Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przedwojenne zakłady fryzjerskie w Białymstoku

    W 1935 roku starosta ogłosił rozporządzenie o zakładach fryzjerskich. Każdy zakład musi posiadać umywalnię z wodą bieżącą, dostateczny zapas czystej bielizny, wycieraczki do obuwia, kosze na śmieci i napis: Nie pluć na podłogę. A fryzjerzy nie mogą dmuchać na klienta.

 Niegdyś o prawdziwych fryzjerach pisano wzniosłe ody. W 1936 r. białostocki rymopis ułożył o nich taki oto rym. „Kto chce niech wierzy Lecz fryzjerzy To szczególnie miła nacja. Ondulacja, Farbowanie, Odmładzanie. To strzyżenie, To golenie Mycie głowy i fryzurki Raz nożyczki, to znów rurki. Oj te wszystkie Władysławy, Stanisławy Lub Henryki – To chłopczyki Wielce psotne, A wesołe, a obrotne Brać fryzjerska niech nam żyje, Niech nam goli łby po szyję!”

  Jednym z najsłynniejszych mistrzów grzebienia w międzywojennym Białymstoku był maestro Wincenty Karp.  Jesienią 1934 roku podekscytowane elegantki opowiadały sobie o niezwykłych nowościach jakie nastały u Karpia. Sprowadził on „trzy różnorodne aparaty najlepszych firm światowych do trwałej ondulacji”.

  Pierwszy aparat elektryczny spiralny, „nadawał włosom fale bez układania”. Drugi, też elektryczny, służył do skręcania loków. Trzeci był na parę. Mistrz uspokajał, że „obawa spalenia włosów jest wykluczona” i w ogóle cała elektryczno-parowa operacja na główkach nadobnych białostoczanek jest najzupełniej bezpieczna. Nad całym przedsięwzięciem czuwała „specjalistka” przeszkolona w Ameryce!

  Karp, chcąc zachęcić panie do korzystania z tych nowości, 20 listopada 1934 r. ogłosił „miesiąc trwałej ondulacji po rewelacyjnie niskich cenach”. Ale tak pięknie i elegancko to wszędzie nie było. W 1935 r. ogłoszono, kolejne już, rozporządzenie „o zakładach fryzjerskich”.

  To, że „fryzjernie” miały mieć ściany pomalowane na jasne kolory, z olejnymi, a więc zmywalnymi, lamperiami oraz szczelne podłogi, było zrozumiałe. Sprzeciw budził już jednak zakaz łączenia mieszkania i zakładu. Ale to czego dalej wymagano, to już był istny zamach na fryzjerskie kanony. „Każdy zakład fryzjerski musi posiadać umywalnię z wodą bieżącą, dostateczny zapas czystej bielizny, wycieraczki do obuwia, kosze na śmieci i napis: Nie pluć na podłogę”. A co robić jak przy strzyżeniu włos człekowi do gębuli się dostanie i świerzbi nie do wytrzymania? No, ale że „nie wolno dmuchać na klienta”, to już przesada. To jak mu zza kołnierza ścinki jego włosów wyciągnąć?

  Albo zarządzili, że „nie wolno wprowadzać psów”, a na dodatek kazano napisać, że „uprasza się o wycieranie obuwia”. To szewc, czy fryzjer? A dalej, że „pracownik fryzjerski musi mieć zdrową jamę ustną, gdyż podczas pracy, oddychając jest zwrócony twarzą do klienta”. To na czczo ma strzyc? A jak przekąsi śledzia z cebulką, to tyłem ma stać do klienta? Dalej zarządzający już całkiem powariowali, nakazując „twarz klienta zmywać wyłącznie za pomocą czystej serwetki”, oraz przestrzegali przed ponownym używaniem zużytych wacików do pudrowania.

  Fryzjer nie mógł też nosić brzytwy w kieszeni. To niby gdzie miał ją mieć? Starosta, któremu podlegała kontrola zakładów fryzjerskich miał sprawdzać, czy golibroda ma „czyste i obcięte paznokcie”. Spróbował by taki mądrala bez długiego paznokcia na małym palcu wytyczyć idealny przedziałek na głowie klienta.

  Wszyscy narzekali, ale cóż. Niestosującym się do tych zaleceń zamykano zakłady. Można było łatwo przewidzieć, że pojawi się wnet podziemie fryzjerskie. Zaczęto strzyc „przy drzwiach zamkniętych”.

  W maju 1937 r. procederem tym zajęła się białostocka Izba Rzemieślnicza. Postanowiono zwrócić się „do odnośnych władz z prośbą o wydanie surowych zarządzeń, zmuszających do zlikwidowania nielegalnej pracy”. Oj ciężki był los fryzjera za sanacji.


