Postaw mi kawę na buycoffee.to

Młynowa 44. Wszyscy żyli jak w jednej rodzinie

 


  Dziadek Antoni Jaroszewicz w młodości wyemigrował do Stanów. Był tam 17 lat, pracował jako murarz - opowiada pani Krystyna. - Wrócił, kiedy Polska odzyskała niepodległość. Postanowił zamieszkać przy ul. Młynowej, bo tam się wychował. 

  Kupił działkę pod numerem 44 i postawił dom. W stylu amerykańskim, taki, jakie widział za oceanem. Bryła budynku została wydłużona o dodatkowy mur, były dwa wejścia oraz duże okna, znacznie odbiegające wielkością od znajdujących się w domach po sąsiedzku. Do tego ganek z kolorowymi szybkami.

 - Na działce, którą dziadek kupił, stały też dwa drewniane domy, które wynajmowano lokatorom - opowiada pani Krystyna. - Młynowa i okoliczne ulice nie cieszyły się dobrą sławą, ale obok pospolitych niebieskich ptaków o podejrzanej reputacji, żyło tam wielu porządnych ludzi. 

   Nasza posesja stanowiła oazę spokoju i wzajemnej życzliwości - podkreśla. - Mieszkały tam jeszcze trzy inne rodziny, które zajmowały się cukiernictwem. Pan Michał Poznański na Boże Narodzenie sypał mi zawsze w fartuszek cukierki zawinięte w kolorowe papierki. Niosłam je do domu, mama wieszała na choinkę, ależ to była radość.

  Jego żona, pani Anna uwielbiała czytać, zaraziła nas tą pasją. Pamiętam, ugotowała obiad, posprzątała i zwoływała swoją gromadkę oraz inne dzieciaki z podwórza, siadaliśmy wkoło stołu. Czytała codziennie, a my słuchaliśmy z wielkim zainteresowaniem. Dzięki temu w wieku siedmiu lat znałam już Quo vadis, Emancypantki, Faraon, Potop. A potem my dzieciaki sami urządzaliśmy przedstawienia na podstawie tych lektur, nawet bilety sprzedawaliśmy.

  Poznańscy mieli czterech synów i dwie córki, przyjaźniłam się z jedną z nich, Wandą - to mama aktorki Agnieszki Maciąg i matka chrzestna mego syna.

  Druga rodzina cukierników, państwo Liszewscy robili landrynki i lizaki, które sprzedawali na swoim straganie; mieli czterech synów. A trzeci cukiernik to był pan Grodzki, on handlował gotowymi słodyczami. Nie miał dzieci. Pani Grodzka czasem prosiła nas, by zanieść jakieś pismo, zawsze wtedy dawała cukierki. Chętnie się zgłaszaliśmy z taką przysługą.

  Było nas, dzieci jedenaścioro w sumie, tylko ja jedynaczka. Pamiętam zbieraliśmy się wieczorami w gromadce na opowiadanie o duchach. Starsi wymyślali straszne historie, bałam się potem wracać do domu, ale bardzo mnie ciągnęło do tych opowieści.

  Żyliśmy niczym jedna zgodna rodzina. Jak ktoś piekł kiszkę, czy ciasto, to zajadali się wszyscy. Jak ktoś nie miał pieniędzy, to zawsze mógł liczyć, że sąsiad mu pożyczy. W Wielkanoc wychodziliśmy i taczaliśmy jajka w dachówce. Bywało, że mama musiała odrywać się od świątecznego stołu i malować mi pisanki, bo wszystkie wybiłam i nie miałam czym się bawić.

  Po zimie nasze podwórze wyglądało nie najlepiej, kanalizacji przecież nie było, nieczystości wylewano wprost do rynsztoka. Ale ledwie mróz puścił i śnieg stopniał, wszyscy wychodzili i robili porządki. Kopano jamę i wrzucano brudy, obejścia posypywano piaskiem, domy przystrajano gałązkami brzozy. Zakwitły drzewa, kwiaty i robiło się pięknie wkoło. Posesja była duża, około 1000 metrów, to i każdy miał swoje parę zagonków, uprawiał pomidory, marchewkę, pietruszkę.

