Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ulica Lipowa i Sienkiewicza. Dzieci i dorośli żebrali na ulicy

  W społeczno-obyczajowy koloryt przedwojennego Białegostoku wpisywali się oczywiście też żebracy. Było ich szczególnie wielu w zaraz powojennych, biednych czasach. Nic dziwnego, brak pracy, drożyzna spowodowana silnym spadkiem wartości marki polskiej, zmuszały do wyciągania ręki po datek nie tylko zawodowych wypraszaczy, ale też rzesze zwykłych wynędzniałych białostoczan.

   Szczególnie częstym widokiem na ulicach były żebrzące dzieci. Jednych przymusiło do tego wojenne jeszcze sieroctwo, inne wielodzietna, uboga rodzina, gdzie nie zawsze można było liczyć nawet na najskromniejszy posiłek.

   Na początku lat dwudziestych żebrząca dziatwa upodobała sobie prawy chodnik na ulicy Sienkiewicza oraz lewy przy Lipowej. Mali nędzarze stali niemal przy każdym domu i często w sposób nawet agresywny nagabywali przechodniów o udzielenie jałmużny. Biegali często za nimi, wciskali w ręce jakieś małe, niezdatne do niczego drobiazgi, chwytali za poły płaszcza lub rękawy, żeby tylko dostać jakiś mały pieniążek.

   Wśród ulicznych, żebrzących malców i wyrostków były całe, zorganizowane szajki, którymi dyrygowali z boku dorośli. Dbali oni o dobre miejsce dla podopiecznych przy bogatszych budynkach. Odstraszali konkurencję.

   Reporter Dziennika Białostockiego pisał w 1922 roku o pewnej handlarce śledziowej z Rynku Rybnego. Przed udaniem się na miejsce swojego interesu wyprawiała ona na żebry swoje liczne, kilkuletnie pociechy, ubierając je w porwane łachmany i połatane worki, mające wzbudzić litość u ludzi jako tako sytuowanych.

  Na ulicach żebrali też dorośli. Ci również energicznie zabiegali o jałmużnę. W 1923 roku barwną postacią w okolicach rogu Sienkiewicza i Rynku Kościuszki był obdarty mocno mężczyzna, który nie uzyskawszy jakiegokolwiek wsparcia, rzucał za nieczułym przechodniem stały okrzyk: Bić Zidow! Po doprowadzeniu przez policjanta na najbliższy posterunek, okazało się, że sam jest Żydem z Żytomierza, który wpadł w chorobę umysłową po przeżytym pogromie.

   Inną popularną figurą w tym samym czasie mienił się osobnik odstawiający na ul. Kupieckiej taniec św. Wita (epilepsja). Miało to wzbudzić współczucie mijających go ludzi i jakąś pieniężną pomoc. Zdemaskowany szybko symulant przeniósł się na ul. Giełdową, gdzie już przy debiucie stuknął się mocno głową o bruk i trafił do Szpitala Żydowskiego.

   Innym rodzajem żebractwa było chodzenie po proszonym po białostockich mieszkaniach. Celowali w tym zwłaszcza przyjezdni rejzerzy z okolicznych miast i miasteczek. Podawali się zwykle za pogorzelców czy powodzian. Najczęściej były to wychudzone kobieciny trzymające za rękę małe, brudne dziecko, prosiły co łaska, zaś zmyślny pędrak próbował w tym czasie coś ściągnąć zza uchylonych przez służącą drzwi. 

  Taka historia przydarzyła się Julii Przyborowskiej z ul. Świętojańskiej 18, której 10-letnia dziewczynka trzymająca się niby kurczowo spódnicy matki ściągnęła ze stolika w przedpokoju srebrny zegarek wartości 35 tys. zł. W 1925 roku policja zatrzymała za włóczęgostwo połączone z żebraniną m.in. Irenę Ostrowską z Warszawy, Caję Topolską z Baranowicz, Bronisławę Nowicką z Łap. Mieszkania białostockie odwiedzali też żebrzący mężczyźni. Ci za parę groszaków oferowali swoje liche usługi przy noszeniu wody, drewna czy węgla. Przy okazji interesowała ich też jakaś drobna własność tymczasowych pracodawców.

