Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ponad 1 milion wejść na facebook - KRONIKIA BIAŁOSTOCKA

 


Sylwester w PRL

   Upojony najlepszym na świecie radzieckim szampanem, otumaniony naród bawił się do rana. A potem, "szarzy jak ten dym" sylwestrowicze rozchodzili się do domów z betonu. Po drodze drożdżowe gazy ulatywały z ludzi pracy głośno, zaprzeczając burżuazyjnej balowej etykiecie

  Od lat 50. do 80. bale karnawałowe odbywał się w Polsce Ludowej w miastach dużych i małych, oraz na głębokiej prowincji, gdzie w nieogrzewanych remizach tańczono w kozakach i gumofilcach, a makijaż poprawiano śniegiem.

  Prominenci tańczyli na parkietach sal balowych  hoteli. Robotnicy i niżsi rangą pracownicy fabryk i urzędów musieli zadowolić się mniejszymi salami kameralnymi przy zakładach pracy.   Domy kultury, restauracje, nawet niewielkie lokale gastronomiczne ociekały w karnawale anielskim włosiem z odzysku po rozebraniu choinek i girlandami z krepiny. Biurowe dziurkacze pracowały w karnawale pełna parą, by z kartek w kratkę oraz w linie wyczarować bezcenne konfetti. 

  Serpentyny oraz lusterka z przedwojennymi gwiazdami były wykupywane z kiosków na długo przed sezonem balowym, bo bez nich nawet bardzo udany bal był mniej udany od takiego z serpentyną i lusterkiem, w którym można było w każdej chwili publicznie przypudrować nos i przyczernić brew. 

Na złą zabawę nikt nie miał prawa narzekać. Narzekanie w socjalistycznej ojczyźnie na socjalistyczną rozrywkę było niestosowne. Sylwestry organizowane w lokalach gastronomicznych i domach kultury były biletowane, a nawet niekiedy zadatkowane. Spóźnienie się na taki bal, z miejscem przy stoliku na nóżkach z ordynarnych prętów, oznaczało, że trzeba będzie przetańczyć całą noc bez spoczynku, ewentualnie stać pod ścianą.

  Sylwestrowe menu było tradycyjne dla PRL, ale egzotyczne jeśli chodzi o bale w ogóle. Obejmowało przede wszystkim schabowego na zimno, nóżki w galarecie na ciepło (z braku lodówki) oraz dodatki: chleb i kajzerki. Śledź był rarytasem, zwłaszcza taki wykwintny, z majonezem i siekanym kiszonym ogórkiem. Bigos i grzybki doskonale robiły na kaca i jedzone nad ranem przywracały pełną rezerwy równowagę między robotnikami sylwestrowo zbratanymi z kierownictwem i dyrektorstwem oraz ich małżonkami.

Posiłki miały być przede wszystkim zakąską do czystej wódki. Za popitkę służyła słodka oranżada zamieniająca żołądki w wytwórnie pawi. O deserach raczej nie myślano. Zdarzało się, że na stoły wjeżdżały po prostu pączki w formie piramid i stosy talerzyków. Jeśli komuś bale organizowane przez zakład pracy czy restauracje nie odpowiadały, mógł witać nowy rok na prywatce.

W okresie karnawału Polacy młodsi i nieco starsi chętnie zapraszali gości do domu. Specjalnie na tę okazję dekorowali mieszkania balonami i serpentynami. Na takie imprezy każdy przynosił coś do jedzenia. Prym wiodły domowe przetwory, sałatka jarzynowa i jajka w majonezie. Tańczono przy muzyce z płyt winylowych. W latach 80. młodzież nagminnie męczyła punkową płytę "Exploited".

  Było głośno, sąsiedzi walili do drzwi, ochłonąć i odetchnąć od dymu wychodziło się na klatkę. Milicja interweniowała raz po raz, ale dość kulturalnie, można powiedzieć wyjątkowo, brutalność zostawiając na inne okazje.

 Panie miały nie lada problem, żeby sprostać sylwestrowemu wymogowi błyszczenia. Jeśli którejś nie stać było na zakup farbowanych strusich piór i cekinów w komisie, musiała podeprzeć się sutaszem. 

  Nie wiedzieć czemu, każda PRL-owska pasmanteria posiadała zapas lśniącej tasiemki, dzięki której można było podrasować zgrzebną sukienkę, przerabiając ją niemal na suknię. Poza tym był jeszcze błyszczący, niemnący lureks. 

Ponieważ z założenia miał służyć spontanicznej, domowej produkcji flag i transparentów, dostępny był głównie w kolorach białym i czerwonym. Ale łatwo dawał się farbować za pomocą "Kakadu" - nieocenionej farbki do tkanin. Lureks z sutaszem dobrze się układał, doskonale sprawdzając się we wszelkich układach tanecznych. Za to nawet najelegancka amerykańska toaleta od ciotki Unry traciła nieco uroku po przypięciu obowiązkowego kotyliona z krepiny.

  Podczas oficjalnych balów sylwestrowych organizowano loterie fantowe. Można było wygrać sprzęty AGD, motorowery i torby słodyczy. 

Pracownicy "pionu papierkowego" niejednej fabryki już od jesieni byli delegowani do produkcji konfetti za pomocą biurowych dziurkaczy. Była to praca żmudna, mało wydajna i wyczerpująca, ale bal zakładowy bez konfetti był jakiś taki niekompletny.

  Kiedy przebrzmiały toasty, popękały balony, pozamiatano sale balowe, a w izbach wytrzeźwień zasnął ostatni klient nieprzywykły do mieszania bąbelków z wódką, w gazetach i telewizyjnych montażowniach zaczynała się ciężka praca. 

  Po każdym Sylwestrze skacowany kraj musiał się dowiedzieć z prasy, dziennika i kroniki, że było pięknie, godnie, elegancko, radośnie i optymistycznie. Pokazywano urywki balów, pierwszych sekretarzy całujących włókniarki i konfetti wirujące na tle czerwonych transparentów zamaskowanych krepiną, głoszących, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.


S.EXP

Noc sylwestrowa w Białymstoku 1934 r

    Hucznie witał Białystok rok 1934 . Niemal wszystkie lokale rozrywkowe były przepełnione. Panował beztroski humor, bawiono się ochoczo ,że chwilami przypominały sie czasy przedkryzysowe.

   Wielkim powodzeniem cieszył się wieczór sylwestrowy zorganizowany przez Związek Pracy Obywatelskiej Kobiet w obszernych salonach pałacu wojewódzkiego (Pałac Branickich). Było pełno wszystkie stoliki zajęte podczas tańca panował ścisk. I jakkolwiek atrakcje wypadły daleko skromniej , niż sie spodziewano , jakkolwiek ceny w bufecie nie były niskie- bawiono sie bardzo dobrze. 

   Niezbyt szczęśliwie było pomyślane powierzenie sprawy zamówień na stoliki panu  Zaczeniukowi , który nie zawsze umiał czy chciał ,a może lekceważył przyjęte na siebie zobowiązania. A kiedy jedna z obecnych osób interweniowała - padła gburowata odpowiedź. Oczywiście komitet wieczoru winy za to nie ponosi.

   Ogółem przez salony Wojewódstwa (Pałac Branickich) przewinęło sie kilkaset osób z najlepszych sfer towarzyskich naszego miast . Wieczór pozostawił wiele miłych wrażen. Dochód -dośc poważny .

   Tłoczno było również w salach Resusy Obywatelskiej gdzie tańczono do godz. 7 z rana, sale teatru Palace i kinoteatrów -po nocnym seansie - również były wypełnione. Powodzenie miały niektóre restauracje, a zwłaszcza porządniejsze. 

   W mieście panował przez cła noc aż do godz. 6-7 z rana ruch bardzo ożywiony , jak podczas pełnego dnia. Dopiero o godz. 9 z rana ulice opustoszały. Dorozkarze i szoferzy taksówek dawno już nie mieli takich zarobków ,jak w noc sylwestrową . 


Dziennik Białostocki

Oszust zawsze znajdzie dla siebie jakieś zajęcie

    Lichter, młodzian z ul. Miłej karierę oszusta zaczął na początku lat 20. Czasy były powojenne, dużo chaosu i wielu obcych przybyszów przewijających się przez podniszczony Białystok. Okolicznych wieśniaków z ich targowymi sprawami, handlowców z głębi Polski czy licznych uciekinierów z bolszewickiej Rosji. 

   Policja była zapracowana, zajęta szerzącym się bandytyzmem i grubymi rabunkami. Na opryszków od ulicznej hochsztaplerki nie starczało jej ludzi ani siły. Tak więc Lichter mógł śmiało doskonalić wybrany zawód farmazona, zwłaszcza że trafił na dobrego nauczyciela.

  Ignacy Galiński z ul. Głuchej, bo to on stał się właśnie mentorem Wolfa, różnymi kombinacjami i aferami parał się jeszcze w czasach wojennych. Miał w swoim repertuarze kilka ulubionych trików. W 1924 r., kiedy Władysław Grabski, premier II RP i jednocześnie minister finansów, przeprowadził reformę walutową i do obiegu trafił nowy pieniądz złoty polski, Galiński nie przepuścił takiej okazji. 

   Stworzył fikcyjną wytwórnię pieniędzy, by w ten sposób kantować naiwnych kmiotków z prowincji. Sposób był prosty. Wystarczyła tylko mała prasa do odciskania znaków na papierze, zamykający ją na klucz sztorcowy i kilka flaszek z tajemniczym płynem. Kiedy znajdowała się potencjalna ofiara, gotowa zainwestować w nielegalny interes garść skrywanych dotąd złotych 5-rublówek, Galiński prezentował jej swoją fabryczkę.

   Zapełniał prasę pociętym papierem, między który wkładał kilka banknotów 20-złotowych, skrapiał bezcenną miksturą i zamykał urządzenie na klucz. Ten oddawał na przechowanie zachłannemu rodakowi i kazał cierpliwie czekać. Sam znikał i nie pojawiał się już nigdy. Z nim oczywiście przepadało pokaźne honorarium w złocie albo dolarach. Galiński wpadł dopiero pod koniec 1924 r. Znaleziono przy nim blisko 2 tys. zł i oczywiście przyrządy do fabrykowania pieniędzy przeznaczone dla kolejnego „klienta”.

   Wolf Lichter, który pomagał Galińskiemu w wyszukiwaniu chciwców łasych na łatwy zarobek. Nie wybrał drogi swojego mistrza. Gdy ten poszedł siedzieć, zaczął wykręcać własne numery. Najpierw był to handel fałszywą biżuterią. Proceder może nie tak zyskowny jak kantmaszynka, ale o wiele bezpieczniejszy. 

   Operując między Rynkiem Siennym a knajpkami przy Suraskiej czy Lipowej, młody farmazon wyszukiwał gospodarzy, którzy sprzedali swój towar (zwykle świnie lub cielaki) i oblewali transakcję. Umiejętnie podsuwał im lipne świecidełka i zwykle trafiał na dobrego, acz podchmielonego klienta. Ilu ludzi w ten sposób oszukał, trudno powiedzieć. Było ich na pewno sporo. Wpadł dopiero w 1926 r. Wytypował na niejakiego Wróbla z Wysokiego Mazowieckiego, który jednak nie dał się oszwabić. Interweniowała policja. Lichter trafił do aresztu i zainkasował 8 miesięcy odsiadki. W celi więziennej przy Szosie Baranowickiej spotkał podobnego sobie farmazona, niejakiego Leona Rabinowicza, od którego dowiedział się, jak operować wekslami i czekami. 

