Postaw mi kawę na buycoffee.to

Doliniarz Szmul Zawiński

    Kogo jak kogo, ale kieszonkowców, czyli "doliniarzy", vel "szperaczy", vel "krawców", wśród złodziejskiej braci międzywojennego Białegostoku nigdy nie brakowało. 

  Jeśli kieszonkowiec był dobrym fachowcem, okradziony „frajer” nie miał prawa niczego zauważyć. Lato czy jesień, ranek czy wieczór, wystarczyło pójść którąś z ruchliwszych ulic miasta: Lipową, Sienkiewicza, Kupiecką czy choćby Sosnową i zatrzymać się na dłużej przed witryną sklepową. Już za chwilę stawał obok dziwnie niespokojny osobnik, wyraźnie zainteresowany zawartością nie swojej kieszeni. Następnie moment nieuwagi i portfel, zegarek lub pamiątkowe papierośnice zmieniały właściciela. Jeśli kieszonkowiec był dobrym fachowcem, okradziony "frajer" nie miał prawa niczego zauważyć.

  Najlepiej jednak opróżniało się "dolinę" w tłoku. Im więcej ludzi, tym bezpieczniej dla złodzieja. Ciągnęli więc białostoccy kieszonkowcy tabunami na rybny i sienny rynek. Wyczekiwali okazji na przystankach autobusowych, snuli się pod kasami dworca centralnego. 

   Zaglądali do sal kinowych Apolla, Modernu czy Gryfa. Chodzili na mecze piłkarskie drużyn Makabi i Jagiellonii, bywali na wiecach i demonstracjach politycznych.   Z gorliwością uczęszczali do kościoła, synagogi czy cerkwi, nieutuleni w żalu brali udział we wszelkich pogrzebach. Byli wśród nich zwykli partacze, ale byli też i prawdziwi artyści. W warszawskiej ferajnie tych ostatnich nazywano "hrabiami".

  Złota rączka zaszczytne i wiele mówiące przezwisko "Złota Rączka". Przyszedł on na świat w białostockich Chanajkach pod koniec XIX wieku. 

  Kraść zaczął bardzo wcześnie. W grudniowym numerze "Gazety Białostockiej" z 1913 roku można znaleźć taką oto notatkę: "W niedzielę, 14 ubiegłego miesiąca, w tramwaju został aresztowany 16-letni Szmul Zawiński, w chwili, gdy usiłował wyciągnąć portmonetkę u Stanisława Gumowicza".

  Gdy wybuchła I wojna światowa, na koncie młodego złodziejaszka był już jeden wyrok, drugi właśnie odsiadywał. Więzienie zostało ewakuowane w głąb Rosji.   Co działo się ze Szmulem do pierwszych lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, dokładnie nie wiadomo.   Może rozsławiał umiejętności polskich "worów" wśród bogatych mieszkańców Moskwy, Kijowa, Rostowa i innych rosyjskich miast i miasteczek? W każdym bądź razie, gdy ponownie zjawił się na początku lat 20. w Białymstoku, był już doświadczonym złodziejem. 

  Szybko też stał się "królem" wszystkich chanajkowskich "doliniarzy" i zyskał wśród nich przydomek "Złota Rączka". Miało to nawet symboliczne znaczenie, bo Szmul Zawiński nie miał jednej ręki, którą stracił gdzieś w zawierusze wojennej.  Na "robotę" Szmul Zawiński chodził zwykle z kilkoma pomocnikami. W gwarze złodziejskiej taka grupka zwana była "rakietą". "Rakieta" składała się zawsze z "rączki", "konika" i "świec". Mistrzem i kierownikiem całej wyprawy był oczywiście "rączka". 

   On to bezpośrednio sięgał do kieszeni lub torby upatrzonej z góry ofiary. Wyciągał stamtąd wszystko, co się dało. Obok niego musiał się znajdować "konik", który po dokonaniu kradzieży odbierał od szefa łup i starał się szybko z nim ulotnić. "Świece" robiły sztuczny tłok, zagadywały, odciągały uwagę, jednocześnie zasłaniały "rączkę", aby ten mógł zapuścić spokojnie "widełki" (dwa palce - środkowy i serdeczny) do cudzej "doliny".

