Postaw mi kawę na buycoffee.to

Bojary. Nasza rodzina miała trzy domy

    Nasza rodzina była jedną z większych. Dziadkowie mieli trzy domy. Znajdowało się tam piętnaście mieszkań, które wynajmowali lokatorom. Dzisiaj w tym miejscu stoją bloki - opowiada Mirosław Łukjaniuk.

  Józefa i Adam Łukjaniukowie przyjechali do Białegostoku pod koniec XIX w. z Zabłudowa. Na Bojarach po ciotce otrzymali drewniany dom. Oboje byli krawcami, on szył męskie ubrania, ona damskie ubiory. W tamtych czasach mieć taki zawód to było coś. Szybko stanęli na nogi i dorobili się. Po jakimś czasie kupili drugi dom, podobnej wielkości wraz z ziemią położoną po sąsiedzku, a w latach 20. wybudowali kolejny dom, trzyrodzinny. Urodziło się im aż 13 dzieci, niestety część zmarła we wczesnych latach.

  - Mój ojciec Marian Jerzy (rocznik 1920) był ich najmłodszym dzieckiem - opowiada pan Mirosław. - Utalentowany muzycznie (grał na mandolinie), miał też zdolności manualne do wykonywania różnych rzeczy, które później wykorzystał w pracy zawodowej; był cenionym racjonalizatorem i wynalazcą.

  Jednak dzieciństwo i młodość miał trudną. W 1931 r., gdy skończył 11 lat, jego ojciec zmarł. Zaś z licznego rodzeństwa żyli wtedy już tylko dwaj bracia i siostra. We czwórkę więc mimo młodego wieku z konieczności pomagali mamie, która oprócz krawiectwa, administrowała mieszkaniami, wynajmowanymi lokatorom.

  Marian ukończył Szkołę Rzemieślniczo-Przemysłową, następnie po zdaniu egzaminu czeladniczego jako ślusarz-mechanik został wcielony do 8 Batalionu Pancernego w Grodnie. Kto wie jak by się potoczyły jego losy, może by zrobił karierę w wojsku, ale wybuchła wojna i wszystkie plany trzeba było zmienić.

  We wrześniu 1939 r. na ochotnika brał udział w walkach w obronie kraju w okolicach Łomży, Osowca i Czyżewa. Po przegranej kampanii zgodnie z rozkazem naczelnego dowództwa wrócił do domu. Pracował w wojskowych warsztatach samochodowych na lotnisku Krywlany, a kiedy do Białegostoku weszli po raz drugi Niemcy tym bardziej musiał pracować, bo taki był nakaz okupanta, a i sytuacja w rodzinie znacznie się pogorszyła.

  W 1940 r. zmarł brat Edward, zaś drugi brat Henryk chory na gruźlicę nie był w stanie podjąć żadnego zatrudnienia (zmarł w 1944 roku).

  Los nie oszczędzał Marianowi zmartwień. Został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec. Kiedy po jakimś czasie przyjechał na urlop, postanowił już nie wracać. Bał się, dwaj koledzy, z którymi był na robotach, pojechali i ślad po nich zaginął. W ciągu dnia ukrywał się w okolicy, a nocował u rodziców swojej narzeczonej Eugenii przy ulicy Sobieskiego. 

  Pewnego wieczoru usłyszeli dobijanie się do drzwi. To byli Niemcy. Gospodarz Michał Skorupski otworzył drzwi, znał dobrze język niemiecki (był w niewoli podczas I wojny światowej), więc zaczął tłumaczyć, wskazując na śpiącego Mariana, że to jego syn Alojzy. Na szczęście Alojzy w tym czasie był na nocnej zmianie w piekarni i Niemcy uwierzyli. Chwilę porozmawiali i poszli.

- I tak z nastaniem wolności z rodziny dziadka zostało ich tylko troje - mówi pan Mirosław. - Babcia, mój tata i jego siostra Bronisława. Ojciec wkrótce się ożenił. Nas było troje dzieci, ja i dwie siostry Jolanta i Danuta. Babcia zmarła w 1958 r. A ojciec we wrześniu 1944 r. rozpoczął pracę w Państwowych Zakładach Mechanicznych przy ul. Starobojarskiej, z których potem powstała Fabryka Przyrządów i Uchwytów.