   To mu się spodobało. Po wyjściu na wolność sam wziął się do tego kantu. Co było do niego potrzebne? Przyjemna aparycja, nieco gotówki, fałszywe nazwisko i adres. W październiku 1928 r. Lichter zjawił się w sklepie galanteryjnym Chaima Guzika przy ul. Sienkiewicza 2 i zamówił elegancką bieliznę za 70 zł. Gotówką wyłożył 10 zł, na resztę wystawił fałszywy weksel. Zdobyty towar sprzedał natychmiast paserowi za 25 zł. Te pieniądze następnego dnia zainwestował w zakup biżuterii w jubilerni M. Waniewskiego (Lipowa 2). Na resztę należności z 250 zł wystawił czek płatny w Banku Gospodarstwa Krajowego przy ul. Sienkiewicza, oczywiście nieprawdziwy. Biżuteria poszła do pasera, a w kieszeni Lichtera, w ciągu dwóch dni, znalazło się zamiast 10 – 125 złotych.

   Wkrótce jednak i to zajęcie skończyło się dla Lichtera rocznym wyrokiem i kratkami. Kiedy pojawił się znowu na bruku białostockim, zajął się pośrednictwem w załatwianiu różnych spraw w urzędach państwowych. Od spadków po zezwolenie na wyszynk alkoholu i sprzedaż papierosów. Podawał się za współpracownika Urzędu Śledczego z dużymi możliwościami. To już była większa mistyfikacja. Po wpadce kosztowała ona oszusta 2 lata pozbawienia wolności.


Włodzimierz Jarmolik

Z życzeniami na 2025 r.

     Prezentowana dzisiaj kartka ma 101 lat. Została wysłana 31 grudnia 1923 roku do Wielmożnej Pani Stefanii (w oryginale Stefanja) Panierównej, w miejscu, ul. Mickiewicza 4. W miejscu, czyli w Białymstoku, bo ty ją nadano i tu mieszkała pani Stefania. Właściwie to panna sądząc z końcówki nazwiska. A odnośnie nazwiska, to mam kłopoty z przeczytaniem. Przepraszam, jeśli się pomyliłem.

  Ciekawostkę stanowi też znaczek pocztowy. Został ostemplowany na poczcie, ale wcześniej przestemplowany. Czyli zmieniono mu wartość, bo trwała w Polsce hiperinflacja. Jeszcze przez cztery miesiące męczono się z tym kuriozalnym zjawiskiem. Aż nastała reforma premiera Grabskiego i marki polskie zostały zastąpione przez złotówki. 

  To była rewolucja co się zowie, 1 złoty miał wartość miliona osiemset tysięcy marek! Wartość marek spadała tak szybko, że trzeba było co kilka dni nabijać na starych banknotach dodatkowe zera. To opowiem ponoć prawdziwe zdarzenie a tamtej epoki. Gospodarz sprzedał na rynku konia i chciał kupić dwie krowy. Nie znalazł krasul, jakie mu się marzyły. Wrócił za tydzień i już mógł za posiadane pieniądze kupić jedną krowę. Zgroza, pomyślał, poskarżę się żonie. Wrócił znów za tydzień, mógł kupić solidnego wieprza. … Jak wrócił jeszcze za tydzień, to mógł kupić kozę, znów wrócił, to starczyło na powróz, żeby się powiesić. Makabra!

  Przejdźmy do życzeń na odwrocie prezentowanej kartki: „Miłej i dobrej koleżance składają serdeczne życzenia w Nowym Roku 1924”. A pod spodem dwa podpisy, niestety nieczytelne. Szkoda, że nie wiemy kto. Radzę podpisywać się wyraźniej, bo jeśli za sto lat... Bajka, już w tym roku mało kto z nas wysłał kartkę z życzeniami. Owszem, wysłaliśmy maile i smsy, dzwoniliśmy, ale kupić kartkę i iść na pocztę po znaczek. To już za duży trud.

  Tak kończy się piękny zwyczaj. Piękny i pożyteczny. Wysłanie kartki mogło być tylko rutynowym, powtarzalnym obyczajem. Mogło być jednak także bardzo przemyślanym przedsięwzięciem towarzyskim. Na przykład formą przeprosin, jeśli cały rok nie pamiętaliśmy o tej sobie. Albo niewinnym z pozoru gestem sympatii. 

  Opowiadano o małżeństwie, które się poznało, bo on wpisał błędny numer mieszkania na kartce świątecznej, a ona więdła właśnie w samotności. To może szkoda, że nie wysyłamy kartek z życzeniami, aczkolwiek adres mailowy też łatwo przekręcić, podobnie jak i wcisnąć nie ten klawisz w telefonie.

  Życzę Państwu tylko serdecznych, miłych, trafionych życzeń. A przede wszystkim Szczęśliwego Nowego Roku i szampańskiego powitania malucha .

  Niestety, dołączam także pożegnanie. Miło mi było, ale nie będę mógł przynajmniej przez dwa-trzy miesiące kontynuować pisania cotygodniowych felietoników. Dopadły mnie pilne zobowiązania, a i metryka się postarzeje o rok. Moc serdeczności na 2025 r.


Adam Czesław Dobroński

Chrześcijaństwo i nowy rok

   Pierwszy dzień nowego roku czczono w dzień narodzin Jezusa. Tę datę potwierdził sobór nicejski z 325 roku, choć nawet pomimo tych ustaleń, nie zaprzestano dyskusji, czy ta data obchodzenia nowego roku jest prawidłowa.

  Aż do XVI wieku nowy rok przypadał w Europie w różne dni. Najczęściej był to wciąż 25 grudnia, ale świętowano także m.in. 25 marca. W Polsce nowy rok obchodzono w Boże Narodzenie.

  „Noc sylwestrową”, czyli 31 grudnia na 1 stycznia, świętowano po raz pierwszy w roku 999. Ludzie obawiali się końca świata lub nadejścia jakiegoś kataklizmu z racji nadejścia roku 1000. Kiedy okazało się, że po wybiciu północy nic złego się nie stało, ludzie zaczęli spontaniczną zabawę.

  1 stycznia 1000 roku papież Sylwester II udzielił wszystkim wiernym błogosławieństwa „Miastu i Światu” (Urbi et Orbi), co stało się tradycją i trwa do dzisiaj.

  W 1573 roku król Francji Karol IX ustalił 1 stycznia dniem początku roku. Miało to ujednolicić bardzo różne obchody w różnych częściach kraju. 1 stycznia obowiązywał także w Rosji.

  Imprezy sylwestrowo-noworoczne pojawiły się dopiero pod koniec XIX wieku. Wcześniej nowego roku w Europie nie traktowano jako święta, które wymaga szczególnej celebracji.

  Dziś świętowanie Nowego Roku (i zarazem żegnanie starego) jest już tradycją. W różnych częściach świata zwyczaje związane z nocą sylwestrową i Nowym Rokiem są różne, ale właściwie wszędzie nie może się obyć bez dobrej zabawy, muzyki i lampki szampana o północy.


Szczęśliwego Nowego Roku!

Sylwester dekadencki i całkowicie zakazany

   To były iście szampańskie bale sylwestrowe i karnawałowe, w duchu dekadencji lat 20 i 30. Ostatniego dnia roku w polskich miastach stoły w restauracjach, klubach, teatrach, salach balowych uginały się od jedzenia i alkoholu. - Hulali biedni i bogaci, bawiono się naprawdę tęgo . Niemal każda grupa zawodowa przedwojennej Polski urządzała wielkie, sylwestrowe zabawy - artyści, literaci, dziennikarze, kolejarze itp. Huczne imprezy odbywały się w każdej jednostce wojskowej. Bawiono się w czasie maskarad, do tańca grały orkiestry, big bandy, a popularne nocne kluby pękały w szwach.

  Wśród bywalców tego miejsca nie brakowało aktorów, polityków oraz oficerów. To generalnie tu należało powitać Nowy Rok. Ludzie przychodzili wystrojeni, a w damskiej modzie dominowały wówczas suknie odkrywające plecy. Dzisiejsze modnisie mogłyby się wiele nauczyć od pań, które w latach 20, 30 uczestniczyły w sylwestrowo-karnawałowych balach. 

  Rozmach imprez II RP symbolizuje generał Bolesław Wieniawa-Długoszowski, jedna z najbarwniejszych postaci wojskowo-politycznej socjety. Do historii przeszło jego zamiłowanie do kobiet, koni i hucznej zabawy, czym zyskiwał niecodzienną sympatię jednych i nieskrywaną złość innych, zwłaszcza przeciwników obozu sanacji (Wieniawa-Długoszowski był adiutantem marszałka Józefa Piłsudskiego).

  We wrześniu 1939 r. wybuchła II wojna światowa i nastały lata okupacji Polski. Niemcy zakazali sylwestrowych zabaw. Polacy musieli zapomnieć o dekadenckich szaleństwach, pięknych ubraniach i kolorowych drinkach.

  Tradycyjnych spotkań nie dało się wykorzenić, mimo zakazów. Dotyczyło to również zdelegalizowanego sylwestra. Ludzie po prostu chcieli się spotykać, bawić, nawet gdy trwała wojna, gdy żyli w okupowanym kraju.   Sylwester był utrudniony, choćby z uwagi na godzinę policyjną (nie było taryfy ulgowej na noworoczne życzenia), ale nie niemożliwy.

  Ostatniego dnia roku Polacy spotykali się, słuchali muzyki z płyt gramofonowych, choć nieco ciszej niż przed wojną. Starali się nie ściągać na siebie uwagi, dlatego też sylwestrowe spotkania były okazją do rozmów czy brydża.

  Sylwester był dla niektórych okazją do poprawienia nastroju. Okupacja oznaczała przecież łapanki, uliczne egzekucje, głód, niepewność i strach o najbliższych. Atmosfera była napięta. Nasiliły się uliczne egzekucje, które starszym i słabszym psychicznie odbierały nadzieję na doczekanie wolności. Dla poprawienia nastroju postanowiliśmy urządzić sylwestra. Tańczyło się przy płytach, ale niewiele z tego wychodziło. Zbliżała się godzina 24.00

  O północy zamiast fajerwerków rozległy się dźwięki „Mazurka Dąbrowskiego”, puszczonego na cały regulator z patefonu. O dziwo, nikt nie doniósł Niemcom i do drzwi nie zapukało gestapo.  Brakowało również szampana i innych gatunkowych alkoholi (Niemcy wprowadzili również zakaz sprzedaży alkoholu, który obowiązywał codziennie od godz. 20). Można go było kupić na czarnym rynku za potwornie wysoką cenę. Był to produkt dla bogatych kanciarzy, szmalcowników i kolaborantów. W kontaktach z osobami, które raczyły się szampanem w czasie okupacji, należało uważać.

  Musujące wino zastępował bimber, który w czasie wojny w okupowanej Polsce wytwarzano w ogromnych ilościach, w bardzo wielu domach.

  Z uwagi na system kartkowy nie było mowy o suto zastawionych stołach. Nie można było również witać nowego roku fajerwerkami, które mogły być zinterpretowane przez Niemców jako wystrzał z broni palnej lub wybuch. Polakom, przyzwyczajonym do przedwojennego świętowania sylwestra, trudno było się z tym pogodzić.


Tomasz Chudzyński

Nowy rok przychodził przez kilka dni

  Podczas gdy dziś odliczamy sekundy w trakcie sylwestrowego balu, nasi przodkowie postrzegali nadejście nowego roku raczej jako odcinek czasu liczony w dniach niż moment uderzenia zegara, na początku nowego roku chętnie hałasowano.

  O ile rok jako odcinek czasu jest wielkością stałą – pochodną zjawisk astronomicznych, to początek tego okresu jest kwestią umowną.

  dzisiaj w wielu częściach świata rok kalendarzowy nie zaczyna się 1 stycznia kalendarza gregoriańskiego. Na Dalekim Wschodzie wejście w kolejny rok wyznaczają fazy księżyca, ale co ciekawe, nie wszędzie styczniowe. Momenty te odnotowują czasem europejskie media, informując np. o rozpoczęciu chińskiego roku. Dawniej istniała pod tym względem podobna różnorodność. Starożytni Rzymianie świętowali Nowy Rok początkowo 1 marca, aby potem przenieść ten moment na styczeń. Z kolei w Słowiańszczyźnie przedchrześcijańskiej Nowy Rok obchodzono wiosną, czyli później niż obecnie. Pomysł świętowania Nowego Roku na początku zimy związany jest z archaicznymi kultami solarnymi na półkuli północnej.