   Stałym miejscem pobytu żebraków były okolice białostockich synagog, cerkwi, a zwłaszcza kościoła św. Rocha. Tutaj skupiły się osoby starsze, często kalekie, które liczyły na miłosierdzie bliźnich uczęszczających na nabożeństwa. Znajdowali się między nimi zarówno prawdziwie przyciśnięci skrajną biedą staruszkowie, jak też farbowane lisy w dramatyczny sposób demonstrujący swoje sztucznie powykręcane kończyny, ślepotę czy niemotę.

   Rzadko kiedy białostoccy żebracy mieli takie święto, jak w listopadzie 1923 roku, kiedy to na ul. Sienkiewicza zatrzymał się samochód i mężczyzna w futrze zaczął rozdawać wśród nich pieniądze. Ot, taka filantropia.


Włodzimierz Jarmolik

Katastrofa w Smoleńsku. 10 kwietnia 2010 roku w katastrofie samolotu prezydenckiego TU-154 M zginęło 96 osób.

    14 lat temu 10.04.2010 roku o godz. 8.41 rano samolot prezydencki rozbił się pod Smoleńskiem. Na pokładzie Tupolewa było 96 osób. Wśród nich elita polityczna i kulturalna z całego kraju - prezydencka para - Lech i Maria Kaczyńscy, posłowie, senatorowie, kombatanci, duchowni, wojskowi. Wśród ofiar byli Podlasianie.

   W środę mija 14 lat od tragedii, która wstrząsnęła nie tylko polskim społeczeństwem, ale odbiła się szerokim echem na całym świecie. 10 kwietnia 2010 roku w katastrofie samolotu pod Smoleńskiem zginęła polska delegacja, która leciała na uroczystości związane z obchodami 70. rocznicy zbrodni katyńskiej.

   Tego dnia od samego rana stacje telewizyjne przygotowywały się do relacjonowania obchodów w Katyniu, ponieważ miał wziąć w nich udział sam Prezydenta RP - Lech Kaczyński. Prezydent Polski razem z małżonką oraz cała delegacja oficjeli wsiadła o świcie do samolotu, który miał niespełna dwie godziny później wylądować w Smoleńsku.

   Odeszła Justyna Moniuszko, stewardessa z Białegostoku. Rodzina nie pozwoli o niej zapomnieć  . Pierwsze informacje o tragedii dotarły około godz. 9. Panował chaos informacyjny. Pewne było jedynie to, że samolot rozbił się pod Smoleńskiem. Nie wiadomo było, czy ktoś przeżył. Z każdą minutą rósł rozmiar tragedii. Katastrofa w Smoleńsku wstrząsnęła całym krajem. Ogłoszono żałobę narodową. Cała Polska opłakiwała 96 ofiar, których ciała transportowano do kraju na pokładach wojskowych samolotów.

  Wśród ofiar były osoby związane z naszym regionem:  wicemarszałek Sejmu Krzysztof Putra, ostatni prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, bp Miron, prawosławny ordynariusz Wojska Polskiego i Justyna Moniuszko, stewardessa.

Ryszard Kaczorowski

   Pochodził ze szlacheckiej rodziny herbu Jelita. Urodził się 26 listopada 1919 roku w Białymstoku, gdzie ukończył też szkołę handlową. Należał do harcerstwa, był związany z drużynami Andrzeja Małkowskiego.

   W czerwcu 1940 r. przejął obowiązki komendanta Szarych Szeregów w Białymstoku, Jego konspiracyjną działalność w czasie wojny przerwało aresztowanie przez NKWD 17 lipca 1940 roku. Sąd wojskowy skazał Kaczorowskiego na karę śmierci. Po stu dniach w celi zamieniono ją na 10 lat obozu na Syberii. Przeszedł transporty deportacyjne i pobyt w łagrach. Z obozu w Nachodce transportem śmierci dotarł na Magadan, gdzie czekała go praca nad siły w kopalni złota Dukanskaja (Dolina Śmierci). Związek Radziecki opuścił w 1942 roku wraz z żołnierzami generała Andersa, by znaleźć się w Palestynie. Przeszedł cały szlak bojowy II Korpusu. W bitwie pod Monte Cassino był dowódcą ośrodka łączności 2 Brygady Strzelców.

