Postaw mi kawę na buycoffee.to

Białystok Fabryczny

  Nie będę pisał o historii Kolei Poleskiej, bo ktoś inny zrobi to lepiej. Ale napiszę o nieodłącznym elemencie krajobrazu osiedla Piasta - a zwłaszcza tej jego części, na której miałem zaszczyt stawiać pierwsze kroki i się wychowywać - dworcu Białystok Fabryczny.

  Pierwsze wspomnienie tego miejsca? Może nie sam dworzec, ale otaczające go tory i bocznice podczas spacerów z ojcem i wypraw do magicznej krainy zwanej "za torami" o której wspominałem ostatnim razem. 

  To też wolno snujące się tamtędy pociągi obserwowane z nudów z kuchennych okien podczas niesprzyjającej wyjściom na dwór pogodzie. Przeprawy przez kładkę nad torami w drodze na przystanek "trójki", którą razem z tatą często jeździłem do jego znajomych na Jaroszówkę. Jako dzieciak bałem się na nią wchodzić z powodu prześwitu między stopniami stromych schodów. 

  Jeszcze w późniejszych klasach podstawówki (nie pamiętam jednak w której dokładnie) dworzec miał się dobrze. Może nie tętnił już życiem jak za swych najlepszych lat, ale w okienku zawsze siedziała miła pani sprzedająca bilety, perony nie zarosły chaszczami, pociągi przyjeżdżały nie tylko z okazji finałów WOŚP, a dieslowskie lokomotywy przepychały puste węglarki z jednej strony na drugą. 

  Pewnego razu, gdy latem szwendaliśmy się tam z kumplami, udało nam się porozmawiać z maszynistą. Pokazał wnętrze lokomotywy (tej niebiesko-zielonej, z pomarańczową literą V z przodu) a nawet zabrał nas nią na wycieczkę do przystanku/składu/bocznicy (nie wiem jak to nazwać) nieopodal ul.Plażowej, skąd wracaliśmy już na piechotę. 


Zenon Bombalina

Kanciarskie chwyty

   Dzisiaj jeszcze raz o przedwojennych oszustach, żerujących na naiwności ludzkiej. W owym czasie popularne były w całej Polsce różne, cudowne kantmaszynki, które miały wzbogacać ludzi pazernych na łatwy zysk.

  Jesień 1932 roku. Domy zamożnych dorobkiewiczów z przedmieść Białegostoku zaczęli odwiedzać poważnie wyglądający osobnicy, proponując zyskowny interes. Rzecz jasna niezbyt legalny, ale też trudny do wykrycia. Była to niezawodna maszynka do powielania dolarów. Oczywiście potrzebny był na początek pewien wkład finansowy na niezbędne preparaty chemiczne. Były one dosyć drogie, bo sprowadzane zza granicy. 

  Jeśli pazerna rybka połknęła haczyk, następowała demonstracja możliwości kantmaszynki. W ten sposób w ciągu dwóch lat blisko 50 naiwniaków straciło swoje dolarowe oszczędności, a niektórzy na poczet przyszłych zysków nawet zadłużali się lub sprzedawali część majątku. Proces dolarowych kanciarzy odbył się w kwietniu 1935 roku.   Na ławie oskarżonych zasiadło 16 osób. Zabrakło tylko szefa całej szajki. Był nim Karol Jasiński, znany władzom policyjnym krajowy chosztapler. Ten przezornie już wcześniej wybył za granicę. Nie mógł tam jednak wytrzymać bez swoich machlojek. Szybko wrócił. W styczniu 1936 roku został aresztowany w Łomży. Białostocki sąd nie okazał się zbyt wyrozumiały dla procederu uprawianego przez Jasińskiego, skazał go na 5 lat więzienia bez prawa do skorzystania z ewentualnej amnestii.

  Jednym z pomagierów Karola Jasińskiego w jego kanciarskich chwytach był niejaki Władysław Malinowski. Na procesie dostał on 3 lata, z czego odsiedział tylko połowę. Jego objęła amnestia. Po wyjściu na wolność postanowił kontynuować dzieło swojego mistrza. Wymyślił więc prywatną mennicę, produkującą bilon. Oczywiście na pokaz, żeby znowu naciągnąć pazernych frajerów.