  Przesilenie zimowe jest tu interpretowane jako „narodzenie” słońca, zwycięstwo światła nad ciemnością i zapowiedź przebudzenia życia. Podobnie pomysł ustanowienia Bożego Narodzenia w tym właśnie okresie to chrześcijańska próba multiplikowania znaczeń. Można powiedzieć, że świętowanie narodzin Syna Bożego miało zastąpić dawne, pogańskie kulty. Tradycje ludowe świadczą o tym, że nie do końca to się udało, a „przybywanie dnia” było dla ludzi żyjących z pracy na roli najistotniejszym sygnałem zmiany. W wiekach średnich święta Bożego Narodzenia uznawane były za początek roku jeszcze długo po tym, gdy oficjalny kalendarz wskazywał na 1 stycznia.

  Opowiadając o tradycyjnych zwyczajach praktykowanych przez naszych przodków, które powiązać można z Nowym Rokiem, etnolog wskazał, że wypada raczej mówić o kilkunastodniowym czasie od świąt Bożego Narodzenia do Trzech Króli.

  W środku tego okresu mieści się Nowy Rok, jednak w tradycji ludowej (ale i chrześcijańskiej) mamy do czynienia ze zwartym symbolicznie i znaczeniowo czasem godów. Podczas gdy dziś odliczamy sekundy w trakcie sylwestrowego balu, nasi przodkowie przez setki lat postrzegali nadejście nowego roku raczej jako odcinek czasu liczony w dniach niż moment uderzenia zegara. Podstawowym rysem tego okresu był zaduszny i wróżebnych charakter rozmaitych działań, wpisujący się zresztą w rozległy cykl jesienno-zimowego świętowania. To była niejako kontynuacja Bożego Narodzenia. Wierzono, że w okresie godów Syn Boży przebywa wśród ludzi. W tym okresie wystrzegano się niebezpiecznych i hałaśliwych prac nie tylko po to, aby odpoczynkiem podkreślić świąteczny czas, ale po to także, aby przez nieuwagę nie skrzywdzić lub nie obudzić małego Jezusa.

  Swego rodzaju znakiem rozpoznawczym noworocznego „czasu przejścia” było pojawienie się grup kolędniczych. – Ich zadaniem było składanie życzeń domownikom, śpiewanie kolęd i prezentowanie rozmaitych scen biblijnych, stąd obecność wśród przebierańców anioła, króla Heroda i śmierci. Popularne były także grupy z turoniem, niedźwiedziem, bocianem, kozłem. Postaci te symbolizowały siłę lub płodność, a ich pojawienie się miało zwiastować obfitość i dostatek w nadchodzącym roku. Grupy te były chętnie podejmowane przez domowników. Ich przyjście stanowiło dobrą wróżbę. Kolędnicy otrzymywali pieniądze i rozmaite łakocie 

  wartym odnotowania jest dzień św. Szczepana – 26 grudnia. – Na pamiątkę ukamienowania tego męczennika gospodarze przynosili do kościołów owies do poświęcenia. Nabierał on tym samym szczególnych mocy. Sypano nim księdza i siebie nawzajem, składając sobie życzenia. Dawano go domowym zwierzętom, aby były zdrowe i płodne. Sypano na pole, aby nie było latem zachwaszczone. Mnogość ziarenek owsa (podobnie jak wigilijnego maku) miało symbolizować dostatek i udane zbiory latem .

  Dzień św. Szczepana był też tradycyjnym momentem zawierania umów na przyszły rok, przy czym aktywnością musieli się wykazać również bogaci gospodarze, którzy chcieli tego dnia przypodobać się biedniejszym, aby nakłonić ich do pracy u siebie. Dlatego też w tym okresie dochodziło do chwilowego odwrócenia ról. Podkreślały to przysłowia typu: „Na św. Szczepan każdy sługa większy niż pan”, „W dzień św. Szczepana nie ma ni chłopa, ni pana”. Generalnie wszelkie zaległe sprawy – umowy lub zobowiązania – należało uregulować najpóźniej w wigilię Nowego Roku. Zwyczajowo starano się także pogodzić i zakończyć międzysąsiedzkie waśnie.

  Ciekawym działaniem o wróżebnym charakterze było zabieranie sobie różnych przedmiotów. Chowano je przed właścicielem bądź czasowo przywłaszczano. Podejmowano swego rodzaju zakład z losem – czy uda się niepostrzeżenie spłatać figla? Jeśli tak, to w nowy rok wkraczaliśmy w aurze szczęściarza i spryciarza. Potem „skradzione” rzeczy można było oddać.

  Ostatni wieczór starego roku spędzano głównie w grupach rówieśniczych. Wróżono wówczas, podobnie jak podczas spotkań andrzejkowych. W Nowy Rok, podobnie jak i dziś, chętnie hałasowano. Młodzi chłopcy strzelali z batów pod dworem, składając też życzenia właścicielowi, który podejmował ich wódką.

  Z kolei 6 stycznia chodzono z życzeniami i specjalnie układanymi na tę okazję piosenkami życzeniowymi – szczodrówkami, za co otrzymywano w niektórych regionach specjalne pieczywo – szczodraki. 

 Można powiedzieć, że dopiero po 6 stycznia kończył się cykl witania nowego roku, który zaczynał się w święta Bożego Narodzenia.


dr Damian Kasprzyk

Przemyślenia sprzed dekady

    Nie mam złudzeń, że drewniany Białystok będzie nadal odchodził. Ludzi z Angielskiej się przesiedli, domy zburzy, zrobi uliczkę i parking, a bloki zasłonią przed widokiem obcych te "obciachowe" domki, które jeszcze zostaną.

   W jednej z najpiękniejszych książek poetyckich o Podlasiu, "Cisówce" Jacka Podsiadło, autor umieścił wiersz o Białymstoku "Czarne zbocza". Pozwolę sobie zacytować jego fragment:

"Kiedyś to było podobno największe drewniane miasto

W Europie, a dzisiaj? Smród i beton jak wszędzie [ ]

Donikąd prowadzą nasze pasaże i trotuary, posrebrzane ciągi

Rur, liczb, świateł, aut, pięter, wiaduktów, obwodnic i słów"

   Ten wiersz został napisany  dwadzieścia lat temu, ale naprawdę aktualny stał się dzisiaj. To opowieść o umierającym mieście posiadającym swoją historię i tradycję, które stopniowo wypierane są przez nowe anonimowe osiedla mogące pojawić się zawsze i wszędzie i czyniące miasto może bardziej nowoczesnym, ale pozbawionym tożsamości.

  Doskonale pamiętam drewniany Białystok. Przez kilka lat chodziłem po Bojarach i kiedy miałem czas, lubiłem zapuszczać się w drewniane uliczki i zaułki, które trochę kojarzyły mi się z kolonijnymi zabudowami kurpiowskich wiosek (często właśnie drewnianych). Do pracy jeździłem  przez okolice ulicy Angielskiej i te zaułki również doskonale znałem. 

   Jeszcze jako nastolatkowie chodziliśmy do drewnianego domu przy ulicy Żelaznej, gdzie znajdowała się meta. Pamiętam też porozrzucane po mieście drewniane wille, które trochę przypominały mi architekturą drewnianą kamienicę naprzeciwko domu mojej babci. Teraz to wszystko umiera. 

   Drewniane Bojary się kurczą, w dziwnym pośpiechu przerabia się też na nowoczesną enklawę w okolicach ulicy Angielskiej. Gdzieniegdzie stoją jeszcze drewniane domy i wille, ale w murowanym otoczeniu wyglądają coraz bardziej obco.

   Opowiadał mi kiedyś student, że pracuje w dużej fabryce drewnianych domów, które trafiają do Skandynawii. Tam z drewna buduje się domy, kamienice, szpitale, szkoły, urzędy, architektura jest zwykle dopasowana do lokalnych tradycji architektonicznych. W ten sposób nowe harmonijnie miesza się ze starym. To byłaby jakaś alternatywa i powrót do tradycji największego drewnianego miasta w Europie. Nikt tego jednak nie robi, a betonowe bloki wdzierają się już wszędzie.

Dlaczego nie wracamy do drewnianego Białegostoku? 

   Mam wrażenie, że nie ma tu wcale złej woli władzy, bo to się dzieje od dawna niezależnie do tego, kto rządzi. Obawiam się, że jest to realizacja oczekiwań przeciętnego mieszkańca miasta, który albo sam jest przyjezdnym, albo potomkiem przyjezdnych. Ktoś taki mieszkania w drewnianym bloku nie kupi po prostu. Drewno kojarzy się mu często z zacofaniem. W moich rodzinnych stronach wielu ludzi dosłownie wychodziło z siebie, żeby zburzyć stary drewniany dom i zbudować nową dużą "murowankę" krytą praktycznym eternitem. Nic, że stary dom był przytulny i funkcjonalny, a nowy wiecznie niedogrzany i coraz bardziej zawilgocony. 

  Mur to mur, bogactwo, trwałość i bezpieczeństwo. Sam jako dziecko to, czy dana wieś jest bogata, czy biedna oceniałem po proporcji między domami drewnianymi i murowanymi. Tak rozumowali prawie wszyscy wokół mnie.

  Nie mam złudzeń, że drewniany Białystok będzie nadal odchodził. Ludzi z Angielskiej się przesiedli, domy zburzy, zrobi uliczkę i parking, a bloki zasłonią przed widokiem obcych te obciachowe domki, które jeszcze zostaną. Również na Bojarach co jakiś czas albo się dom zapali, albo będzie doprowadzony do stanu, w którym już będzie można go tylko rozebrać. A my będziemy dalej dyskutować o tym, jak to wszystko chronić. I dalej będą to słowa, słowa, słowa, jak napisał klasyk. A może mało kogo to już obchodzi?


2016 r

Mimo kryzysu białostoczanie i tak pili szampana

  Kończył się 1935 rok.  Białystok, choć gnębiony kryzysem gospodarczym i bezrobociem przygotowywał się do kolejnego Sylwestra. Większość białostoczan zamierzała przywitać Nowy Rok w domu. 

 Choć krucho było z gotówką, to jednak w sklepach monopolowych wzrósł zdecydowanie w ostatnich dniach grudnia obrót poczciwą czystą, dojlidzkim piwem i winami, zwłaszcza pośledniego gatunku. Zabawy przygotowywano w rodzinnym gronie lub metodą sąsiedzko-składkową. Nadzieje, że coś się polepszy w nadchodzącym nowym roku były duże.

  Na drugim biegunie noworocznych imprez znajdował się zwyczajowy bal w salonach reprezentacyjnych Urzędu Wojewódzkiego. Pałac Branickich miał gościć dostojnych gospodarzy miasta i inne liczące się w nim persony, oczywiście z osobami towarzyszącymi. A pośrodku były rzecz jasna zabawy w rozlicznych białostockich restauracjach, barach, a nawet jadłodajniach, zarówno z wyszynkiem jak i bez. 

  Należało jednak posiadać formalne zezwolenie władz administracyjnych na organizację nocnego szaleństwa. Gdy podanie rozpatrzono przychylnie, to lokale I kategorii mogły być otwarte do godz. 7 rano, zaś kategorii II już tylko do 5. Od tego obowiązku nie zwalniano nawet najbardziej popularnych w mieście restauracji. Niesforni właściciele musieli liczyć się z dotkliwymi karami pieniężnymi.