   Po wojnie osiadł na stałe w Londynie. W 1949 roku skończył Szkołę Handlu Zagranicznego. Pracował w przemyśle jako księgowy do przejścia na emeryturę w 1986 roku. Na emigracji organizował polskie harcerstwo, w latach 50. i 60. był we władzach światowego Związku Harcerstwa na Obczyźnie.

   W 1986 został powołany do Rady Narodowej Rzeczpospolitej, co oznaczało powierzenie mu obowiązków ministra spraw krajowych. Został zaprzysiężony na prezydenta RP na Uchodźstwie w lipcu 1989 roku, po tragicznej śmierci Kazimierza Sabbata. Rok później przyjechał do kraju, po ponad 50 latach nieobecności.

   22 grudnia 1990 na Zamku Królewskim w Warszawie Ryszard Kaczorowski przekazał insygnia władzy prezydenckiej Lechowi Wałęsie.

   W ciągu ostatnich lat życia Ryszard Kaczorowski wielokrotnie bywał w Polsce. Otrzymał tytuł doktora honoris causa czterech polskich uczelni - Uniwersytetu Wrocławskiego, Akademii Medycznej w Białymstoku, Uniwersytetu Opolskiego i Uniwersytetu w Białymstoku. Miał honorowe obywatelstwo kilku polskich miast, w tym Honorowe Obywatelstwo Białegostoku.

Krzysztof Putra

   Urodził się 4 lipca 1957 r. we wsi Józefowo. W 1982 r. ukończył Technikum Mechaniczne w Białymstoku. 20 lat na różnych stanowiskach, poczynając od frezera, przepracował w białostockich Uchwytach. W latach 1995-2005 był prezesem Zarządu PUHP "Lech" Sp. z o.o. w Białymstoku, a w latach 2002-2005 był radnym Sejmiku Województwa Podlaskiego.

    W latach 1985-1986 był wiceprzewodniczącym, a w latach 1987-1988 - przewodniczącym Rady Pracowniczej w zakładzie, w którym pracował. W tym właśnie okresie zaangażował się w działalność samorządową. W 1988 r. był współzałożycielem Stowarzyszenia Działaczy Samorządu Pracowniczego.  Od 1980 r. działał w NSZZ "Solidarność". W 1990 r. był jednym z założycieli Porozumienia Centrum. Był członkiem władz krajowych tej partii i prezesem jej Zarządu Wojewódzkiego w Białymstoku.

   W 2001 r. był współzałożycielem Prawa i Sprawiedliwości oraz został prezesem Podlaskiego Zarządu Regionalnego tej partii. 25 września 2005 r. wybrany został senatorem VI kadencji z okręgu obejmującego województwo podlaskie. W Senacie RP zasiadał w Komisji Gospodarki Narodowej. Od 27 października 2005 roku pełnił funkcję wicemarszałka Senatu RP.

   W wyborach parlamentarnych w 2007 uzyskał mandat poselski, otrzymując w okręgu podlaskim 53 651 głosów. 5 listopada 2007 klub parlamentarny PiS zgłosił jego kandydaturę na stanowisko marszałka Sejmu, przegrał jednak z kandydatem PO Bronisławem Komorowskim stosunkiem głosów 160:292. 6 listopada tego samego roku został wybrany na wicemarszałka Sejmu. 

Abp. Miron Chodakowski

   Zasłużony dla Powiatu Hajnowskiego - taki tytuł odebrał 22 stycznia 2010 roku podczas sesji w Hajnówce. Tytuł przyznawany jako zaszczytne wyróżnienie za zasługi dla rozwoju powiatu.