  Malinowski rozpoczął od znalezienia odpowiedniego lokalu. Wraz ze wspólnikiem od kantu, Józefem Urbanowiczem zawitali do drobnego złodziejaszka i kombinatora, Jakuba Ostropowicza. Za 10 złotych dziennie uzyskali stały dostęp do jego mieszkania i pomoc w interesach. Skompletowali przyrządy do tłoczenia 2-złotówek i 5-złotówek, jednak wcale nie kwapili się do fałszerskiej produkcji. W końcu gościnny gospodarz nie wytrzymał i sam wytłukł kilka niezdarnych monet. Przy przypadkowej rewizji wpadł. Wzięty w krzyżowy ogień pytań w Wydziale Śledczym wymienił swoich pryncypałów. Policja dobrze znała tych ptaszków.

  Aresztowany Malinowski wypierał się wszystkiego. Co innego Urbanowicz - ten przyznał się od razu, lecz jego zeznania brzmiały dziwnie: - Ano tak, mieliśmy robić pieniądze w mieszkaniu Ostropowicza, ale nie po to, żeby je wydawać. Urządziliśmy mennicę, aby nabierać frajerów. Nie musiała ona nic produkować. Wystarczyła sama obecność tyglów, odlewów i form. Im efektowniejszy był widok, tym lepiej. 

  W Banku Polskim przy Warszawskiej należy kupić malutkie 5-złotówki, powiedzmy za 150 zł. Później znaleźć chciwego frajera, któremu przedstawi się je jako fałszywe, ale znakomicie podrobione. Sprzedaje się mu rzekome falsyfikaty za 100 złotych albo i mniej. Napalony chciwiec chce znowu kupić nowych złotówek. Szef oszustów, czyli Malinowski, mówił wówczas, że może sprzedać tylko cały zapas za parę tysięcy złotych. Policja coś za bardzo węszy i trzeba przenieść warsztat poza miasto.

  Urobiony frajer zbierał więc po rodzinie i znajomych jak najwięcej forsy w dolarach i złotówkach. Wkładał ją do koperty i szedł na spotkanie ze swoim bilonowym szczęściem. W zręczny sposób, przy zawieraniu niby transakcji, zamieniał kopertę na inną, w której były pocięte kawałki gazety. Przy tej przewalance operatywny był zwłaszcza Urbanowicz, który za podobne przestępstwa spędził półtora roku w warszawskim Mokotowie.

  Proces menniczych kanciarzy odbył się na początku sierpnia 1937 roku. Malinowski i Urbanowicz dostali po trzy lata, ich pechowy pomocnik, od którego zaczęła się wpadka szajki, zainkasował dwuletni pobyt za kratkami.


Włodzimierz Jarmolik

Młodociani przestępcy wyrośli na kryminalistów

    Przedwojenni przestępcy białostoccy rozpoczynali swój proceder zazwyczaj w młodym wieku. Im wcześniejszy start, tym dłuższa, złodziejska kariera, urozmaicona zazwyczaj aresztami i więzieniem. Tak zaczynał też i Jan Moroz. Po raz pierwszy kroniki kryminalne w białostockich gazetach wpadkę 17-letniego Jana Moroza (używał wtedy nazwiska Piłaszewicz) odnotowały w styczniu 1922 roku. Jako początkujący kieszonkowiec nie potrafił wykraść portmonetki z futra pewnego jegomościa w pobliżu hotelu Ritz. Wpadł. Była to sprawa nieduża, to i wyrok raczej symboliczny.

  W roku następnym było już poważniej. Włamanie przy ul. Siennej. Chaim Birtas, właściciel mieszkania, stracił wówczas 3 mln marek i miał do tego kłopoty z przedziurawionym dachem przez młodych złodziejaszków.Na początku mołojeckiej sławy Jan Moroz nie stronił też od ulicznych awantur i bijatyk. W 1925 roku wraz z kumplami, którzy też, jak i on, dobrze operowali sprężynowcem, porżnął na ul. Suraskiej kilku okolicznych alfonsiaków, zachowujących się jego zdaniem, nazbyt wyzywająco. Dla ofiar nożowników szpital, dla Moroza kolejny areszt.