  Bardzo starannie do zabawy sylwestrowej przygotowała się restauracja przy hotelu Ritza. Ta noc miała być najbardziej roztańczona i najweselsza w mieście. Liczono na „finezyjną klientelę”. Zapowiadano moc atrakcji. Znane wina i szampany, wykwintną kolację, dancing z przygrywającym sextetem Kwart-Fidler. W obietnicach szampańskiej nocy nie odstawała rywalka Ritza restauracja Gastronomia z ul. Sienkiewicza. 

   Zaproszenia zapowiadały wystrojoną kwiatami i zielenią salę, moc lampionów, baloników i serpentyn. Miały być też prezenty i niespodzianki dla gości. Tańczącym obiecywano towarzystwo śpiewaczki Grzymowskiej i doborowej orkiestry. Wszystko to z kolacją z 6 dań za 5 zł od osoby. Swoją imprezę zachwalała też restauracja Central z Rynku Kościuszki. 

Oferowano bufet obficie zaopatrzony w trunki i zakąski, a na potrzeby tańczących specjalnie zaangażowany maestro przygotował kilka nowych fokstrotów i tang. Miano też usłyszeć niezapomniany głos tajemniczej panny Lilianeri. 

   Na chętnych zabawowiczów liczył też teatr Palace, gdzie jak co roku organizatorem imprezy był Związek Inwalidów Wojennych. I tutaj zapowiadano tańce do białego rana oraz wybór królowej balu. Nie rezygnowało ze swoich usług także kino Apollo. 

   Punktualnie o godz. 24 dla chętnych widzów miała rozpocząć się „rozkoszna komedia muzyczna” produkcji austriackiej Dziewczyna z Budapesztu z Martą Eggert w roli głównej. Prasa białostocka w pierwszych dniach stycznia donosiła: „Sylwester, którym rozpoczął się rok 1936 był w Białymstoku bardzo hucznym, zaś pod względem frekwencji w lokalach o wiele lepszy od Sylwestra poprzedniego”. I tylko malkontent z Dziennika Białostockiego zarzucał mu banalność i przypominał, jak to hetman Jan Klemens Branicki przyjmował przy podobnej okazji księcia Mikołaja Radziwiłła P.


Włodzimierz Jarmolik

Kartka wigilijna

   Przyznaję, że mam sporo kartek Wigilijnych, w tym wiele otrzymałem od czytelników „Kuriera Podlaskiego” i „Kuriera Porannego”, a najwięcej od Janusza Władyczańskiego. Dziękuję!

   Najstarsze kartki białostockie w moich szufladach pochodzą z czasów zaboru carskiego. Adres na nich musiał być napisany w języku rosyjskim, zamiast numeru domu podawano nazwisko jego właściciela. Życzenia mogły być podane po polsku, co wielu piszącym sprawiało sporo trudności natury ortograficznej (gródzień). 

   Kartki wydrukowane w Galicji zawierały symbolikę patriotyczną (przykładem Orzeł zrywający łańcuchy), zaś na tych z Królestwa Polskiego dominowały scenki religijne i historyczne, zwłaszcza staropolskie. Natomiast na tak zwanych ziemiach zabranych – Białystok od 1807 roku leżał na nich - dominowały jołki (choinki) ze świeczkami., a jak akcenty religijne, to prawosławne.

   W 1910 r., dotarła do Białegostoku kartka z Warszawy. Otrzymał ją Józef Danilczuk, zamieszkały przy ul. Kucharskiej w domu Ławrientich,. Była na niej mała, ustrojona choinka, a na pierwszym planie stała par młodych osób w czapkach przypominających… krakowskie, powstańcze konfederatki. Cud, że jej nie skonfiskowali.

   Na kartkach z okresu dwudziestolecia międzywojennego są choinki z bombkami, żłobki z Dzieciątkiem, Panna Maria i św. Józef, mknące sanie, dużo śniegu i gwiazd. Ulubiony motyw stanowili chwaccy ułani, a przebogatą kolekcję kart z kawalerzystami posiada dr Krzysztof Skłodowski ((gratuluję). Napisy „Winszuję Świętami Bożego Narodzenia” lub „Winszuję z Bożym Narodzeniem” wypierało „Życzę Wam wesołych Świąt Bożego Narodzenia”.

   Miłym uzupełnieniem bywały wierszyki. Przedrukuję jeden z nich: ”Gwiazda w ciemną noc grudniową/ Mile świeci nam nad głową’/ Na Pasterkę głos nas woła,/ Idźcie społem do kościoła jak pasterze i Anieli/. Idźcie śpiesznie i weseli, nieście dary swej miłości/ I uczeni i wy prości, i bogaci. i biedacy/ U Jezusa wy jednacy”.

   Dla kontrastu zamieszczam dziś kartkę z 1955 r. Wprawdzie „noc stalinowsko-bierutowska” już minęła, ale jeszcze nie nastał gomułkowski Październik. Są na tej kartce gwiazdki i świerki, nie pojawiły się jednak świętości, choćby aniołek. Duch ateizmu jeszcze się kołatał. A na pierwszym planie widać stylizowane jelonki, też bez krzyża św. Huberta. 

   Skąd się wzięły? Ano kartkę wydała Liga Ochrony Przyrody. Ta od hasła, które stawiano niegdyś na klombach i trawnikach. A brzmiało ono następująco: „Nie niszcz zieleń, boś nie jeleń”. Oczywiście, że jestem za ochroną zieleni, byle z rozsądkiem. A póki co nie zamieniłem naturalnej choinki na plastykową.

   Winszuję Państwu z Bożym Narodzeniem. Niech Dziesiątko wzmocni w nas nadzieję na radosne Święta i pomyślny 2025 rok.


Adam Czesław Dobroński

Idą święta

   Był grudzień 1925 r. W domach narastała atmosfera świąteczna. Niektórzy z mieszkańców mieli, jak by się wydawało, szczególny powód do radości. Odwiedziła ich bowiem skromnie odziana kobieta w średnim wieku i przekazała wiadomość o wartościowej paczce przysłanej przez krewnych z Ameryki. Podawała adres, pod którym można było ją odebrać. Wtrącała też, że dostarczycielowi, który przybył właśnie zza oceanu, należy się coś za fatygę. Na czym polegał ów dobrze przemyślany kant? 

  Otóż owa paniusia, Stanisława Piotrowska, osoba bez stałego zameldowania, jak wykazało śledztwo, skupiła wokół siebie kilku doliniarzy z Chanajek. Zrobiła rozeznanie wśród zamożnych białostoczan i ustaliła kto ma rodzinę za granicą. Wszystko potoczyło się już prosto. Spieszący pod wskazany, fikcyjny adres amatorzy paczkowego szczęścia byli po drodze, w sztucznym tłoku, pozbawiani przez złodziejaszków portfela, portmonetki czy torebki.

  Zawsze znajdowali tam przynajmniej kilkanaście złotych, przeznaczonych na wykup paczki. Już po świętach cała szajka wpadła w ręce agentów Urzędu Śledczego.

Czas świąt był wielce sprzyjający do zawierania małżeństw. Łączono w ten sposób wydatki świąteczno-weselne. Goście znosili liczne prezenty. Ich zakup odbywał się najczęściej w białostockich sklepikach i kramach. Przyszli małżonkowie musieli rzecz jasna mieć złote obrączki, jak i wcześniej darowane sobie nawzajem pierścionki zaręczynowe. I tutaj pojawiała się kolejna okazja dla farmazonów i hochsztaplerów. 

  Handel podrobioną biżuterią był szczególnie łatwy do połowy lat 20. Białystok roił się od emigrantów z bolszewickiej Rosji. Wystarczyło łamanym językiem polskim wspomnieć coś o rodzinnych kłopotach i zaproponować upatrzonemu kmiotkowi, który z ciekawością oglądał sklepowe towary, korzystną transakcję w pobliskiej bramie.

Para tombakowych obrączek czy pierścionek lub broszka z kolorowym szkiełkiem szybko zmieniały właściciela. Zadowolony farmazon szukał nowego frajera, zaś nieświadomy swojej porażki handlowej wieśniak wiózł do domu nic niewarte precjoza.

   Szczególną aktywność okazywał w tym czasie niejaki Boruch Lichter wraz z małżonką z Chanajek 

To on w 1924 r. sprzedał Józefowi Pogorzelskiemu ze wsi Bajki dwie złote obrączki za 13 zł. Ten postanowił przekonać się ile zyskał na owym, niespodziewanym zakupie, wstąpił do pobliskiego zegarmistrza. Wycena brzmiała - 1 zł.

  W 1926 r. Władysław Kościuk ze Świsłoczy paradował sobie ul. Lipową i natknął się na wszędobylskiego Lichtera. Od słowa do słowa nabył za 15 zł obrączkę i błyszczącą broszkę, na prezent dla córki. Gdy później stwierdził, że posiadł zwykły tombak, udał się na ul. Warszawską do siedziby EUS. Tam w albumie przestępców wskazał osobnika, który go tak szpetnie nabrał. W mieszkaniu Lichtera przy ul. Cichej  znów pojawiła się policja. 

  Inną gwiazdą z tombakowej branży na bruku białostockim był Ignacy Goliński, wielokrotnie odnotowywany za swoje wyczyny w rejestrach Urzędu Śledczego. On to na początku grudnia 1926 r. na sławetnej dla wszelkiej maści oszustów ul. Lipowej, sprzedał Michalinie Połkoszuk ze wsi Doktorce dwie obrączki za 35 zł. 

  Gdy ta w połowie miesiąca przyjechała jeszcze raz do miasta na świąteczne zakupy, juz na dworcu natknęła się na bezczelnego oszusta. Zawiadomiony policjant z komisariatu kolejowego zatrzymał wskazanego mężczyznę. Ignaś Goliński powędrował na rok do celi więzienia przy Szosie Baranowickiej.

W.J

Święta w PRL we wspomnieniach internautów

 Zapytaliśmy, jak Polacy wspominają Święta z czasów PRL-u i jakie tradycje zapadły im najbardziej w pamięć. Czy któreś z nich są też bliskie Waszemu sercu? Na Wasze historie czekamy w komentarzach!

Pamiętam, że to chyba był rok 1969, kiedy mama kupiła żywą choinkę, a ja wraz z rodzeństwem robiliśmy na nią łańcuch z kolorowego papieru. Tata z kolei postanowił zrobić kolorowe światełka z małych żaróweczek od latarki, które połączył kabelkami i pomalował farbą olejna na czerwono, zielono i biało. Gdy je powiesił widok był niesamowity!

- tak przygotowania świąteczne wspomina Pani Katarzyna.

Święta w moim domu były cudowne! Zjeżdżała się cała rodzina, wszystkie dziewczynki były pięknie ubrane w "chińskie" sukienki i uczesane ze wstążkami we włosach. Choinkę zawsze ubierali dziadkowie, a na koniec każde z dzieci zawieszało niej swój łańcuch zrobiony z bibuły. Zanim zasiedliśmy wszyscy do stołu w wigilię, najpierw zawsze odmówiliśmy pacierz i podziękowaliśmy za dary.I chociaż my jako dzieci byliśmy ciekawi prezentów, to potrafiliśmy docenić wspólną kolację. Z biegiem lat zmieniło się wszystko, teraz święta już nie są takie same. Nie ma tej całej magii. Nie ma tego śniegu, który tak pięknie sypał w dniu Wigilii...

- z tęsknotą i rozmarzeniem pisze Pani Sylwia.

Teraz to już święta tylko z nazwy. Kiedyś mniej istotne były prezenty - ważna była obecność rodziny przy stole. Była choinka, dwanaście potraw, w tym też i karp, który pływał wcześniej w wannie. Opłatkiem dzieliliśmy się dopiero, kiedy zaświeciła pierwsza gwiazdka. Potem była kolacja i prezenty pod choinką przyniesione przez Mikołaja. Śpiewanie kolęd, a o północy wspólna pasterka w kościele. Jak szliśmy to często było ze 30 stopni mrozu i śnieg po kolana. I tak zaczynały się święta.

