Postaw mi kawę na buycoffee.to

Tranowe szaleństw

   Tran mi utkwił w pamięci - pewnie jak i wszystkim konsumentom z tamtych lat. Pamiętam częste zawołanie Mamy: " Jak nie wypijesz tranu, to nigdzie nie pójdziesz ". Zawsze tak mówiła przed wyjściem do szkoły i nie zdawała sobie sprawy, że w takiej sytuacji, jedno i drugie było mi na rękę. Jednak, ze względu na szacunek, nie chciałem jej trzymać za słowo.

 Pewnego razu, a miało się już ku wiośnie, kiedy lód na naszym rozlewisku był już bardzo gumowy a bliżej przy rzeczce pływała kra,wykombinowaliśmy z kumplem podczas drogi do szkoły, że mając jeszcze chwilę czasu, warto by na tej krze popływać. Wyciągnęliśmy z krzaków chowane tam kije hokejowe i hajda. Gdy się udało kawałek " gumy " oddzielić od brzegu, któryś z nas zatańczył kankana, drugi wpadł w tą choreografię i obaj znaleźlismy się w pozycji horyzontalnej w na szczęście płytkiej wodzie, no ale od stóp po głowę byliśmy mokrzy.

 I cóż począć? Iść do domu w objęcia naszych kochających mam, czy suszyć się w szkole?

Nieopodal budował się nowy dom. Był w tzw. stanie surowym, nie do końca zamkniętym. Drzwi do piwnicy nie było. Weszliśmy tam. Dookoła walało się pełno budowlanego drewna. Na parapecie znaleźliśmy zapałki i rozpaliliśmy ognisko. Momentami było tak duże, ze musieliśmy je tłumić.     Wysuszyliśmy przy nim nasze ubrania i równo z zakończeniem lekcji wróciliśmy do naszych domów. Obaj po południu, bardzo pilnie odrabialiśmy domowe zadania.

A tran? Chyba jednak pomógł. Akcji tej nie odchorowaliśmy.


Tadeusz Wrona

Patent

  Trzeba wreszcie skończyć tą szkołę podstawową. I tak chodziłem tam o rok za długo. Do średniej, dojeżdżałem z końcowego przystanku " siódemki " z ulicy Mickiewicza na Antoniuk, do Technikum Wodno - Melioracyjnego. Nazywano na mieście nas - uczniów tej szkoły, tak pieszczotliwie - " szczurami ".Dojeżdżałem z paroma kolegami, przez pięć lat, przeważnie " na gapę ". 

   Kto by tam poważne pieniądze w jednym pakiecie wydawał na bilet miesięczny. Pamięta zapewne część Państwa, pierwsze automaty, jakie wprowadziła MPK. Były to takie potężne pudła marki " Krab ".Zakup biletu w takim automacie polegał na tym, że do jednej dziury należało wrzucić złotówkę, do drugiej pięćdziesiąt groszy, nacisnąć " knefel " i wyskakiwały dwa papierki opatrzone m in. wymienionymi nominałami. 

   Oczywiście, niedługo po przekazaniu tych " automatów " do użycia, zaczęliśmy używać patentu wymyślonego na innej linii osobowej do zakupu tych biletów, powiedziałbym, bardziej atrakcyjnego dla nas - biednych uczniów. W zastosowaniu tego patentu pomagały nam, złotówka i moneta pięćdziesięciogroszowa ...obie wielokrotnego użycia. Potrzebny był też odcinek mocnej nici. 

   Do przewierconych cienkim wiertłem monet wiązało się tą nić i gotowe. Gdy wsiedliśmy do autobusu ( na końcowym przystanku " siódemki " - przypominam ) robiliśmy krąg i jeden z lepszych techników obsługujących ten patent, kupował dla wszystkich uczestników kręgu, potrzebne bilety, poprzez  włożenie do rzeczonych dziur nawierconych monet, trzymając w jednej dłoni końcówki nici, drugą ręką przyciskał knefel i zgrywając odpowiednio te czynności czasowo, bileciki wyskakiwały.

   Miałem jeszcze jeden ciągnący się problem związany z dojazdem do szkoły ,,, ale tylko przez cztery lata. Otóż, gdy skończyłem pierwszą klasę, na moją dzielnicę w pobliże mojego miejsca zamieszkania, przeprowadził się pan profesor od matematyki. Był to szacowny, starszy już pan zwany przez nas, tym razem naprawdę pieszczotliwie " Dziadkiem " z przeszłością walki zbrojnej przeciwkoko najeźdźcom - tą w patriotyczną stronę nakierowaną. 