    Dwa dni wcześniej abp gen. bryg. dr Miron Chodakowski, jednocześnie biskup hajnowski, na hajnowskich Spotkaniach z Kolęda Prawosławną mówił z dumą: Głosy z Hajnówki , czy Bielska, szczególnie tej części naszej ojczyzny, brzmią w krajach skandynawskich, i na zachodzie Europy, i w Stanach Zjednoczonych, i gdzieś tam jeszcze. Nasi ziomkowie, są solistami różnych oper i teatrów, prowadzą także chóry. Choć ubożeje przez to nasza ziemia, ale oni chwalą Cerkiew wszędzie tam, gdzie są. Tu nauczyli się tego, co jest podstawą życia duchowego. Dlatego dziękuję wszystkim wykonawcom.

   Z racji jego funkcji centralne uroczystości związane ze Świętem Wojska Polskiego organizowane przez Prawosławny Ordynariat Wojska Polskiego odbywały się w Hajnówce. To on przychodził z posługą religijną do naszych strażaków.

   Urodził się 21 października 1957 roku w Białymstoku. Tutaj też ukończył szkołę podstawową. W 1972 roku rozpoczął naukę w Prawosławnym Seminarium Duchownym w Warszawie. Od 1976 roku był uczniem Wyższego Prawosławnego Seminarium Duchownego w Jabłecznej. Po skończeniu nauki w seminarium pracował w nim jako intendent, nauczyciel i wychowawca. 17 grudnia 1978 roku ówczesny namiestnik Klasztoru w Jabłecznej archimandryta Sawa udzielił mu postrzyżyn w "rasofor", a 26 grudnia tegoż roku Metropolita Bazyli udzielił mu święceń diakońskich.

    15 lutego 1979 roku przyjął z rąk Metropolity Bazylego święcenia kapłańskie. W 1981 roku został mianowany Namiestnikiem Klasztoru w Jabłecznej. W czerwcu 1984 roku został przyjęty w skład kleru diecezji białostocko-gdańskiej, a w październiku tegoż roku został mianowany proboszczem parafii prawosławnej w Supraślu. W 1990 roku został podniesiony do godności archimandryty.  Od roku 2003 był doktorem Nauk Teologicznych Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie z zakresu historii Kościoła.

   15 sierpnia 1998 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski mianował go na stopień generała brygady. A 10 maja 2008 roku w Parafii Wojskowej w Białej Podlaskiej Jego Eminencja Sawa Metropolita Warszawski i całej Polski podnosi ks. Biskupa Mirona do godności arcybiskupa.

   We wrześniu 2007 roku wspólnie z Lechem Kaczyńskim , który pierwszy raz był wtedy na rosyjskiej ziemi, odprawił w Katyniu ekumeniczne modły wspólnie z biskupem polowym WP Tadeuszem Płoskim, dziekanem ewangelickim sił powietrznych ks. płk Wiesławem Żydelem, naczelnym rabinem Polski Michaelem Schudrichem oraz islamskim muftim Tomaszem Miśkiewiczem.

   I to m.in. On we wrześniu 2009 roku żegnał białoruskich pilotów, którzy zginęli w katastrofie Su-27 podczas pokazów Air Show w Radomiu.

Justyna Moniuszko

   Przez wiele lat była aktywnym członkiem sekcji spadochronowej Aeroklubu Białostockiego. W tym czasie wykonała ponad 250 skoków. Po szkole średniej wyjechała na studia do Radomia. 

   Zdobyła uprawnienia pilota szybowcowego. Po roku rozpoczęła studia na Wydziale Mechanicznym, Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej.

   Trzy lata przed katastrofą Justyna Moniuszko została stewardessą w pasażerskich liniach LOT. Po roku zaproponowano jej pracę w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego. Z prezydentem latała od dwóch lat.

 Adrian Kuźmiuk 



Jesień z Bluesem

   Robert Trusiak - o białostockim bluesie i koncertach bluesowych wie niemal wszystko. W listopadzie 1978 roku, czyli niemal dokładnie czterdzieści lat temu, nieśmiało wystartował nasz białostocki festiwal „Jesień z Bluesem”. Byłem uczestnikiem tamtych koncertów. Do dzisiaj w mojej pamięci pozostały raczej pojedyncze obrazy-wspomnienia odświeżane zdjęciami i archiwalnymi artykułami prasowymi, a nie jakiś dokładny zapis całości.