  Pamiętam dwie duże kaliny - obsypane białymi bukietami dodawały szczególnego uroku. Babcia opowiadała, że w czasie wojny szedł ulicą Niemiec, zobaczył te kaliny i kazał nałamać gałązek, bo tak mu się spodobały. Babcia zrobiła duży bukiet, on następnego dnia przyniósł skórę na buty. Po 17 września mieszkali u nas Sowieci z żonami. Te Rosjanki, poczciwe kobiety, zanim się zorientowały, kupowały nocne koszule i chodziły w nich po mieście, bo myślały, że to sukienki, takie ładne i z koronkami. Mama kiedyś zrobiła chrzan, jedna z nich przyszła do nas, tak jej posmakował, że na drugi dzień swemu mężowi podała z samym chlebem, jak masło.

  W głębi podwórza leżał wielki kamień, tam koncentrowało się nasze życie towarzyskie. Któryś z chłopaków grał na gitarze, mój wujek miał mandolinę, reszta śpiewała. Wesoło było, miło. Podwórze było zamykane na bramę. Dziadek nosił klucz, wieczorem przed dziesiątą pobrzękiwał, dając znać obcym, że czas opuścić posesję.

  Z biegiem lat zmieniali się mieszkańcy przy Młynowej. Moi rodzice przenieśli się do bloku przy Grottgera, ja z mężem zostałam tam do 1973 roku a następnie przeszliśmy na osiedle Piasta. 

   Przez jakiś czas posesją zarządzało Zrzeszenie Prywatnych Właścicieli Nieruchomości. Wyremontowano dachy, postawiono chlewki, brano komorne. Ale potem zrzeszenie zrzekło się administrowania i te obowiązki spadły na nas. Mieliśmy kłopoty z utrzymaniem porządku, a dochody z wynajmu były nieduże, więc 15 lat temu posesję sprzedaliśmy.

  Nowy właściciel wymówił mieszkania lokatorom. Znikły drewniane dwa domy, w murowanym, który ostał się najdłużej, ostatnio był klub. Konserwator zabytków zapowiadał, że nie pozwoli go rozebrać ze względu na ciekawą elewację. Ale, widać były to tylko obietnice. W ubiegłym tygodniu przechodziłam tamtędy z mężem i z przykrością zobaczyliśmy, że dom został zburzony.

  Z Młynową 44 i rodziną Krystyny Lipskiej związana była przez wiele lat także Tekla Sidorowicz.  To Polka z Grodna i wyjątkowa osoba, która doświadczyła tragicznych przeżyć. W czasie wojny została wywieziona z matką i braćmi do obozu w Ravensbruck, ale ocalała tylko ona. Zaprzyjaźniona z rodzicami pani Krystyny wróciła do Białegostoku i mieszkała razem. A kiedy wyjechała do Stanów, to z kolei ona gościła wszystkich z rodziny, którzy przyjeżdżali do Bostonu.

- Pozostały po niej piękne wspomnienia - mówi Krystyna Lipska. - Jest także pamiątka strasznych przeżyć okupacyjnych, którą chciałabym przekazać do muzeum. To opaska z numerem obozowym w Ravensbruck: 30682 oraz przepustka z 1946 roku, którą dostała po wyzwoleniu. Jest w niej prośba o pomoc w przemieszczaniu się środkami transportu z Niemiec do miejsca, w którym chciałaby się zatrzymać.

Alicja Zielińska

Ulica Młynowa 28

    Na ulicy Młynowej stał sobie jeden taki dom . Gnieździli się tam szczególnie dokuczliwi lokatorzy – złodzieje, paserzy, kanciarze, różnej maści awanturnicy. Regularni bywalcy aresztu miejskiego przy ul. Artyleryjskiej i więzienia przy Szosie Baranowickiej.