  Chociaż "Złota Rączka" kradł wszędzie, jednak najbardziej ulubionym miejscem "pracy" jego ekipy był przystanek autobusów zamiejscowych na Rynku Kościuszki. Tutaj, wśród tłoczących się i popychających podróżnych, których zawsze było wielu, kieszonkowiec czuł się szczególnie pewnie. Poza tym tu właśnie można było natrafić na większą gotówkę, leżącą w portfelu jakiegoś roztargnionego przybysza z prowincji.

  Wypróbowanym trikiem Szmula Zawińskiego było głośne ostrzeganie czekających na przystanku czy pasażerów w autobusie przed... złodziejem. Na taki krzyk wszyscy chwytali się odruchowo za kieszenie, a "Złota Rączka" i jego pomagierzy obserwowali pilnie, gdzie, kto, co ma schowane. Następnie szybka decyzja, który "obiekt" rokuje największą zdobycz, i "rakieta" ruszała. Zimą, która nie sprzyjała raczej operacjom kieszonkowym na powietrzu (marzły palce), Szmul Zawiński także nie próżnował. Chociażby dlatego, żeby nie wyjść z wprawy. 

  Przemieniał się wówczas w pasażera Polskich Kolei Państwowych. Nie spotykało się go jednak na trasie Białystok-Warszawa. Na tym kierunku trwała zwykle ostra i bezwzględna rywalizacja, z której zwycięsko wychodzili na ogół kieszonkowcy ze stolicy. "Złota Rączka" nie lubił bezczelnych warszawiaków. "Obsługiwał" więc pociągi na trasach lokalnych: do Grajewa, Bielska czy Baranowicz. Tutaj konkurencja była mniejsza, a tacy jak on mistrzowie trafiali się bardzo rzadko i nie wchodzili sobie w paradę. W jedną z mroźnych, styczniowych nocy 1928 roku przydarzyła się "Złotej Rączce" wielka, jak na "doliniarza", zdobycz. W pociągu osobowym, zdążającym wolno do Bielska, gdzieś między stacjami Lewickie i Strable, wyciągnął z palta śpiącego Zelika Kosowickiego pugilares, a w nim 10 tysięcy gotówką i kilka wartościowych weksli. To była "robota"! Tyle za jednym razem nie zawsze nawet "trafiali" białostoccy "kasiarze".

  Pomimo ogromnego doświadczenia Szmul Zawiński nieraz stawał przed sądem. Poszkodowani, którym policja z urzędu śledczego podtykała album z podobiznami białostockich kieszonkowców, spotykali w nim fizjonomię podobną do twarzy sąsiada z przystanku autobusowego czy kolejki pocztowej. 

   Wyróżniał także Szmula widoczny brak ręki. Wyroki sądowe nie były jednak zbyt wysokie: pół roku, rzadziej rok. "Złota Rączka" zawsze apelował do wyższej instancji. Twierdził z godnością, że nikt go nie złapał za jedyną, choć "złotą" rękę. Sędziowie z sądu okręgowego znali dobrze te wykręty i zatwierdzali wyrok w pełnej rozciągłości. 

  Raz, w 1935 r., kiedy sąd grodzki skazał Zawińskiego na rok więzienia za okradzenie na Rynku Siennym jakiegoś włościanina, rozpatrujący apelację sędzia Korab Karpowicz stwierdził: Dziwię się, żeście tak mało dostali, ja bym wam dał siedem i pół roku. Czyli najwyższy wyrok, jaki artykuł 257. kodeksu karnego przewidywał za kradzież. Czyż nie był to komplement dla kieszonkowca-artysty z ponad dwudziestoletnim stażem?


Włodzimierz Jarmolik

Śledź a sprawa białostocka

   Nikt chyba nie poszedł tropem skąd to nasze zaciąganie nazwano śledzikowaniem. Co było pierwsze - ryba czy mowa ? Mogę więc bez obaw wysnuć własną teorię. Wytrawna badaczka epoki Jana Klemensa Branickiego pisała, że "nabywał też hetman ryby morskie - przede wszystkim w Gdańsku i Królewcu, ale także w Warszawie"

Corocznie na powracających barkach zbożowych płynęło z Gdańska wiele beczek śledzi, z których tylko znikoma część zresztą trafiała na stół pański, większość sprzedawano w dworskich karczmach, przeznaczano na wyżywienie dla wojska, rzemieślników itp.