- opowiada Pan Jarosław.

Na święta kiedyś czekało się cały rok, bo były czymś wspaniałym i wyjątkowym. Robiliśmy wtedy własnoręcznie łańcuchy z kolorowego papieru, pawie oczka, ozdoby ze słomy. Na choince pamiętam jeszcze świeczki stearynowe, na które trzeba uważać, żeby nie zapaliły się przypadkiem anielskie włosy. A pomarańcze to był dopiero rarytas!

- mówi nam Pani Anna z uśmiechem na twarzy.

W Wigilię był karp w galarecie, śledzie w oleju i śmietanie, zupa grzybowa, makiełki, kapusta z grochem i oczywiście strucle makowe. A w święta pieczona kaczka z nadzieniem. Zapach choinki mieszał się z zapachem wypastowanej podłogi i świeżo upieczonymi ciastami. Tego się nigdy nie zapomni.

- wspomina Pani Elżbieta.

Boże Narodzenie Od II RP do stanu wojennego

   Święta Bożego Narodzenia są mocno zakorzenione w polskiej tradycji i dziś wyglądają zupełnie inaczej niż 100 lat temu. W czasie wojen i zaraz po nich celebracje były skromne i trudne do zorganizowania, ale zawsze pamiętano o przełamaniu się opłatkiem i udekorowaniu świątecznego drzewka. Oto wybrane lata, które pokazują, jak na przestrzeni ostatniego wieku wyglądało Boże Narodzenie w Polsce.

 Po 123 latach nieobecności na mapie Polska stała się niepodległym państwem, ale zmagała się z ogromnym głodem i biedą. Dla setek tysięcy Polaków wojna była wyniszczająca – często zmuszała ich do opuszczenia swoich domostw. Trudno było nawet o iglaste drzewko, ponieważ stan polskich lasów po I Wojnie Światowej był opłakany.

 Na wsi ludzie starali się gotować z tego, co udało im się wyhodować – z ziemniaków, buraków i brukwi. Jeżeli ktoś miał szczęście i upolował dzika lub sarnę, mógł wykorzystać ich mięso i podroby. Popularnością cieszyła się konina i pieczone gołębie, a rarytasem na wigilijnym stole były jabłka, orzechy i pierniki.

  W stolicy stanęła jednak wielka choinka przy placu Wareckim (dzisiejszy plac Powstańców Warszawy), a prezenty finansowane z publicznych zbiórek rozdawano sierotom wojennym i biednym dzieciom. Na choinkach wieszano wyłącznie polskie dekoracje, ponieważ szklane bombki były uważane za niemiecki wymysł.

  Święta Bożego Narodzenia w czasie II Wojny Światowej były smutne, ale Polacy starali się godnie je przeżyć. Od listopada 1939 r. wprowadzono kartki na cukier, chleb i mięso. Ceny ryb były wysokie, a śledzi brakowało, dlatego wykorzystywano małe rybki, jak np. stynki.

  Z zup popularnością cieszyły się barszcz czerwony oraz grzybowa, do której przyrządzenia wykorzystywano zaledwie kilka suszonych grzybów. Jedną z potraw wigilijnych była suszenina, czyli suszone owoce gotowane z kilkoma łyżkami cukru i zagęszczane mąką ziemniaczaną. Główne danie stanowiły gotowane ziemniaki z surową cebulą i smażone placki.

  Nie było cukierków, jedynie pierniki, do których zamiast miodu dodawano marchew. Ludzie zbierali się potajemnie w domach i nie chodzili na pasterki, bo ze względów bezpieczeństwa ich nie odprawiano.

  W rok po śmierci Stalina komuniści nadal toczyli otwartą wojnę z Kościołem, a Polacy świętowali Boże Narodzenie mniej więcej tak, jak zawsze, choć zdecydowanie skromniej. W 1953 roku zniesiono obowiązujący od końca wojny kartkowy system reglamentacji żywności, ale produkty z górnej półki kosztowały krocie i mało osób mogło sobie na nie pozwolić. Do tego tańszych rzeczy nagminnie brakowało.

  Braki w zaopatrzeniu były uciążliwe, a interwencyjne dostawy nie zapełniały ani sklepowych półek, ani świątecznych stołów. Pożądane były cytrusy, które sprzedawano na sztuki, jeśli tylko się pojawiły, choć ich ceny były zaporowe – 1 kg cytryn kosztował 800 zł, a pomarańczy dwa razy tyle. Średnia pensja miesięczna statystycznego Polaka wynosiła wtedy nieco więcej niż 500 zł.

  1970 był rokiem zamieszek i strajków, w których śmierć poniosło ponad 40 Polaków. Społeczeństwo zbuntowało się po tym, jak komunistyczna władza urzędowo ogłosiła podwyżkę cen żywności o ponad 20 procent. PZPR ogromne niedobory mięsa starała się przykryć promocją białego sera.

  W sklepach pojawiała się szynka, ale mało osób było na nią stać. Obsesją wszystkich stały się cytrusy, których listopadowe dostawy z Kuby były szumnie obwieszczane przez władzę jako wyraz jej dobroci i troski o obywateli. To wtedy uznanie znalazła skórka cytrusów, którą suszono i jako rarytas dodawano do makowców i innych świątecznych ciast.

  W stanie wojennym znów powróciły kartki żywnościowe – w lutym 1981 roku wprowadzono je na mięso, a dwa miesiące później na wędliny, konserwy, mąkę, ryż, kaszę oraz masło. Problem stanowiły ceny suszonych grzybów – jeśli ktoś ich sam nie uzbierał i nie ususzył, to były towarem tylko dla bogaczy.

  O łamańcach z makiem czy bakaliach tylko się marzyło, ponieważ były horrendalnie drogie. Starano się jednak skompletować 12 potraw wigilijnych, licząc oddzielnie chleb, zupę, kompot, zakąskę, kapustę, ciasto czy kartofle.

  W tym czasie kwitł handel podziemny, przede wszystkim mięsem. Chłopi po kryjomu przywozili podroby i mięso do miasta, jednak ich ceny również nie należały do niskich. Dla większości Polaków przygotowania do świąt były w 1981 roku kolejkowym koszmarem, który i tak nie sprawiał, że na wigilijnym stole pojawiało się wiele produktów i potraw.


Bryk

Boże Narodzenie .Jak zmieniały się tradycje i zwyczaje

    Wigilia wpisała się w naszą tradycję jako wieczór zbliżający do siebie ludzi, czas miłości, refleksji, gdy gasną wszystkie spory. To najbardziej rodzinny wieczór w roku, kiedy bez względu na kraj zamieszkania kultywujemy polskie tradycje. Jak wygląda Boże Narodzenie dziś, doskonale wiemy. Jak wyglądało kiedyś? Przenieśmy się w czasie, by dowiedzieć się, jak rodziły się zwyczaje i tradycje bożonarodzeniowe. Skąd wzięła się Wigilia, opłatek, tradycja ubierania choinki, szopka, kolędy i wigilijne potrawy? Przeczytaj i sprawdź.

  Święta Bożego Narodzenia obchodzimy na pamiątkę narodzin Chrystusa od I wieku. Te w obecnej formie są efektem nakładających się na siebie wielowiekowych zwyczajów, obrzędów i tradycji różnych kultur i narodów.

  Nazwa wigilia pochodzi od łac. vigiliae oznaczającego nocne czuwanie. Słowem tym określano nocne lub wieczorne nabożeństwa przed ważnymi świętami kościelnymi. W czasach pogańskich 24 grudnia dawni Słowianie obchodzili tzw. stypę zaduszną. To spowodowało, że długo wierzono, iż w Wigilię duchy zmarłych przybierają postać wędrowców lub zwierząt (szczególnie wilków) i przychodzą do swoich domów. Stąd zwyczaj szykowania pustego talerza dla strudzonego wędrowca i nieodmawiania nikomu gościny.

  Jeszcze w XVII i na początku XVIII wieku Wigilia była dniem bardzo radosnym pełnym psot, żartów i dowcipów. Modlącym się kobietom zaszywano suknie, wiązano sznurówki. Plagą były kradzieże wigilijne, w których przodowali kolędnicy. Uczciwi wszystko zwracali.

  Początkiem wieczerzy wigilijnych w tradycji chrześcijańskiej były wielogodzinne widowiska kościelne, na które wierni przynosili jedzenie i picie. Inne stare nazwy wigilijnej kolacji to kolęda czy Wieczerza Pańska. 

  Z Wigilią łączyło się wiele wierzeń i zwyczajów. Oto niektóre z nich: przy stole zazwyczaj siadano według wieku, aby „tymże umierać porządkiem” dbano o to, by była parzysta liczba osób (nieparzysta miała wróżyć śmierć jednej z osób) wieczerza rozpoczynała się modlitwą

nikomu oprócz gospodyni nie wolno było wstawać od stołu, gdy ktoś to zrobił, miał umrzeć w kolejnym roku nie wolno było rozmawiać, aby uniknąć kłótni w przyszłym roku i nie być gadułą

liczba potraw wigilijnych miała być nieparzysta śnieżnobiały obrus w chrześcijaństwie wyraża radości, świąteczny nastrój, symbolizuje prawdę, czystość i doskonałość, a pod obrusem na nawet wokół stołu sianko! kto w Wigilię kichnie, ten będzie zdrowy choinkę ubierano w Wigilię

od najdawniejszych czasów wierzono, że jaka Wigilia, taki cały kolejny rok.

  Najważniejszy moment Wigilii to dzielenie się opłatkiem. To typowo polski zwyczaj nieznany w innych krajach. Dawniej na opłatkach przedstawiano kościoły, zamki, a nawet całe miasta. Dzielenie rozpoczynał zwykle Pan domu lub w zastępstwie najstarszy syn.

  Z pozostałych kawałków opłatka robiono tzw. „światy” lub „wilijki”, czyli kuliste ozdoby z opłatków klejone śliną. Dekorowano nimi wigilijne podłaźniczki, o których piszę dalej.

  Strojenie choinki jest najmłodszą z tradycji wigilijnych przejętą od Niemców, ale jedynie w formie stojącej. W Polsce wcześniej znane były tzw. podłaźniczki, czyli choinki ze ściętym czubkiem wieszane nad stołem wierzchołkiem w dół. Miały one chronić dom od złych mocy.

  Choinki w wersji stojącej strojono jabłkami, orzechami, cukierkami, świeczkami, łańcuchami. Na czubek zakładano gwiazdę. Ozdoby te miały swoją symbolikę: jabłka przypominały rajskie owoce grzechu orzechy były związane z życiem erotycznym (wierzono, że sprowadzają miłość i kojarzą małżeństwa) gwiazda symbolizowała tę betlejemską łańcuch symbolizował węża kusiciela, a w czasach zaborów był symbolem tzw. łańcucha niewoli.

  Za pomysłodawcę przedstawień wigilijnych uważa się św. Franciszka z Asyżu. Z czasem zaczęto nazywać je jasełkami. Z drewnianych figurek używanych w inscenizacjach tworzono potem szopki, które przez lata bardzo się zmieniały. Z czasem narodził się zwyczaj obnoszenia szopek po domach. To one dały początek szopkom ustawianym w domach pod choinką.

  Wiele znanych nam kolęd powstało wieki temu. Na przykład „Przybieżeli do Betlejem” w 1631 roku! Są one nie tylko pieśniami, ale również opowieściami o tradycjach, zwyczajach i języku dawnych ludów. Zwyczaj ich śpiewania jest jednym z najpiękniejszych związanych z Bożym Narodzeniem. Wszyscy uwielbiamy ich słuchać, a w wielu domach nadal się je śpiewa. To tradycja, którą zabieramy ze sobą, gdziekolwiek poniosą nas losy.