  Jak trafiłem na festiwal? To wszystko za sprawą Kasy Chorych. Kiedyś zupełnie nie interesowałem się muzyką. Nie zaprzątałem swojej pamięci nazwiskami wykonawców, nie rozróżniałem gatunków muzycznych, zupełnie było mi obojętne, co i kto aktualnie gra w radiu. Płyt nie kupowałem, kaset nie nagrywałem. 

   Ale do czasu. Było to dawno temu (druga połowa lat 70.) traf chciał, że zachorowałem. Moja mama chcąc mi jakoś uatrakcyjnić nudę rekonwalescencji kupiła w kiosku tygodnik harcerski „Na przełaj”. Na ostatniej stronie był kącik poświęcony muzyce. W numerze, który trafił w moje ręce znalazł się krótki materiał (wyciąłem go i pieczołowicie przechowuję do dzisiaj) poświęcony grupie o dziwacznej nazwie „Kasa Chorych” grającej muzykę bluesową. 

   W artykule zainteresowało mnie tylko jedno - faceci pochodzili z mojego miasta. Minęło kilka tygodni. Prawie zapomniałem o tym wszystkim, ale pewnego dnia na mieście pojawiły się plakaty, zapraszające na koncert właśnie Kasy Chorych.    Postanowiłem pójść i posłuchać, co to jest ten blues i jak to wszystko z bliska wygląda. Niestety, nie pamiętam dokładnie moich odczuć, ale z pewnością coś się musiało ze mną wówczas stać, bo od tamtej pory zachorowałem na bluesa i nie wyzdrowiałem do dzisiaj. Kiedy w listopadzie w 1978 roku pojawiły się plakaty obwieszczające festiwal - nie mogłem nie pójść.

   Zainteresowanie słuchaczy tym wydarzeniem z pewnością przerosło najśmielsze oczekiwania organizatorów. W festiwalowych klubach panował nieopisany tłok. Zajęte były wszystkie miejsca siedzące łącznie z podłogą. W takich warunkach spędzało się długie godziny nieraz do białego rana i nikt nie narzekał, bo to przecież byli szczęśliwcy, którzy dostali się do środka. O tym, żeby kupić cokolwiek do zjedzenia nie było nawet co marzyć.

   Zawsze zastanawiałem się skąd w Białymstoku pod koniec lat 70. XX wieku tak wielkie zainteresowanie bluesem? Bez wątpienia wielkie zasługi w propagowaniu tego gatunku muzycznego w naszym mieście miała Kasa Chorych. Od kilku lat intensywnie koncertowała w lokalnych klubach, a w 1978 roku z dobrej strony pokazała się całej Polsce (sukcesy na poznańskim festiwalu „Folk-Blues Meeting”, a potem nagrody na IX Wielkopolskich Rytmach Młodych w Jarocinie). 

   Nie można zapominać o radiowej „Trójce”, gdzie Maria Jurkowska i Jan Chojnacki niestrudzenie propagowali bluesa. Dużo dobrego w tej materii zrobił Tadeusz Nalepa i jego Breakout. Płyty „Blues”, „Karate” i „Kamienie” to do dzisiaj elementarz każdego polskiego blues fana. 

   Można by się zastanawiać, ilu festiwalowych słuchaczy przyciągnęła chęć posłuchania bluesa, czyli muzyki, którą znali i lubili, a ilu z nich skuszonych zostało wydarzeniem kulturalnym jako takim.

   Pamiętam te pełne emocji oczekiwanie na każdą kolejną edycję festiwalu. Niespecjalnie ważne było, kto zagra, bo i tak większość wykonawców była nam nieznana (bo niby skąd?) i każdego z nich byliśmy ciekawi. Najważniejsza była możliwość obcowania z muzyką na żywo i to taką, jakiej próżno szukać w programach stacji radiowych czy na płytach dostępnych w sklepach. 