   Na rynku gdańskim znajdowały się śledzie różnych gatunków: holenderskie, szwedzkie, "nordskie", "szkockie". Hetman zdawał się preferować holenderskie, ale z braku tych zadowalał się i innymi".

No i tu możemy puścić wodze fantazji, wyobrażając sobie jak to na rybnym targu w Gdańsku umyślny Branicki w poszukiwaniu holenderskich śledzi dla swego pana wypytywał u każdego kupca: - a sliedzi holenderskie so? I mogło się zdarzyć, że po kilkukrotnych występach hetmańskiego wysłannika, gdańscy kupcy widząc go wkraczającego na targ, mówili - o idzie ten śledź z Białegostoku. Tak mógł powstać ten nierozerwalny, słynny na całą Polskę związek uczuciowy łączący rybę z człowiekiem.

   Trzeba zauważyć jednak, że śledź w tym związku odegrał rolę wiodącą ze względu na swoją nazwę. Bo brzmienie - sliedzia, sliedzika to pieszczota dla ucha, a z takim dajmy na to dorszem to nie da się nic zrobić. Dorsz to tylko dorsz.

  Uznanie szczególnej rangi śledzia nastąpiło w Białymstoku w 1919 roku. Przedtem w carskim uciemiężeniu miał on jedynie na mapie miasta anonimowy Rybny Zaułek. Po uzyskaniu niepodległości, rada wolnego miasta przemianowała go na ulicę Śledziową. Znajdowała się ona pomiędzy obecnymi Legionową i Skłodowskiej-Curie. Tworzyła wraz z przyległymi do niej Skórzaną, Rabińską, Malinowskiego, Olszową, Cichą niezwykły labirynt uliczek, zaułków znajdujący się pomiędzy rynkami Siennym i Rybnym.

   Co do samej nazwy interesującej nas ulicy, to mylnym byłoby stwierdzenie, że jak Śledziowa i to w pobliżu Rybnego Rynku, to z pewnością same tam śledziowe sklepiki. Nic podobnego. Nie było tam ani jednego śledzia do kupienia. Jedynie skład octu Lejby Farbsztejna jakiś związek ze śledziem mógłby mieć. Wygląda więc na to, że Śledziowa była czystą emanacją uczuć białostoczan.

Śledzie to można było do woli kupować choćby u Breskina na Rabińskiej, Fiszera na Wilczej, Frejdnowicza na Wersalskiej Giszesa na Suchej, Orlańskiego na Krakowskiej, Szlewina na Nowym Świecie, Abramskiego na Giełdowej czy Cwasa, Gwirca lub Kaca w ratuszu. Ale nie na Śledziowej. To byłby gwałt na odwzajemnionej miłości. Wręcz prostactwo.

 

  Natomiast na Śledziowej, wypowiadanej z należną czułością "Sliedziowej", od świtu do zmroku słuchać można było do nasycenia uszu i ducha naszego śledzikowania. Zaczynało się od kurtuazyjnie zaciąganego "dzień dobry dla niego", poprzez wymianę najświeższych informacji, że ci i owi "robio co chco", "a dzieci w domu to nabroili". Jednym słowem samo życie.I cóż nam z tego pozostało dziś? Po Śledziowej ani śladu, a i my białostoczanie jakby zawstydzeni swoim śledzikowaniem.

   Zdradziliśmy naszego śledzia. Wzgardziliśmy jego kilkuwiekowym oddaniem. Zapomnieliśmy jak to zimą z 1919 na dwudziesty nasi dziadkowie z utęsknieniem wyczekiwali transportów solonych śledzi, które miały nadejść ze stolicy.

    Po śledzie dla miasta na ministerialne rozmowy jechał do stolicy sam prezydent Białegostoku Bolesław Szymański. Użerał się, prosił, aż wreszcie dostał. I tak śledź ratował białostoczan przed głodem. Zapomnieliśmy też, że nie kto inny tylko śledź dawał nam poczucie wspólnoty i radość od Tłustego Czwartku do Środy Popielcowej na tak zwanego śledzika. A że rybka pływać lubi, to i wesoło było.