  Na dobre jednak rozkręcił się Jan Moroz vel Piłaszewicz w połowie lat 30. Ciągle kradł w mieście i jego okolicach. Sięgał co do zamożniejszych kieszeni, jak i okradał prywatne mieszkania. Był też bardzo bezczelny wobec stróżów prawa, którzy go od czasu do czasu dopadali. Jesienią 1935 roku, kiedy eskorta policyjna doprowadziła go z aresztu na ulicę Mickiewicza, jeszcze na korytarzu gmachu sądowego potrafił mocno naubliżać starszemu posterunkowemu Łapińskiemu. Dostał za to trzy miesiące odsiadki.

  Późną zimą 1935 roku Moroz wybrał się na gościnne występy do Sokółki. Musiał się przewietrzyć po niezbyt dla niego przychylnej atmosferze w Białymstoku. Trafił tam na rynku na zamożnego klienta. Łup wynosił 300 zł. Do domu nie wracał autobusem, lecz za 30 złociaszów wynajął taksówkę. Okradziony wieśniak szybko jednak zawiadomił o swojej stracie sokólski posterunek. Przed samym miastem białostocka policja zatrzymała środek transportu kolejnego złodzieja. Piłaszewicz trafił znowu za kratki. Jako niepoprawny recydywista dostał dwa lata. Powitało go więzienie w Brześciu Litewskim.

  Pod celą Janek Moroz nie wytrzymał długo. Na początku maja 1937 roku przy nadarzającej się okazji dał drapaka. Powrócił w rodzinne kąty. Teraz dopiero przedstawił koncert swoich złodziejskich możliwości. W ciągu miesiąca, na przełomie maja i czerwca dokonał z grupką pomagierów ponad 20 włamań i kradzieży kieszonkowych.

  Przypomnijmy tylko najważniejsze ofiary zuchwałego oprycha i jego spółki oraz poniesione przez nie straty. Wykaz dokonany przez policję śledczą, a zamieszczony w "Dzienniku Białostockim" przez dziennikarza zajmującego się w redakcji sprawami kryminalnymi był bardzo szczegółowy. 

  Najpierw Rywka Jonatanson z ul. Mazowieckiej straciła futro karakułowe za 2000 zł, później Jan Nartowicz został pozbawiony złotego zegarka - wartość 50 zł. Dalej następowały głównie kradzieże luksusowej odzieży i futer, garniturów, kużuchów, ale też frażetów, zegarków, tytoniu i większej ilości czekolady. Chona Luksenberg z Kilińskiego stracił nawet swoje wieczne pióro ze złotą stalówką.

Oczywiście poza wartościowymi przedmiotami przestępców interesowała też gotówka. Uzbierało się tego w sumie około 6 tys. złotych.

  Noga szajce Moroza-Piłaszewicza powinęła się dopiero na relaksowym odpuście w Niewodnicy. Obrobili oni tam kilkanaście kieszeni. Zostali jednak rozpoznani i skutecznie zneutralizowani przez rozzłoszczonych włościan, którzy nie darowali swojej szkody. Oddali rzezimieszków w ręce policji. Kto mógłby spodziewać się takiego finału.

  W połowie lutego 1938 roku przed Sądem Okręgowym w Białymstoku ogłoszono wyrok w sprawie złodziejskiej spółki Jana Moroza. Przewodniczący sądu K. Gielniowski wyliczył sześć paragrafów kodeksu karnego, pod który podpadali oskarżeni. Jan Moroz-Piłaszewicz jako zatwardziały recydywista dostał aż siedem i pół roku więzienia. Wybuch II wojny światowej i zajęcie Białegostoku przez Sowietów przerwało mu pewnie tę odsiadkę.


Włodzimierz Jarmolik

Translate