   Nową, ciekawą, intrygującą, a przede wszystkim inną. No i ta niesamowita atmosfera koncertów klubowych. Nigdy nie było tak do końca wiadomo, kto ostatecznie zagra. Na scenie pojawiały się różne dziwne konfiguracje osobowe, składane ad hoc, bo akurat jakiś muzyk był na widowni i miał ochotę zagrać. Dlatego tak trudno jest dzisiaj odtworzyć program festiwalu i podać, kto zagrał. Bo działo się wiele. Aby zdobyć bilet, trzeba było swoje odstać w długich kolejkach, często w strugach padającego deszczu, a i nierzadko śniegu. Stało się wówczas wszędzie i po wszystko, dlatego kłębiąca się przed kasami „Związkowca” kolejka wzbudzała zainteresowanie. Przechodzący obok zwykli ludzie pytali „Co tutaj rzucili?” albo „Za czym kolejka ta stoi?”. Niełatwo było im wytłumaczyć, że to po coś tak dziwnego, jak bilet na koncert muzyki bluesowej.

    Przez lata festiwal był okazją do prezentacji różnych odcieni bluesa, ale też i innych gatunków muzycznych takich jak folk, country, jazz, czy ostatnio gospel. Dla mnie, jak i pewnie dla wielu innych słuchaczy, była to pierwsza okazja do posłuchania nieznanych wcześniej dźwięków - taka mała akademia muzyczna. Jako nastoletni uczestnik właśnie na festiwalu zetknąłem się po raz pierwszy z bluesem akustycznym, country, folkiem i jazzem. To na „Jesieni z Bluesem” po raz pierwszy na żywo zobaczyłem i posłuchałem organów hammonda (pięknie zagrał Krzysztof Sadowski) i do dzisiaj jestem wielki fanem tego instrumentu. Myślę, że to dzięki muzyce jaką usłyszałem na „Jesieni z Bluesem” rozpoczęła się moja edukacja muzyczna, która poprowadziła mnie przez wiele gatunków muzycznych i co najważniejsze - dostarczyła całej masy radości i satysfakcji.

    Z tej pierwszej edycji festiwalu najlepiej zapamiętałem występ Martyny Jakubowicz i Michała Łuszczyńskiego. Oboje byli wówczas na początku swojej kariery artystycznej, ale to co zaprezentowali wzbudziło zachwyt publiczności. Country pewnie słyszałem w radiu za sprawą aktywności redaktora Korneliusza Pacudy, ale z pewnością dopiero na „Jesieni z Bluesem” miałem okazje posłuchać przedstawicieli tego gatunku muzycznego na żywo.

    Przygrywając sobie na gitarze, nienaganną angielszczyzną Łuszczyński wyśpiewał kilka znanych utworów z kręgu amerykańskiego country. Do dziś pamiętam jego elegancję i to nie tylko tę estetyczną. Dla Martyny był to pierwszy występ poza Warszawą. Pamiętam gorące przyjęcie, jakie jej zgotowała białostocka publiczność. Pamiętam też, jak bardzo była onieśmielona i zdziwiona tym, że to przyjęcie było aż tak gorące i entuzjastyczne. 

    Jak wspominała po latach - występ na naszym festiwalu dał jej duży zastrzyk optymizmu i chęci do dalszego działania. Przekonała się, że to co robi podoba się publiczności i słusznie wybrała taki rodzaj działalności artystycznej. Doskonałą klamrą spinającą festiwalowe koncerty Martyny Jakubowicz był jej ostatni występ na Jesieni z Bluesem w 2007 roku. 

    Na scenie Forum zaprezentowała się w wielu układach osobowych od solo, przez duet aż po duży, bo aż siedmioosobowy skład. Pokazała, że nie jest artystką odcinający kupony od dawnej sławy, że jest w doskonałej formie muzycznej i pełna pomysłów. Siedzące za mną panie, będące zapewne rówieśniczkami Martyny, śpiewały razem z nią, powtarzając słowo w słowo teksty piosenek.

   Odkryciem drugiej edycji festiwalu był z pewnością Paweł Ostafil. Doskonale pamiętam jego koncert. Siedział na krześle, sam na dużej scenie, mocno pochylony nad gitarą z burzą rozwianych włosów. Niesamowity głos - ciemny, głęboki, przejmujący do szpiku kości. Wystarczyło zamknąć oczy, aby poczuć się jak gdzieś na południu USA na koncercie czarnoskórego bluesmana. Znajomość języka angielskiego była wówczas w społeczeństwie w opłakanym stanie, dlatego bezcenne były jego opowieści, o czym traktuje dany utwór.