  Na początku lat 20. wyróżniał się budynek oznaczony numerem 28. Nie była to rzecz jasna zasługa jego jakiejś wykwintnej architektury, ale raczej mało ciekawych dla organów prawa i porządku mieszkańców.

  Swoje zameldowanie pod adresem zgłaszał bardzo wytrwale Chaim Szepes, niekoronowany król złodziei z ulicy Młynowej. Cieszył się on dużym szacunkiem. Nic dziwnego, szlify klawisznika (złodzieja operującego podrobionymi kluczami wytrychami) zdobył jeszcze za czasów cara Mikołaja II. Każdy młodziak z okolicy, startujący w przestępczej robocie chciałby z nim mieć spółkę.

  Nie zawsze to jednak mogło wyjść na zdrowie. Agenci z Ekspozytury Urzędu Śledczego mieli Szypesa stale na oku. Kiedy latem 1922 r. wybierał się ze swoim pomagierem na ul. Polną (dziś Włókiennicza), gdzie już wcześniej przyuważył zamożne mieszkanie, został zatrzymany na ul. Mińskiej. Policjanci znaleźli przy nim narzędzia do otwierania kłódek i zamków, a przy towarzyszącym mu osobniku pusty worek na przewidywane łupy.

  Po wyjściu z krótkotrwałego aresztu Chaim Szapes nie zamierzał wcale zrezygnować ze swoich upodobań. Kiedy latem 1923 r. dostrzegł na Rynku Kościuszki pod 7 nowo otwarty skład manufaktury, postanowił go zamknąć. Dobrał do spółki Kalmana Ziberblata i Jakuba Machaja, no i razem pozbawili handlowca Juchniewicza całego towaru na 500 mln marek. Hinty (psy), jak nazywano policję kryminalną, nie próżnowały. Złodzieje wpadli z częścią łupu. Szepes na rok przeprowadził się z Młynowej 28 do mało przytulnej cel w „szarym domu”. Kiedy wyszedł zza kratek, postanowił zmienić  klimat.

   Miał znajomków w Grodnie, którzy zaproponowali mu robotę u siebie. Było to mieszkanie zamożnego fabrykanta, a w nim komoda wypełniona biżuterią i innymi wartościowymi drobiazgami. Niestety na cudzych śmieciach skok wypadł fatalnie. Kosztował on Szepesa półtora roku wolności.

  Rok 1927 przywitał Chaim w swoim mieszkaniu przy Młynowej 28. Nie zamierzał jednak zbyt długo świętować. Już 28 stycznia kancelaria Urzędu Śledczego przy Warszawskiej 6 przyjęła zawiadomienie od Geni Goldfarb z Polnej 20 a. Roztrzęsiona kobieta zgłaszała, że w nocy do jej mieszkania przez dziurę w drzwiach dostało się dwóch osobników. Choć spłoszeni, zdążyli zabrać z przedpokoju dwa futra wartości 5.500 zł.

  Ponieważ ul. Polna była ulubionym miejscem spacerów znanego złodzieja z Młynowej, policjanci ruszyli tym tropem. Zanim jednak dostali Szepesa ten zdążył odstawić jeszcze jeden numer. Tym razem w biały dzień otworzył wytrychem drzwi do mieszkania doktora Emila Lwa z ul. Jurowieckiej i pozbawił go złotego zegarka, Złotego Krzyża Zasługi i innych odznak wojskowych.

  Wkrótce Chaim Szepes na dobre zniknął z kronik kryminalnych białostockich gazet. Jednak dom na Młynowej pod 28 wcale nie stracił na atrakcji dla posterunkowych z IV Komisariatu i agentów śledczych. Teraz ich pupilem stał się Zewel Szuster, duży macher od kradzionego węgla i nafty.