   Chodził do Mickiewicza ulicą Jagiellońską, którą i ja chodziłem o tej samej porze. To chodziliśmy razem. Po drodze trzeba było rozmawiać, więc on opowiadał a ja słuchałem. Gdy coraz częściej się powtarzał, to zacząłem chodzić równoległą do Jagiellońskiej Szosą pod Krzywą. Nadkładałem nieco drogi ale co tam? Młody byłem! A po co koledzy mieli myśleć, że mam z Panem Profesorem jakąś tam komitywę? Wystawiał mi pozytywne oceny. Ale ile ja, w ciągu tych czterech lat nadłożyłem drogi? A dziś bym go chętnie jeszcze raz posłuchał.


Tadeusz Wrona

Wyrodny Synalek

   Przedwojenny ,autentyczny dorożkarz Hone Sybirski oprowadza po ulicach i zaułkach dawnego Białegostoku.  

   Zawód dorożkarza w przedwojennym Białymstoku przechodził bardzo często z ojca na syna . Powstawały wręcz kilkupokoleniowe klany rodzinne parajace sie ta profesją. Najsławniejszym z nich byli oczywiście Sybirscy z wiekowym patriarchą rodu Hone Sybirskim na czele.

   Wszyscy Sybirscy mieszkali przy ulicy Orlańskiej pod numerem 10, w sasiedstwie znanych chanajkowskich bandziorów i złodziejaszków. Oprócz starego ojca, dorożkarstwem trudnili się wszyscy jego czterej synowie: Abram , Chaim , Jankiel i judel. Furmanem mającym własną platformę i pare koni był także młodszy brat Hone, Mojżesz. ten zajmował sie przede wszystkim wożeniem mięsa dla okolicznych rzeźników i drewna do składów opałowych . Inną zydowską rodziną z duzymi tradycjami dorozkarskimi byli na białostockim bruku Podryccy. Pięciu dorosłych braci , wszyscy żonaci i z licznym potomstwem ,miało swój dom przy ulicy Brukowej . Podryccy znani byli w miescie z tego ,że nikomu nie schodzili ( ani nie zjeżdzali ) z drogi. Walczyli zawsze twardo o miejsce na postoju , jeździli nieprzepisowo po ulicach, kiedy zas zatrzymywała ich policja , nie chcieli płacić kary , lecz woleli iśc na kilka dni do aresztu miejskiego. Tam też potrafili tęgo narozrabiać.

   W stosunku do wożonych klientów Podryccy rówież nie zawsze byli w porządku. Żądali za kurs ,zresztą prawie jak wszyscy, białostoccy dorożkarze ,znacznie więcej niż sie należało , nie wydawali reszty ,niekiedy "przez nieuwagę" zapominali wyładować z dorożki przewożony bagaż. Jeden z braci , mejer Podrycki , w końcu sie doigrał. W 1936 r zastrzelił go pijany sierżant, o czym pisała ówczesna prasa .

   W odróznieniu od sybirskich i Pudryckich nie miał natomiast szczęścia w zakładaniu dorożkarskiej dynasti stary wozak Boruch Rabinowicz. Pod  koniec XIX w przybył od do Białegostoku z Odessy i zamieszkał na  Chanajkach. Niemal od razu został dorożkarzem. Choć żona rachela urodziła mu trzech dorodnych synów, to jednak żaden z nich nie kwapił się zostać zmiennikiem ojca , przejac dorożkarski bat i wdrapać się na kosioł.

   Dóch starszych synów Rabinowicza jeszcze w 1919 r wyjechało nielegalnie do Ameryki i słuch po nich zaginą . Z kolei najmłodszy, gabriel , choć pozostał na Białką , to też nie raczył pomagać ojcu w pracy. Twierdił wszem i wobec, że jest uczulony na końskie włosie,żeby nie powiedzieć na co jeszcze. Papa rabinowicz po prostu wstydził się swojego syna przed innymi dorożkarzami.

   Gdy tylko rodzic zamkna oczy i trafił z należytą oprawą na żydowski cmentarz przy ulicy Sosnowej, Gadryś natychmiast sprzedał odziedziczoną dorożkę a sam zają się na dobre pokątnymhandlem i podejrzanymi interesami. teraz mozna było go spotkać niemal codzienne na białostockim " Karcelaku " tj. placu targowym który mieśił się u wylotu ulicy Mazowieckiej tuż obok hal. wśród licznych handlarzy starzyzną synalek Rabinowicza wyróżniał się wysokim wzrostem i jaskrawozielonym kapeluszem , widocznym ze wszystkich stron rynku.

   "Uczulony" na konie syn dorozkarza miał także donośny głos. na całym pacu słychać było jego : handel , handel - tu u mnie ! W ten sposób zachęcał Gabriel Rabinowicz do kupowania swojego towaru. Niekiedy składały się nan spinki ,krawaty ,mankiety ,slubne kołnierzyki pamietające jeszcze czasy cara Mikołaja , innym znów razem były to sprzedawane ukradkiem zapalniczki lub niepewnego pochodzenia zegarki. Dorożkarz Rabinowicz musiał przewracać się w grobie .


Jan Molik

Translate