    Wydarzeniem festiwalu w 1982 roku był dla mnie występ zmontowanej na szybko formacji w składzie, której znaleźli się dwaj legendarni muzycy - Riedel i Skibiński. Wsparcia udzielili im gitarzyści Jarosław Tioskow i Andrzej Kotarski. W takim elektryczno-akustycznym składzie wykonali krótki, mocno improwizowany program, który bardzo utkwił mi w pamięci. Riedel na scenie zaprezentował się w bardzo oryginalnej fryzurze - warkoczyki mozolnie zaplotła mu Elżbieta, żona Skiby. Dobrze się stało, że po latach zarejestrowane wówczas nagrania zostały wydane na płycie („Kasa Chorych live”) i w każdej chwili można powrócić do tamtego pamiętnego wieczoru.

   Jakże smutna i przygnębiająca była edycja festiwalu w 1983 roku. 4 czerwca zmarł Ryszard „Skiba” Skibiński - pomysłodawca, współzałożyciel i przez lata dobry duch „Jesieni z Bluesem”. Koncert rozpoczął się niezwykle przejmująco. Na krawędzi sceny ustawiono bukiet białych chryzantem oświetlony snopem jasnego światła rzucanego przez reflektor punkowy. Z głośników popłynęły przejmujące dźwięki Jego harmonijki. Na sali rozbłysły ogniki zapalniczek. „Jesień z Bluesem” płakała po Skibie.


   Doskonale pamiętam jak bardzo czekałem na pierwszy festiwalowy koncert Tadeusza Nalepy. Dziś już nie pamiętam, z kim grał, nie pamiętam jak wypadli towarzyszący mu muzycy, bo liczył się tylko on i jego gitara. Szorstko brzmiące akordy, naturalny, mocny głos, doskonałe kompozycje opatrzone niesamowitymi tekstami Bogdana Loebla i ciary na plecach gwarantowane.

    Głównym miejscem festiwalowego życia było kino „Związkowiec” potem przemianowane na „Forum”. Dzisiaj jest tam klimatyzacja, w miarę wygodne fotele i bardzo przyjemne warunki słuchania i oglądania koncertów. Nie zawsze tak było. Duża grupa ludzi, spędzająca w zamkniętym pomieszczeniu długie godziny, czyli zawsze ktoś wchodził lub wychodził, skrzypiały fotele, ktoś kichał albo smarkał, kogoś złapał kaszel, słychać było rozmowy lub szepty itp.

     Po prostu sala „żyła” własnym życiem. Panie z obsługi kina cierpliwie zamykały drzwi za każdym wchodzącym lub wychodzącym słuchaczem i pieczołowicie zaciągały grube kotary (nie wiem, po co to robiły). Kiedy koncert rozpoczęła grupa     Dżem z Ryśkiem Riedlem na czele stało się coś zupełnie wyjątkowego i metafizycznego. Nagle jakby czas się zatrzymał. 

   Zapadła absolutna cisza, nikt nie kaszlał, nikt nie wchodził ani nie wychodził, fotele przestały skrzypieć. Mam w pamięci obraz pań z obsługi kina, które zamarły w bezruchu na swoich posterunkach przy drzwiach wpatrzone w scenę. Wszystko to spowodowała magia Ryśka Riedla. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem jak to nazwać a teraz wiem - to się nazywa charyzma.

   W 1982 roku, zaledwie po kilku miesiącach działalności, na festiwalu wystąpił toruński zespół Nocna Zmiana Bluesa. Wówczas był to kwartet z kontrabasem w składzie i bez perkusji. Pamiętam, że od strony instrumentalnej było bardzo interesująco. Pamiętam też, że od strony wokalnej było bardzo kontrowersyjnie. Natura obdarzyła Sławka Wierzcholskiego bardzo niskim, tubalnym głosem, a on postanowił jeszcze coś od siebie w tej materii dołożyć, w jego mniemaniu polepszyć.     