  Marian Łukjaniuk pracował w Uchwytach na różnych stanowiskach. Był ceniony za fachowość, racjonalizatorstwo i patenty. Zgłosił ponad 100 wniosków racjonalizatorskich z zakresu produkcji i bhp.

  Dostał wiele nagród. Zmarł na zawał serca 13 grudnia 1989 r. Został pochowany na najstarszej części cmentarza farnego w grobie rodzinnym jako ostatni potomek swego pokolenia.

  Co z domami? - Ten przy Granicznej 14 babcia zapisała córce Bronisławie, a pozostałe dwa, przy Granicznej 14 A i przy Spacerowej 15 przekazała memu ojcu. Mieszkaliśmy w domu tym przy Granicznej -opowiada pan Mirosław. - W połowie lat 70. domy zostały wywłaszczone pod budowę osiedla. 

  Dzisiaj w tym miejscu stoją bloki. Mieliśmy duży sad, podwórze. Teraz byłby z nich pożytek, duże pieniądze. Ale w czasach pereelowskich, kiedy obowiązywało inne prawo, więcej przysparzały one kłopotów aniżeli korzyści - przyznaje pan Mirosław. - Mieszkaniami rządziły wydziały nieruchomości. Lokator miał więcej do powiedzenia aniżeli właściciel.

Alicja Zielińska

Fałszował złoto. Wpadł

    Prawie 50-letni Icek Chutoriański z ulicy Wasilkowskiej był znany ze swoich drobnych oszustw. Wcisnąć kmiotkowi na Siennym Rynku obrączkę z tombaku czy wycofaną z obiegu 2-złotówkę to był szczyt jego możliwości. Raz spróbował większego skoku. I źle skończył.

  Swój złodziejski repertuar Icek zmienił w 1936 roku, gdy siedział za kratami. Tam poznał niejakiego Czesia Krasowskiego z Grodna, bandytę- recydywistę , któremu właśnie kończył się długoletni wyrok za napad rabunkowy. Od słowa do słowa dwaj kryminaliści znaleźli wspólny język i postanowili, po wyjściu z więzienia, działać razem.

  Gdy więc znaleźli się na wolności wiosną 1936 roku, pierwszą rzeczą, jaką zrobił Krasowski, było zdobycie pistoletu. Nie miał z tym większego problemu. W białostockich Chanajkach stale urzędowało kilku paserów, którzy za część łupów pożyczali złodziejom i bandytom odpowiedniego gnata.

  Bardzo szybko, spragniony pieniędzy i uciech życiowych Czesio zaczął rozglądać się za godnym jego uwagi obiektem do ograbienia. Gdy takowy wytropił, powiadomił Chutoriańskiego. Oszust, niezbyt zachwycony propozycją kumpla spod celi, dał się jednak namówić. 

   Zastrzegł tylko, żeby nie była to robota na mokro, tzn. zabójstwo. Przyszłą ofiarą bandyckiej spółki okazał się Jakub Lipszyc, właściciel sklepu z wyrobami tytoniowymi, mieszczącego się przy ul. Giełdowej 1. Codziennie, późnym wieczorem wracał on do swojego mieszkania na Nowym Świecie. Droga nie była długa, a Lipszyc skracał ją jeszcze przez różne podwórka i bramy. Zawsze dźwigał ze sobą teczkę z utargiem i różnymi papierzyskami.

  I w jednym z podwórek przy Kupieckiej Krasowski z Chutoriańskim urządzili zasadzkę na handlowca. Gdy w bramie pojawiła się znajoma postać Lipszyca, bandyci przystąpili do akcji. Krasowski przytknął zaskoczonej ofierze pistolet do pleców i groźnym szeptem zażądał: Dawaj teczkę! A Chutoriański, nie czekając na reakcję Lipszyca wyszarpnął mu ją z ręki. I obaj zaczęli uciekać. Ograbiony kupiec podniósł gwałt. Krasowski strzelił do niego z rewolweru, ale chybił.