    Od prostego robotnika po inteligenta cały Białystok ze śledziem był wówczas za pan brat. Na dobre i na złe. Chciałoby się o tym pogwarzyć w którejś z białostockich śledziarni, gdyby takowa była.


Andrzej Lechowski 

Kartka z kalendarza

 

  Tylko w Kronice Białostockiej Prof. Adam Cz. Dobroński prowadzi cykl historyczny  -" Przeglądając szuflady " (8)

    Takiego kalendarza nie mam już w domu i pewnie dlatego spóźniłem się z tym tekstem. Przepraszam. Znalazłem natomiast w szufladzie zerwaną, podniszczoną kartkę kalendarzową z 1912 roku. Skąd się wzięła, nie wiem. Tekst po rosyjsku, czyli bibelot może pochodzić z Białegostoku sprzed 112 lat. Zaskakują dwie różne daty: większa 8 i mała 23.    Dlaczego tak? Bo w Cesarstwie obowiązywał powszechnie, także w urzędach i w Cerkwi, kalendarz juliański (stary), ale między innymi w Królestwie Polskim i w Kościele katolickim używano kalendarza gregoriańskiego (nowy). Różnica wynosiła w 1912 r. 13 dni.

    Zadziwia mnogość informacji. Oto przynajmniej niektóre z nich: wschód i zachód słońca oraz księżyca, długość dnia (5 godz. 54 minut), wskazanie na ewangelię, wybór rocznic historycznych (1796 - zm. feldmarszałek Piotr Rumiancew Zadunajski, niestety odznaczony Orderem Orła Białego; 1813 r. - wojska rosyjskie zajęły miasto Erfurt), imieniny. I jest na dole nawet miejsce na notatki. A na odwrocie kartki mądrość: Nawyk to śmierć urody (piękna). Ponadto   oryginalny sposób na wulkanizację i opis nowego tańca, powstałego w Paryżu po wpływem sukcesów w lotach powietrznych.       Nie zabrakło przysłowia oraz propozycji menu. Po prostu można było czytać i rozmyślać przez cały dzień.  

Jest, a jakże dowcip – Znasz, co takiego miłość? – O tak, znam bardzo dobrze. Pewnego razu pokochałem kobietę, która – biada mi, biada mi! – wyszła za mąż. - Za kogo? – Za mnie…

    W moim domu przed wielu latu kalendarz kartkowy musiał zawisnąć. Najpierw mama kupowała go ze stosownym wyprzedzeniem lub prosiła o pomoc listonosza.  Jak dorosłem, to załatwiałem  tę  cenność na prezent pod choinkę dla całej rodziny. W latach późniejszych pojawiły się  również w sprzedaży kalendarze specjalistyczne, dla hobbystów, branżowe, duże i małe, kolorowe. Każdy dzień zaczynał się od zerwania kartki z kalendarza, czasem przydał się jakiś przepis, zadziwiła ciekawostka ze świata, umilił poranek dowcip. Niestety, nie brakowało i propagandy. 

    Ostatni kalendarz tego typu otrzymałem w 2021 roku, wydało go Muzeum Wojska w Białymstoku. Zaglądam pod 15 września, są imiona, jedno zdjęcie  z lat trzydziestych XX w. i trzy notatki, w tym o obronie naszego miasta w 1939 r. Pożytecznie, choć trochę monotonnie.

     Skoro zaś o datach mowa, to przypominam, że od 17 do 20 września br. w Białymstoku odbędzie się XXI Powszechny Zjazd Polskiego Towarzystwa Historycznego. Po raz pierwszy u nas, co cieszy i zobowiązuje. Czy chcecie Państwo, bym za tydzień przygotował kartkę – jak z kalendarza - o tym wielkim wydarzeniu? A Was wszystkich zachęcam do gromadzenia różnorodności i do przeglądania własnych szuflad. Pewnie są w nich perełki, warto je udostępnić innym. 

                                                                         Adam Czesław Dobroński (adobron@tlen.pl)

Translate