  Od niepamiętnych czasów kolacja wigilijna składała się z potraw postnych. W zamożnych domach przyrządzano na kolację wigilijną 12 dań rybnych na pamiątkę 12 apostołów. Liczba wszystkich potraw miała być nieparzysta (5 lub 7 u chłopów, 9 u szlachty, 11 lub 13 u arystokracji). Wieczerzę rozpoczynano, gdy zabłysła pierwsza gwiazdka.

  Jadłospis uwzględniał wszystkie płody rolne i leśne z całego roku – grzyby, orzechy, miód, kasze, zboża, jarzyny, owoce, ryby. Co ciekawe nabiał nie był traktowany jako potrawa postna. Jedzono m.in. barszcz z uszkami, zupę rybną, kapustę z grzybami, ryby w różnych postaciach (karp, szczupak, lin), łamańce z makiem, kutię, śledzie. Do picia był znany nam kompot z suszonych owoców.

  Mając wiedzę na temat zwyczajów i tradycji, możesz spojrzeć na święta z zupełnie innej perspektywy. A gdy zasiądziesz do wigilijnego stołu, przekaż ją swoim dzieciom, wnukom, zaproszonym gościom. Niech również poznają ten piękny fragment polskiej historii.


Izabela Tomiczek-Pitlok

Boże Narodzenie w PRL-u

    Boże Narodzenie w PRL-u kojarzyło się z długimi, przedświątecznymi kolejkami w sklepach, w których i tak brakowało wielu potrzebnych produktów. Każdy liczył jednak na to, że w końcu uda mu się coś nabyć, choć oznaczało to nieraz wielogodzinne oczekiwanie przed sklepowymi budynkami. 

   Na targowiskach kupowano choinki, z jakimi przemieszczano się środkami komunikacji publicznej, wypełnionymi po brzegi mieszkańcami miast i wiosek. Przygotowania do świąt były widoczne wszędzie, nawet na osiedlowych podwórkach, gdzie na przykład trzepano dywany. Z okien mieszkań oraz klatek schodowych rozchodziła się woń przyrządzanych potraw wigilijnych, a także pieczonych ciast. 

   Prano firanki, zasłony i pościele, pastowano podłogi, ścierano kurze, a nawet odsuwano wszystkie meble, by wysprzątać dokładnie każdy zakamarek. W Wigilię zaś ubierano choinki, które po raz pierwszy połyskiwały w świetle umieszczonych na nich lampek dopiero w czasie wieczerzy. Przygotowania do świąt oraz obchodzenie Bożego Narodzenia w czasach PRL-u odbywały się w niełatwych warunkach i okolicznościach, jednak miały one swój wyjątkowy oraz niepowtarzalny klimat.

   Obecnie komercyjna machina rusza bardzo wcześnie W ostatnim czasie, okres poprzedzający święta Bożego Narodzenia kojarzy się z zatłoczonymi galeriami handlowymi, w których już na prawie dwa miesiące wcześniej można zobaczyć świąteczne gadżety, a także okazjonalne kolekcje rozmaitych rzeczy i produktów. Wszelkie zastawy, kubeczki, obrusy, bieżniki, zasłony, pościele, poszewki na poduszki, kocyki, sweterki, skarpety i czapki z motywami bożonarodzeniowymi wypełniają sklepowe półki oraz wystawy. Ponadto, znajdziemy też mnóstwo ozdób choinkowych czy też dekoracji do naszych domów i mieszkań.

   Komercyjna machina rusza bardzo wcześnie, a z każdym tygodniem nabiera prędkości. Galerie oraz inne sklepy przyozdabiane są licznymi światełkami, łańcuchami, stroikami, a choinka znajduje się w niemal każdym miejscu w przestrzeni publicznej. Z głośników rozbrzmiewa świąteczna muzyka, zaś na miejskich placach pojawiają się jarmarki. Iluminacje zdobią latarnie uliczne, drzewa, fontanny, a także w formie wielobarwnych figurek rozstawiane są na rynkach i skwerach. Okres przedświąteczny i bożonarodzeniowy mają więc obecnie bardzo rozbudowaną oprawę zewnętrzną, co kilkadziesiąt lat temu było znacznie ograniczone.

   Przygotowania do Bożego Narodzenia w czasach PRL-u nie opierały się, tak jak dzisiaj, na wielogodzinnych spacerach po centrach handlowych, gdyż w sklepach brakowało podstawowych produktów. Obecnie, w galeriach handlowych wszystkiego jest pod dostatkiem, w związku z czym każdy może wybierać i przeglądać najciekawsze świąteczne rzeczy. Kilkadziesiąt lat temu Polacy „walczyli” o zdobycie mięsa czy wędliny, a także wielu innych potrzebnych produktów, których po prostu nie było. Nieraz, aby zdobyć cokolwiek koniecznym stawało się wielogodzinne czekanie w kolejce przed budynkiem sklepu. Każdy nabyty towar niezwykle cieszył i był na wagę złota.

   Przygotowania do świąt były odczuwane wszędzie – choć inaczej, niż dzisiaj. Z okien mieszkań oraz klatek schodowych rozchodziła się woń przyrządzanych potraw wigilijnych, a także pieczonych ciast. Prano firanki, zasłony i pościele, pastowano podłogi, ścierano kurze, a nawet odsuwano wszystkie meble, by wysprzątać dokładnie każdy zakamarek, zaś na osiedlowych podwórkach trzepano dywany. W Wigilię natomiast ubierano choinki, które po raz pierwszy połyskiwały w świetle umieszczonych na nich lampek dopiero w czasie wieczerzy.


Monika Jaracz-Świerczyńska

Wigilia firmowa w latach 20-30

    Wigilia firmowa to okazja do spotkań pracowników przy wigilijnym stole. Ta tradycja istnieje już od dawna. Kiedyś wyglądało to nieco inaczej, niż dzisiaj. Kolacja w gronie znajomych z pracy potrafiła mieć bardzo uroczysty charakter. Jak wyglądały spotkania opłatkowe przed II wojną światową, a jak po wojnie? Przypominamy przedświąteczne przygotowania i wigilie pracownicze za dawnych lat.

  Wigilia od wielu dekad stanowi okazję do integracji w gronie współpracowników. Wigilijny opłatek w gronie kolegów z pracy miał kiedyś bardzo oficjalny charakter. Z tej okazji wyciągano świąteczne dekoracje i ubierano choinkę. Nieodzowny element wydarzenia stanowiły galowe stroje, tradycyjne potrawy i rozmaite trunki. Często z okazji Bożego Narodzenia urządzano wystawne przyjęcia. Kobiety zakładały z tej okazji eleganckie suknie lub garsonki, a mężczyźni nie stronili do garnituru lub smokingu. Z okazji Wigilii wypadało spędzić czas z przełożonym oraz złożyć życzenia współpracownikom.

   Wigilię pracowniczą, czyli tzw. opłatek w pracy, często obchodzono w męskim gronie. Wynika to z faktu, że w pierwszej połowie XX w. na rynku pracy było znacznie mniej kobiet niż obecnie. Zdarzało się też, że święta Bożego Narodzenia zastawały panów utrzymujących rodzinę na statku lub w garnizonie. Niemniej Gwiazdka zawsze, w miarę możliwości, była wyprawiana hucznie i z pompą.

   Wigilię urządzały: instytucje oświatowe, szkoły, urzędy, domy dziecka, konsulaty czy jednostki straży pożarnej. Swoje własne, wyjątkowe spotkania mieli także: kolejarze, mundurowi i pocztowcy. Wyprawiane dla nich wigilijne kolacje stanowiły znakomitą okazję do tego, aby ubrać się odświętnie i celebrować nadchodzące Boże Narodzenie w firmowym mundurze. Na pracowników i ich dzieci często czekały również upominki.

   Wigilię firmową przeważnie urządzano w zakładzie pracy. Niekiedy rozdawana podczas spotkania prezenty. Często na spotkanie z okazji Bożego Narodzenia byli zapraszani pracownicy wraz z rodziną. Była to czas, aby wyciągnąć z szafy odświętne kreacje zakładane tylko w szczególnych okolicznościach. Niektóre z nich służyły ich właścicielkom i właścicielom przez lata, a po drobnych przeróbkach mogły być także noszone przez innych członków rodziny.

   Przy suto zastawionym stole zasiadało nawet kilkadziesiąt osób. Niekiedy spotkania były uwieczniane na wspólnej, czarno-białej fotografii. 


Dziennik Polski

Boże Narodzenie w dwudziestoleciu międzywojennym. Jak wtedy wyglądały święta?

    Przygotowania do świąt Bożego Narodzenia rozpoczynały się na długo przed pierwszą gwiazdką. Właściwie już jesienią gromadzono niektóre składniki, mające uświetniać wigilijny stół. Wśród nich były starannie przechowywane potem jabłka i orzechy. Im bliżej do grudnia, tym większy gwar zaczynał panować w kuchni.

  Boże Narodzenie absolutnie nie mogło się obyć bez pierników. W Polsce był zwyczaj, że dawano pannie w posagu dzieżę piernikowego ciasta, z którego długi czas mogła czerpać i wypiekać pierniki

  Przed wojną w wielu domach kupowało się kolorowe bombki z dmuchanego szkła i błyszczące ozdóbki z folii, jednak większość zabawek choinkowych wyrabiano własnoręcznie

Idea ubierania choinki pojawiła się nad Wisłą stosunkowo późno, bo dopiero na przełomie XVIII i XIX w., a popularność zaczęła zyskiwać cokolwiek niemrawo. Najpierw mieszczanie i inteligencja przejęli ten zwyczaj od Niemców, z czasem poszerzał się krąg jego występowania

   To, co nam wydaje się tak głęboko zakorzenione w tradycji polskich świąt Bożego Narodzenia dla naszych babć… nie było wcale związane z jakkolwiek rozumianą tradycją - karpie przed wojną kojarzono głównie z kuchnią żydowską .

  W zamożniejszych domach obowiązkowo musiało nastąpić świniobicie, a po nim wyrób wszelkiego rodzaju wędlin i przetworów. Dzięki grudniowym mrozom nie trzeba się było obawiać o przechowywanie mięsa. Wystarczyło powiesić je w miejscu, gdzie dochodziło rześkie powietrze i nie było ryzyka, że dobiorą się do niego zwabione zapachem zwierzęta.

  Jak na Wielkanoc wypiekano baby, tak Boże Narodzenie absolutnie nie mogło się obyć bez pierników. Te aromatyczne ciasta obecne są w kuchni polskiej od wieków i tradycyjnie związane z tym okresem w roku. 

  Maria Disslowa w książce "Jak gotować" podkreślała, że wspomniane ciasto powinno się raczej nazywać miodownikiem ze względu na to, że właśnie miód jest jego głównym składnikiem. Jak podkreślała kucharka, nie brakowało gospodyń, które pilnie strzegły receptur sprawiających, że to ich pierniki były absolutnie bezkonkurencyjne. Wokół przygotowania tego wypieku należało skakać w kuchni podobnie jak w przypadku bab. Niezmiernie ważna była też doskonale odmierzona ilość spulchniaczy (używano sody, potażu lub soli amoniakalnej). Przy zbyt małej, ciasto wychodziło twarde i niewyrośnięte; przy zbyt dużej uciekało z formy, po czym spektakularnie opadało. Także temperatura pieca miała ogromne znaczenie.