  Następnego dnia Lipszyc złożył meldunek na policji. Opisał niezbyt wyraźnie sylwetki rabusiów i zawartość skradzionej teczki. Gotówki nie było w niej wiele, bandyci zrabowali przede wszystkim weksle, znaczki pocztowe oraz 12 obligacji 100-złotowych trzyprocentowej pożyczki inwestycyjnej. Ogólna strata pechowego papierosiarza wynosiła 2700 zł. Policjantów zainteresował również wystrzał oddany przez bandytów. Rzeczywiście, na miejscu przestępstwa znaleźli oni łuskę pocisku kaliber 7,65.

  Dochodzenie miało więc już kilka punktów zaczepienia. Pierwszym posunięciem policji była obława w mieście. Kontroli poddane zostały hotele, domy zajezdne, zakłady gastronomiczne i różne inne podejrzane miejsca. Zakładano, że napad mógł być dziełem fachowców z Warszawy. W wyniku policyjnej obławy zatrzymano w mieście wiele sław złodziejskich uliczek i zaułków. Po sprawdzeniu alibi i konfrontacji z poszkodowanym, wszystkich ich jednak wypuszczono z aresztu.

  Policji do głowy nie przyszło, że uczestnikiem napadu na Kupieckiej był świeżo zwolniony z więzienia drobny kanciarz. Tymczasem Chutoriański nie zamierzał więcej bawić się w bandytę. Wystraszony użyciem broni i zamieszaniem, jakie z tego powodu powstało w mieście, stanowczo odmówił Krasowskiemu, gdy ten zaczął namawiać go na kolejną robotę. Zawiedziony grodzianin zabrał więc cały łup zdobyty na Lipszycu i wyjechał do rodzinnego miasta. Chutoriański zaś wrócił do swoich wypróbowanych sztuczek z tombakiem, w których czuł się najpewniej.

  Po półtora roku policja trafiła na trop sprawców napadu na Lipszyca. Krasowski bowiem w Grodnie sprzedał zrabowane weksle i obligacje znajomemu kioskarzowi - paserowi. Ten puścił trefny towar dalej. Wpadł na tym i, przyciśnięty przez wywiadowców policyjnych, wydał swojego dostawcę. I tak po nitce do kłębka śledczy pewnego zimowego dnia 1937 roku zapukali do mieszkania przy Wasilkowskiej. Niczego nie spodziewający się Icek Chutoriański fabrykował właśnie kolejną obrączkę z tombaku.

Włodzimierz Jarmolik

Ulica Przechodnia

   Moja uliczka tam się urodziłem i wychowałem. Dom rodzinny wciąż stoi reszty już praktycznie nie ma. Po lewej stronie widać fragment domu który miał wiele lokali mieszkalnych i był piętrowy.

  To był dom znacjonalizowany przez państwo i mieszkali tam ludzie z kwaterunku Różnie w nim bywało, cztery meliny ,morderstwo plus drugie na samej uliczce. Mimo to mieszkańcy tego domu żyli w zgodzie z resztą ulicy nie czuliśmy zagrożenia nikt wśród swoich nie kradł. Mieszkala tam też pewna babcia którą wszyscy dążyli szacunkiem .

  Na imię miała Hanna mówiono na nią i tak się przedstawiała Hanuszka, z pochodzenia Białorusinka która straciła rodzinę podczas wojny. Po prawej stronie dom Kolasy który handlował na rynku warzywami .Można było kupić warzywa głównie ziemniaki o każdej porze. Mu również dołożono lokatorów z kwaterunku.

  W tamtych czasach gdy dom był duży właściciel nie miał nic do powiedzenia . Państwo kazało i tyle. Właściwie większość tych domów należała do rodzin od pokoleń mój do pradziadka. Uliczka była ślepa odchodziła od ul Bema i znajdowała się między Lubelską a Łukowską .


Tomasz Majewski

Translate