Włodzimierz Jarmolik 

Kowbojki

    Pod wpływem tego niepozornego zdjęcia naszły mnie wspomnienia. Pewnie jeszcze nie pisałem, że jestem synem kolejarza z małej stacyjki i w moim pokoju wisi czapka dyżurnego ruchu. Fasoniarska, bo rogatywka z czerwonym denkiem. Szkoda, że nie zadbałem o zachowanie lizaka, którym dyżurny dawał maszyniście sygnał do odjazdu.

    Takie wagony, jak na zdjęciu nazywano na naszej stacji kowbojkami, ale i napoleonkami. Dlaczego, trudno mi wyjaśnić. Mówiono także, że co drzwi to i okno, odwoływano się do wyglądu owych karoc. Wagony różniły się nieco zewnątrz i bardziej wewnątrz. W tych najniższej klasy, wyprodukowanych pewnie za cara,  nie było w ogóle siedzeń, wchodzili do nich pasażerowie z dużymi bagażami i siedzieli na nich. W pozostałych, w zależności od klasy i roku produkcji,  ławki  były z prostych desek lub profilowane, a w „pierwszej”  stały pufy, czyli kanapy, w których chętnie gnieździły się myszy. Wiem, bo mój ojciec awansował i rodzina mogła kupować bilety ze zniżką 80% na „jedynkę”. 

     Czy widzicie Państwo pasek zwisający w otwartych drzwiach. Do czego on służył?  Odpowiedź jest prosta, aczkolwiek nieco zaskakująca. Do otwierania okna. Trzeba go było mocno pochwycić i przyciągną do siebie, a potem opuszczać w dół. Mama z córką – spryciary widoczne na prezentowanym zdjęciu – to już wykonały i uśmiechają się do osób stojących na peronie. W kowbojkach, w przeciwieństwie do pulmanów, nie było długiego korytarza i dlatego na zewnątrz znajdowała się solidna deska służąca również jako stopień. To była szansa do gapowiczów (zająców) chcących unikać konduktora lub kontrolera (łapacza, kanara). 

         A miał konduktor do wykonania jeszcze jedną ważną czynność. Jak się ściemniało, to przechodził z wagonu i wagonu, stawał pod kloszem lampy wiszącej pod sufitem, uchylał go i zapałką podpalał knot. Oczywiście ku zadowoleniu pasażerów, bo oświetlenie było gazowe. Natomiast długie stopnie ułatwiały również wskakiwanie, gdy pociąg ruszał. Wyskakiwanie było trudniejsze, ale to inna opowieść. Synowie kolejarzy byli przeszkoleni i na taką okoliczność. 

      Kowbojki ułatwiały konwersację i bratanie się. Jazda zaczynała się rutynowo od rozbijania jajek na twardo, co niektórzy przechodzili następnie do bardziej zaawansowanych uciech. A opowiadano nie o polityce – bo ty było niebezpieczne – ale o życiu, trudnym, choć nie beznadziejnym. Dowcipy były z gatunku – pyta baba konduktora czy ten pociąg na Tłuszcz, a on zeźlony odpowiada, że na węgiel. Spalinowych lokomotyw, czyli ruskich gagarinów jeszcze nie było. A jak się trafił w kowbojce śledzik,  to radości było jeszcze więcej i na ogół zapojki też.  To były czasy! Że parowozy wolniej jeździły?! Ale jak przyjemnie gwizdały, puszczały parę i iskry. Śmiem twierdzić, że mniej się też spóźniały. A może to nam, ówczesnym pasażerom, nie aż tak bardzo się spieszyło.

 Adam Czesław Dobroński (adobron@tlen.pl)

Czy naprawdę nie macie Państwo do podrzucenia mi jakiś ciekawostek? O XXI Zjeździe Powszechnym Historyków Polskich nieco napiszę zgodnie z zapowiedzią, ale za tydzień.

Translate