  Współcześnie, w znakomitej większości przypadków, wystarczy nam kilka ruchów i już mamy ustawione odpowiednie parametry piekarnika. Nie musimy przynosić drewna, rozgrzewać pieca i pilnować pieczenia w szczelnie zamkniętej dochówce. Nasze prababcie, piekąc ciasto, musiały stale uważać na odpowiednią temperaturę i zanim dochodziły do wprawy, przypalały niejeden placek. Także z piekarnikiem należało się obchodzić ze wszech miar ostrożnie. Zbyt duża temperatura na początku pieczenia powoduje powstanie twardej skorupy, która hamuje wyrastanie ciasta. Za mała też nie jest właściwa, co podkreślała sama Disslowa:

  Gdy piec zimny, ciasto nie urośnie, będzie twarde i zakalcowate. Dobrze jest piec pierniki po chlebie, udają się wtedy najlepiej. Dobry piernik powinien być pulchny, słodki i w miarę korzenny. Przed pieczeniem fermentuje ciasto kilka godzin, a fermentować może kilka tygodni i nawet miesięcy. […] W Polsce był zwyczaj, że dawano pannie w posagu dzieżę piernikowego ciasta, z którego długi czas mogła czerpać i wypiekać pierniki.

  Disslowa w kwestii wspomnianej fermentacji ciasta nie jest gołosłowna. W książce podaje wiele przepisów, wedle których zagniecione ciasto musi odczekać swoje przed pieczeniem. Na przykład na "Piernik higieniczny" z pół litra miodu, 60 dekagramów cukru, jednej ósmej litra wody, 5 jaj, pół łyżeczki sody, 5 dekagramów potażu, pół kilograma mąki żytniej i 7 dekagramów mąki pszennej. 

  Pół kilograma cukru należy zagotować z podaną ilością wody, a osobo zrumienić miód. Następnie wlać do miodu rozpuszczony cukier, jeszcze raz zagotować i odstawić na 5 minut, po czym dodać potaż i mieszać, pilnując, aby masa nie wykipiała. Do gorącego miodu wsypać mąkę i kopyścią wymieszać na ciasto. W osobnym naczyniu ubić jaja z pozostałym cukrem i sodą na pianę i dodać do ciasta, zamieszać. Po czym, jak zaleca Disslowa, "wybić dokładnie, pozostawić przez 8 dni w spokoju, po czym wyrabiać różnego kształtu pierniczki".

  Przed ostatnią Gwiazdką zdecydowałam się wypróbować dojrzewające ciasto piernikowe i absolutnie nie żałuję. Przepis na piernik staropolski, którego użyłam, przewidywał leżakowanie przez dobrych kilka tygodni. Niektóre receptury polecają nastawiać ciasto w okolicy Andrzejek, moja tymczasem wymagała leżakowania przez sześć tygodni. Tak więc w dzień świętego Marcina, kiedy Polacy zajadają się słynnymi rogalami, ja szykowałam ciasto i odstawiałam do dojrzewania. I klnę się na pamięć najlepszej XIX-wiecznej kucharki, Lucyny Ćwierczakiewiczowej: kiedy upiekłam je kilka dni przed świętami, okazało się najlepszym piernikiem, jaki w życiu jadłam.

  Sama idea tego ciasta jest genialna. Przygotowujemy je w okresie, kiedy długie jesienne wieczory spędzamy w domu i myśl o bożonarodzeniowej krzątaninie jest bardzo odległa. Kiedy zaczyna się przedświąteczna gonitwa, wystarczy rozgrzać piekarnik, wyjąć i uformować ciasto, a następnie upiec je i na koniec przełożyć powidłami i polać czekoladą lub lukrem. Warto nastawić podwójną porcję, bo taki piernik ma tendencję do znikania w zastraszającym tempie. Nasze prapraprababki, które wymyśliły to ciasto wieki temu, i nasze prababki przed wojną, które przekazały receptury kolejnym pokoleniom, doskonale wiedziały, co robią.

  Tuż przed świętami zaprzęgano do roboty wszystkie szczotki i ścierki, jakie tylko dało się znaleźć w domu. Przychodził czas wielkiego sprzątania. Firanki i zasłonki znikały z okien, a święte obrazy ze ścian. Panie własnoręcznie szorowały wszystko lub, jeśli zatrudniały pomoc, robiła to służąca. W gruntownie sprzątanych pomieszczeniach wyraźnie czuć było terpentynę, którą czyszczono podłogi, ściany czy skórzane meble.

   Równie ważne, co przyszykowanie aromatycznego korzennego wypieku było przed świętami przygotowanie ozdób. Współcześnie niestety w dużej części wzorujemy się nie na rodzimych tradycjach, a na obrazkach z amerykańskich, bożonarodzeniowych filmów, które oglądamy, zalegając na kanapach z brzuchami wypełnionymi smażonym karpiem.

  Dzisiaj, zasiadając do komputera, możemy w kilku kliknięciach kupić moc ozdób świątecznych w różnych stylach, od skromnego minimalizmu do figurek à la Las Vegas. Podobnie stacjonarnie, dekoracji świątecznych do wyboru, do koloru. Przed wojną owszem, w wielu domach kupowało się kolorowe bombki z dmuchanego szkła i błyszczące ozdóbki z folii, jednak większość zabawek choinkowych wyrabiano własnoręcznie. 

   Szczególną frajdę sprawiało to dzieciom, które kleiły je z pomocą dorosłych z kolorowego papieru, bibułki, słomek, orzechów, pierników, jabłek i, co typowe tylko dla Polski, z różnokolorowych opłatków. Sama idea ubierania choinki pojawiła się nad Wisłą stosunkowo późno, bo dopiero na przełomie XVIII i XIX wieku, a popularność zaczęła zyskiwać cokolwiek niemrawo. Najpierw mieszczanie i inteligencja przejęli ten zwyczaj od Niemców, z czasem poszerzał się krąg jego występowania. 

   Na wsiach choinka pojawiła się dopiero na przełomie XIX i XX w., przy czym jeszcze w międzywojniu na Kresach była rzadko spotykana. Niejedna zażywna matrona z Równego czy Baranowicz żachnęłaby się na świerczka osadzonego na sztorc i ustrojonego bombkami, mówiąc pogardliwie, że to "koroniarskie wynalazki". Prawdziwie polską dekoracją świąteczną była wszak podłaźniczka.

   Staropolska tradycja nakazywała przybierać dom na Godne Święta uciętym czubkiem drzewka iglastego lub jego pięknie zielonymi gałęziami. W żadnym wypadku nie stawiało się ich w stojaku czy wazonie, a wieszało wysoko, pod sufitem i ubierało własnoręcznie przygotowanymi ozdobami. W miastach było to trudne do zrealizowania, jednak w ziemiańskich dworach i w wiejskich chałupach nie mogło zabraknąć dwóch rzeczy – sianka i snopa niemłóconego zboża. Pierwsze miało symbolizować ubogą stajenkę i zapewnić obfitość siana; drugie zwiastować bogate żniwa.

   „Moja Przyjaciółka” była czasopismem typowo kobiecym, skierowanym głównie do mieszkanek miast. W latach trzydziestych wiele osób odchodziło od tradycyjnego obchodzenia Wigilii na rzecz o wiele skromniejszej kolacji i za tym trendem podążała gazeta. Nawet jeśli sytuacja ekonomiczna i przekonania powstrzymywały przed szykowaniem wielkiej biesiady, uroczystego wieczoru 24 grudnia nie dało się zignorować. W 1934 roku publicystka gazety podkreślała: oprawa przede wszystkim.

  Od pomysłowości i umiejętności każdej gospodyni zależeć będzie ułożenie całości tak, by nawet w najskromniejszych ramach zamknięta wigilia minęła w miłym i serdecznym nastroju. Zacząć należało oczywiście od udekorowania stołu. Nie mogło się obyć bez pięknie wyprasowanego białego obrusu, pod który wkładano symboliczną ilość sianka – tylko tyle, „by było”, i nie aż tyle, by jakkolwiek było widoczne w postaci nierówności po zewnętrznej stronie. Do tego na łamach "Mojej Przyjaciółki" proponowano… zwiększenie odświętności kolacji przez przygotowanie dokładnego menu i położenie go ozdobnie wypisanego na kawałku sztywnego papieru z narysowaną gałązką świerkową. A skoro już o gałązkach mowa, publicystka gazety sugerowała:

  Na środku stołu wigilijnego zamiast kwiatów stawiamy drzewko ze sztucznie bielonymi gałązkami. Od drzewka można poprowadzić srebrne nitki lub bladozielone wstążeczki, rozściełając je na obrusie. Dekorację tę możemy uzupełnić jeszcze gałązkami świerku, na których wiążemy kokardki ze wstążeczki lub srebrnych nitek, zależnie od tego, jak uzupełniłyśmy dekorację środkową.

   Panie z wyższych sfer nie mogły zapomnieć też o tak zwanym drugim stole. To, że nastawał czas najbardziej rodzinnych świąt, nie oznaczało wcale, że wszyscy domownicy zasiądą do kolacji ze swoimi najbliższymi. Pani domu nie miała najmniejszego zamiaru pozbawiać się pomocy przy przygotowaniach, więc służąca (lub służące) nie mogła nawet marzyć o urlopie. Mogła liczyć co najwyżej na lekko ustrojony i przyzwoicie nakryty stół w kuchni. Tam miała samotnie spożywać wigilijną kolację. Także w dniu, w którym nawet zwierzęta mówią ludzkim głosem, zaproszenie jej do wspólnego posiłku było po prostu nie do pomyślenia…

   Co miało się znaleźć na wigilijnych stołach? Zdaniem publicystki "Mojej Przyjaciółki" każda z pań chciała te-go dnia uraczyć swoich bliskich smakołykami. Pamiętajmy, że w 1934 r. świat dopiero zaczynał wychodzić z okresu wielkiego kryzysu. Trudno się było zatem spodziewać spektakularnych przyjęć w zwyczajnych domach. Zamiast tego, jak podkreślała gazeta, wiele gospodyń z ołówkiem w ręku obliczało wydatki, by zarezerwować fundusze na kolację wigilijną. Aby przyjść im z pomocą, na łamach czasopisma proponowano różne oszczędnościowe dania do zaserwowania 24 grudnia. Wśród nich były:

   Zupa grzybowa z łazankami lub ryżem.

Grzanki przykryte pomidorami (z zimowych konserw) i posypane parmezanem (tzw. zielonym lub ziołowym serkiem) albo pierożki z kapustą.

Ryba smażona (musi wystarczyć jeden kilogram – po jednym kawałku na osobę), za to dodamy do niej kartofelki przysmażone, czerwoną kapustę duszoną lub sałatkę jarzynową z surowych albo gotowanych jarzyn (…).

Na czwarte danie, stanowiące zarazem słodki deser wigilijny, wystąpić winien albo tradycyjny kompot z suszonych owoców, albo równie tradycyjny mak.

W tym wigilijnym menu widać wyraźnie wpływy załamania gospodarczego. Ryba jest wyliczona niemal co do grama, w potrawach ani śladu południowoeuropejskich bakalii. Przyciśnięte przez kryzys gospodynie domowe, chcąc przygotować wystawne potrawy, musiały stawiać na kreatywność. O prawdziwym kremie kasztanowym czy marcepanach można było co najwyżej pomarzyć. Zamiast importowanych rarytasów był kompot z suszonych polskich jabłek, śliwek i gruszek. Z zapomnianych notesów czy zakamarków pamięci panie wyciągały przepisy na torty fasolowe, a ubogość stołu starały się nadrabiać miną i oprawą.

   Co do liczby potraw, oszczędność kazała ograniczać ją do minimum. Stąd często mowa zaledwie o trzech czy może czterech daniach. Nawet jednak ci, którzy pragnęli w pełni podporządkować się tradycji, mieli problem z właściwym zastawieniem stołu. „Hasło Łódzkie” przypominało w numerze z 1929 r., że „zwyczaj każe, by liczba dań była nieparzysta. A więc stosownie do zamożności domu – 5, 7, 9, 11 i więcej”. Ale już pięć lat później kościelne pisemko "Dzwon Niedzielny" podawało, że potraw winno być dwanaście. Na pamiątkę tylu właśnie apostołów.