Andrzej Lechowski

Szczur u fryzjera w hotelu "Ritz"

Dziennik Białostocki 1931 r

  Wczoraj przed wieczorem w zakładzie fryzjerskim Karpa w gmachu hotelu Ritz znajdowało się kilka pań , popddajacych się zabiegom lub oczekujacych swej kolei. W pewnej chwili wpadł z ulicy przez uchylone drzwi nie tygrys ,nie lew , a nawet nie mysz lecz szczur.

   W zakładzie zrobił się koniec świata. W jednej sekundzie wszystkie panie znalazły się na stołach , stołkach a nawet na lustrze , kurczowo zaciskajac swe suknie. Rozległ sie tak potworny krzyk , jakby równocześnie obdzierano ze skóry 100 ludzi.

   Znajdujacym się w sasiednim oddziale męskim panom stanęły dębem włosy z przerażenia. " Morderstwo" - ktoś krzyknął ! Wszyscy rzucili się do przedziału damskiego. Pierwszemu wbiegającemu jakaś pani rzuciła się na szyję i przywarła się doń z taka siłą , że o mało go- jak mówią -nie udusiła. 

   I długo jeszcze po ucieczce szczura falowały , jak wzburzone morzee jedwabne bluzki , długo jeszcze słychać było przyśpieszone oddechy. Panie kilkakrotnie sie upewniały , szczura już nie ma , zanim opuściły swe obronne pozycje. Jedna z  pań słabym , mdlejącym głosem oświadczyła, że przez 10 lat nie zajdzie do Karpa. 

   Jeszcze opuszczając zakład panie były pod ogromnym wrażeniem tej niezapomnianej dla nich chwili.

Wspomnienia z ulicy Mickiewicza

   „Ulica Mickiewicza to jedna z najważniejszych ulic na mapie mojego dzieciństwa, ponad 5,5 km od Pałacu Branickich aż do bliżej mi nieznanej ulicy Brzoskwiniowej, która wytycza obecnie przeciwległe kresy tej krainy.

Wędrując od strony Pałacu mijam tę samą od kilku pokoleń budkę z lodami w smakach dwóch  – jeśli latem.

  Tuż obok –  nieistniejący dom drewniany nieopodal Pałacu, w którym wielokrotnie chroniłam się przed burzą,wracając z „archaicznych” kursów języka angielskiego w sali Akademii – a byłam podówczas uczennicą ósmej klasy.

Potem jeszcze kilka kroków obrzeżami Plant (znów ukłon w stronę Praczek oraz altany zwanej Liverpoolem).

  Niegdyś ulica Mickiewicza prowadziła ku drodze na Lublin – teraz jest ulicą urzędów, sądów, kancelarii adwokackich, galerii handlowych, banków, sklepów mięsnych i budek z pieczywem, przychodni oraz ciucharń. Zza szpalerów zieleni widać Teatr im.Węgierki, do którego chodziłam jako licealistka tłumiąc w sobie tęsknoty wielkiego świata.

 I oto przede mną budynek Wydziału Prawa  –  wspominam serdecznie tych  p  r a  w y c h  ludzi, którzy w Białymstoku pozostali i których, mimo odległości zachowuję w serdecznej pamięci. Obok budynek Sądu budzący bolesne skojarzenia z lat przed moim narodzeniem.                  

  Róg Elektrycznej i Mickiewicza…   było to miejsce licealnych spotkań i  poetyckich dysput (bo jeszcze wtedy  poezja była pretekstem towarzyskim – a teraz nadzieją silnie zafałszowaną w wykonaniu jej twórców… poeci jeszcze łudzą się, że wytwory ich pióra są komukolwiek potrzebne poza ich autorami). Piszę to również jako poetka….

Róg Świętojańskiej i Mickiewicza… i oto jeszcze kilka kroków do nieistniejącego domu Sióstr Pankiewiczówien ( pamiętam  schody prowadzące donikąd … i  one z czasem zniknęły pod blokiem z apteką).

Naprzeciw dom rodziny Welterów – tam zabierała mnie moja Babcia na herbatkę do Pani Welterowej (dzięki i takim rytuałom świat okresu międzywojennego oraz współczesny współistnieje  we mnie od  dzieciństwa).

  Tuż koło przystanku autobusowego, nieopodal poczty i nieistniejącego sklepu „Kometka” zachowało się jeszcze  drzewo z ogrodu mojej Babci i mojego Dziadka. Pod tym drzewem stał mój wózek, a w nim ja i cała ta nieznośna wyidealizowana wizja świata. W głębi ogród i Dom, którego już nie ma – odebrano go przecież siłą  mojej  rodzinie  w 1969 roku. Plugawcy rozbierali dach w środku mroźnej zimy, gdy mając zaledwie kilka miesięcy leżałam w łóżeczku wodząc wzrokiem po ścianach ziębnącego ze smutku pokoju.

 Stojąc przy drzwiach frontowych nieistniejącego domu nie śmiem pójść dalej ulicą Mickiewicza hen, w kierunku stawów…

  Lód wspomnień bywa bardzo kruchy w upalny dzień.”


Marta Cywińska

Translate