. Zwłaszcza w firmach żydowskich. Wiadomo - szabas.

  W nocy z 22 na 23 września 1924 r. miał miejsce w Białymstoku pierwszy występ rozpruwaczy kas ogniotrwałych. Cel - Towarzystwo Pożyczkowo-Oszczędnościowe przy ul. Kilińskiego 23. Występ źle przygotowany i nieudolny. Do tak poważnej roboty nie zabierano się w poniedziałek.

  Miesiące letnie to czas kanikuły i wakacji. Wówczas do ataku na mieszkania zamożnych, wczasujących się białostoczan ruszali chętnie specjaliści od wytrychów. Osobliwie tzw. lipkarze. Im wystarczył lekko uchylony lufcik, ażeby dostać się do środka. 

  Łup był zawsze pokaźny. Przez kilkanaście lat, oczywiście z przerwami na odsiadki, królował w tym fachu na bruku białostockim Janek Piłasiewicz. Na początku 1938 r. Sąd Okręgowy skazał go na 7,5 roku więzienia. Najwyższy, możliwy wyrok dla złodzieja.

  Z kolei w miesiące zimowe uaktywniali się szpryngowce i szczury kolejowe. Pierwsi, pod różnymi pretekstami dostawali się do przedpokoi mieszkań i krążyli po korytarzach różnych urzędów, ażeby ściągnąć jakąś garderobę. Ci drudzy uszczuplali przydworcowe składy i wagony towarowe o tysiące kilogramów węgla. Nie gardzili też oczywiście inną zdobyczą.

  Nie należy zapominać również o miejscowych pajęczarzach, czyli złodziejach bielizny i pościeli ze strychów. Obok kradzieży kur, był to w przedwojennym Białymstoku najczęstszy proceder. 

  Trwał on przez cały rok, ale nasilał się zwłaszcza przed świętami wielkanocnymi, dowolnego obrządku, kiedy następowało zazwyczaj wielkie pranie. I tak to właśnie wyglądał kalendarzowy rok białostockich złodziei.


Włodzimierz Jarmolik

Translate