   Urodzona w wielkopolskim majątku Karszew Teresa Karśnicka-Kozłowska pozostawiła po sobie wspaniałą relację z przedwojennego dworu ziemiańskiego. Oprócz życia codziennego nie mogło w "Dawniej niż wczoraj" zabraknąć tak ważnego wydarzenia, jak święta Bożego Narodzenia. Jak zanotowała, przed uroczystą wieczerzą wszyscy domownicy zbierali się w pokoju stołowym przy długim stole zasłanym odświętnym białym obrusem, wśród zapachu siana. Odczytywano fragment ewangelii i dzielono się opłatkiem.

   Ceremonia trwała długo, bo w licznej rodzinie każdy składał życzenia każdemu. Nie brakowało też tradycyjnego dodatkowego nakrycia dla zdrożonego wędrowca. Choć w tym miejscu nie zaszkodzi dodać, że w świetle innej popularnej tradycji, to dodatkowe nakrycie było raczej "dla nieboszczyków". Po wieczerzy natomiast wypadało "zostawić pokarmy dla ich duchów".

   Kolację w domu Karśnickich otwierały zupy – grzybowa z łazankami, zupełnie jak w "Mojej Przyjaciółce", i rybna. Później na stół wjeżdżały ryby na słodko i wędzone, groch z kapustą, kluski z makiem, łebki prawdziwków w cieście, makiełki (słodki mak z powtykanymi ciasteczkami) i kompot z suszu. Na stole oprócz tych potraw nie brakowało wielkiej różnorodności bakalii, cytrusów i figurek z czekolady, które przywoziła babcia Teresy z najsłynniejszych warszawskich sklepów – Wedla, Piaseckiego, Fruzińskiego i Fuchsa. Wśród tych słodkich upominków, które w większości zmieniały się co roku, była jedna stała w postaci homarów z malinowym nadzieniem. Ulubiony przysmak całej gromady wnucząt.

   Na stole nie było wszystkich potraw uważanych za nieodzowne. Wielu Polaków powiedziałoby przecież, że Wigilia nie może obejść się bez kutii. Redaktor "Hasła Łódzkiego" twierdził wręcz, że jest to "niewątpliwie najstarsze" spośród dań sporządzanych z okazji świątecznej wieczerzy. I że pochodzi nawet z czasów pogańskich. Co zaś do obyczajów, autorka nic nie wspomniała o tym, że domownicy zasiadali do stołu dopiero po tym, jak zabłysła pierwsza gwiazdka. Skądinąd wiadomo, że obyczaj ten był wówczas żywy. 

   W wielu rodzinach twierdzono też, że przy stole koniecznie musi być parzysta liczba biesiadników (inaczej jeden z nich umrze w nadchodzącym roku) i że każdy powinien spróbować przynajmniej odrobinę każdej potrawy (inaczej niechybnie spadłaby na niego choroba). Były też inne obrzędy, mające zapewnić przyszłoroczną pomyślność. Według "Hasła Łódzkiego" w niektórych okolicach panował zwyczaj „rzucania do góry grochem prażonym, aby dobytek mnożył się tak licznie i wybrykował tak wysoko, jak ten groch podrzucany”. Gdzie indziej z kolei w tym samym celu "stawiano w rogu izby snopy zboża". Wreszcie z okazji Wigilii wypadało szczególnie dbać o zwierzęta, bo "według wierzeń ludowych inwentarz żywy na równi z ludźmi cieszy się tego dnia z narodzin Zbawcy świata".

   W święta Bożego Narodzenia nie mogło oczywiście zabraknąć też prezentów. W zamożnych rodzinach były one z wyższej półki, najlepiej wprost z reklamy zamieszczonej w popularnym magazynie. Na przykład "Światowid" przez lata doradzał zbytki i luksusy w rodzaju futer i klejnotów. Dopiero kiedy w Polskę uderzył globalny kryzys gospodarczy, gazeta mocno spuściła z tonu. Przyszedł czas na podkreślanie, że "nieraz mały, ale gustowny i pożyteczny drobiazg sprawi więcej radości niż bardzo kosztowny podarek".

    Tłumek odwiedzający sklepy sprzedające towary luksusowe przed świętami niespecjalnie gęstniał, za to kupcy mający w swej ofercie "budżetowe" opcje uwijali się jak w ukropie. Dzieci nie mogły liczyć na wielkie porcelanowe lale czy bataliony ołowianych żołnierzyków. Zamiast tego było coś słodkiego i prezenty praktyczne oraz potrzebne. W niektórych domach sytuacja finansowa była na tyle marna, że pod choinkę dzieci dostawały jabłko, garść orzechów i ewentualnie jakieś cukierki. 

   Kryzysowe zaciskanie pasa nie ominęło żadnej z klas społecznych. W najcięższych latach nawet panie z inteligencji dostawały tylko na przykład pięknie zapakowaną puderniczkę, grzebień czy rękawiczki. Warto jednak zaznaczyć, że niektórzy z okazji Bożego Narodzenia czy Wielkanocy pozwalali sobie na luksusy, na które nie było ich stać na co dzień. Na przykład w okresie przedświątecznym wyjątkowo trudno było się umówić do fryzjera. Panie, które odmawiały sobie tej przyjemności przez większość roku, w tym okresie masowo ruszały do salonów fryzjerskich. Pozostawało jeszcze kupić u organisty opłatek upieczony przez siostry zakonne i można było rozpocząć świętowanie. 

   Brakuje już tylko jednego. Bo gdzie właściwie w całej tej opowieści karp? To, co nam wydaje się tak głęboko zakorzenione w tradycji polskich świąt Bożego Narodzenia i wręcz nieodzowne, dla naszych babć… nie było wcale związane z jakkolwiek rozumianą tradycją. Niezaprzeczalnym królem dzisiejszych stołów wigilijnych w Polsce jest nomen omen karp królewski. 

   Odmianę, która stała się tak popularna, wyhodowano jednak dopiero w XIX wieku. Choć w wielu chrześcijańskich domach spożywano karpie, przed wojną kojarzono je głównie z kuchnią żydowską. Z okazji świąt jedzono różne ryby, sandacze, szczupaki, a w biedniejszych rodzinach malutkie stynki i różne inne ryby przyrządzane na wszelkie sposoby. 

   Co prawda Maria Gruszecka w swojej słynnej książce 365 obiadów. Praktyczna książka kucharska z 1930 r. wymienia karpia obok barszczu z uszkami, zupy migdałowej, pasztecików z ryby, jarmużu z kasztanami, groszku zielonego z grzankami, pieczonego szczupaka, sandacza z jajami, klusek ze śliwkami, kruchych pierożków, leguminy makowej, budyniu z szodonem i tortów, jednak zdecydowanie nie jest on głównym bohaterem wieczerzy.

   Tak modnej współcześnie dekomunizacji wszystkiego można by też poddać wigilijne menu. Karp prawdopodobnie by się nie obronił. Za jego popularyzacją stoi bowiem zaangażowany działacz PZPR, członek KC, ekonomista i minister gospodarki Hilary Minc. Tekę objął już 1 grudnia 1944 r. i sprawował funkcję do 1949 r., czyli wówczas gdy Polska była w kompletnej ruinie i powoli wstawała z kolan po wojnie. 

   Minc postanowił wykorzystać karpia jako narzędzie propagandy. Hoduje się go stosunkowo łatwo, nie wymaga rozbudowanej floty kutrów do połowu i zwyczajnie jest tani. W ówczesnych realiach niemożliwe było dostarczenie na polskie stoły różnorodnych ryb. Zamiast tego zaczęto trąbić wszem i wobec, że uda się dowieźć karpia na święta, a ludzie cieszyli się, że będzie przynajmniej on. Co więcej, zamiast premii w zakładach pracy także… dostawali karpia. W efekcie dzisiaj stanowi on połowę wszystkich odławianych w Polsce ryb słodkowodnych.


Fragment książki Aleksandry Zaprutko-Janickiej "Dwudziestolecie od kuchni. Kulinaria historia przedwojennej Polski"

Tak wyglądała wigilia w PRL-u.

   Jak wyglądała Wigilia w PRL-u? Dla większości to wspomnienie długich kolejek do sklepu, ubierania żywej choinki czy widoku równie żywego karpia pływającego w wannie. Zobacz galerię zdjęć przedstawiającą święta w PRL-u i przypomnij sobie, jak wyglądała kiedyś wigilia.

  Choć dawniej nie było łatwo dostępnych produktów spożywczych czy tanich prezentów pod choinkę, Polacy i tak spotykali się całymi rodzinami, aby celebrować święta Bożego Narodzenia. 

  Niekoniecznie przyjemnym, ale z pewnością mocnym wspomnieniem Polaków są długie kolejki w PRL-u. Również podczas zakupów przedświątecznych trzeba było się nastać, aby otrzymać upragnione produkty spożywcze. Te „rzucano” do różnych sklepów, więc nigdy nie było pewności, co akurat zastanie się w danym dniu. Ważne też były limity na przydzielonych kartkach (np. na cukier czy mięso) - nie można było ich przekroczyć. 

  W ten sposób całe rodziny brały udział w przygotowaniach do Wigilii. Ktoś zakupił cukier i masło na ciasta, a inni - wędliny na drugi dzień świąt. Grzyby czy owoce na kompot zdobywało się od bliskich ze wsi albo nabywało znacznie wcześniej i suszyło na lampach. Zapach produktów roznosił się więc po całym mieszkaniu czy domu. Nie można też było zapomnieć o opłatkach - w PRL-u święta miały znacznie mocniejszy wydźwięk religijny niż w obecnych czasach. 

  To, co zmieniło się na lepsze, to zwyczaj kupowania karpia. Kiedyś był dostępny wyłącznie żywy, więc przez kilka dni pływał w wannie, by w końcu tata czy dziadek uśmiercił go, a mama lub babcia oporządziły tuż przed wigilią. Na szczęście dziś karp jest zabijany w taki sposób, aby jak najmniej cierpiał i kupujemy go często w postaci filetów. Coraz więcej osób zastępuje też karpia innymi rybami.

  Choć posiłki podczas wigilii w PRL-u były skromniejsze niż dziś, wciąż udawało się przygotować 12 tradycyjnych potraw. Oczywiście niemal wszystkie dania przyrządzano samodzielnie, choć w większych miastach dało się nabyć produkty garmażeryjne na zamówienie. W zależności od regionu i możliwości finansowych rodzin podawano różne zupy, ryby oraz desery. Obowiązkowy był także kompot z suszu, do którego dawniej często nie dodawano w ogóle przypraw korzennych. Był on mocniejszy w smaku, również za sprawą wędzonych śliwek.

  W PRL-u także zakwas na barszcz czerwony robiło się samemu. Ciasto na piernik staropolski stało w kuchni już od listopada, podobnie - w salonie, nad grzejnikiem czy piecem, zwisały sznury grzybów. Gospodynie lepiły pierogi, szatkowały kapustę, gotowały bigos i filetowały ryby. Porcje były mniejsze, ale smak wyborny, jak dziś. Kiedyś więcej czasu tuż przed wigilią poświęcało się na pichcenie w kuchni, bo nie było tak dużej możliwości mrożenia gotowych dań.

   W tym czasie dzieci ozdabiały pięknie pachnącą choinkę własnoręcznie wykonanymi papierowymi ozdobami. Tatowie, wujkowie czy dziadkowie pomagali ze szklanymi dekoracjami (te były wyjątkowo kruche). Całe rodziny zbierały się przy wigilijny stole wieczorem, wraz z dostrzeżeniem symbolicznej pierwszej gwiazdy, by przełamać się opłatkiem i wspólnie obchodzić święta.

  Jak wyglądała Wigilia w PRL-u? W kolejnym kroku przystępowano do zjedzenia wszystkich pyszności. O północy większość rodzin udawała się jeszcze na pasterkę, czyli tradycyjną, uroczystą mszę dla chrześcijan, odprawianą, by upamiętnić Boże Narodzenie. 

int.

Translate