   Chciał „przyczernić” swój wokal tak, aby zabrzmieć jak rasowy bluesman z delty Mississippi. Efekt końcowy był zdecydowanie inny od oczekiwanego. Na opisanie tego, co wówczas usłyszałem wymyśliłem określenie „horror blues”. Pewnie dzisiaj tego typu sposób śpiewania nazwałbym „bluesowym growlingiem”. Sławek bardzo krytycznie ocenia tamten okres swojej działalności scenicznej. Podczas jednego z koncertów powiedział ze sceny, że wstydzi się tego, co wówczas robił. Samokrytycyzm godny pochwały. 

    Nocna Zmiana Bluesa należy do grona wykonawców najczęściej występujących na naszym festiwalu. Ich ostatni raz miał miejsce w 2012 roku, kiedy to Sławek Wierzcholski z kolegami z zespołu na scenie Forum świętowali swoje trzydziestolecie.

    Festiwal obfituje w wydarzenia, które z różnych względów na długo zapadają w pamięci słuchaczy. Dla mnie czymś takim był choćby występ Mighty Sam McClaina w 2014 roku. Nie wiem ile trwał ten koncert, bo to był czas wyrwany z życiorysu. Po prostu Magia. Kiedy tylko pojawił się na scenie, i to zanim zaśpiewał choćby jedną nutę, już miał słuchaczy po swojej stronie.     To ten sam typ ciepłej i ujmującej osobowości jak choćby BB King czy Buddy Guy. Śpiewał głównie o miłości, porozumieniu, szacunku a robił to w taki sposób, że nawet ktoś nieznający języka angielskiego mógł zrozumieć, a raczej odczuć przekaz utworu. Kiedy po koncercie szedł wzdłuż krawędzi sceny żegnał się i dziękował słuchaczom nie mogłem się oprzeć i podbiegłem, aby uścisnąć mu dłoń. Mighty Sam McClain zmarł w czerwcu 2015 roku.

   W powszechnej opinii pokutuje przekonanie, że blues to smutna, dołująca i przygnębiająca muzyka grana przez starych dla starych, a wszystko to odbywa się w duszących oparach naftaliny. Nic bardziej mylnego. To jest trochę tak, jakby wygłaszać opinię o filmie nie oglądając go wcześniej lub opierać się na zasłyszanych opiniach innych bez próby zbudowania swojej. Wystarczy wybrać się na losowo wybrany koncert najbliższej edycji festiwalu, aby przekonać się jak jest naprawdę. A może być i tak.

    Rok 2004 koncert w Famie, na scenie JJ Band. Do mojego stolika przysiada się para młodych ludzi - ona i on. Wyglądają na studentów. Chwilę siedzą i słuchają. Kątem oka widzę, że zaczynają się kiwać w rytm muzyki, co mnie nie dziwi, bo ten zespół potrafi rozbujać publiczność. W końcu pytają mnie o to, kto to gra. Cierpliwie i wyczerpująco odpowiadam, bo na scenie oprócz muzyków zespołu zaproszeni goście. 

    Słuchają, kiwają głowami, ale czuję, że nazwiska te słyszą po raz pierwszy. W przerwie między utworami mówią oni - siedzieli w domu i kiedy w lokalnym radio usłyszeli informację, że właśnie trwa „Jesień z Bluesem” podjęli szybką decyzję i zjawili się w Famie, bo mieli blisko. Pierwszy raz na żywo słuchali bluesa i bardzo im się podoba. Na długo zapamiętam ich roześmiane twarze.

 

   A propos zespołu JJ Band. Mój pierwszy kontakt z ich muzyką miał miejsce w 2002 roku. Wówczas wystąpili w ramach konkursu zespołów bluesowych. Przyjechali z Jeleniej Góry, byli zespołem kompletnie nieznanym, dopiero startowali w tej branży. Kiedy zagrali stało się jasne, że mamy przed sobą wykonawcę wyjątkowego. Nie było dla nikogo zaskoczeniem, że to właśnie oni zdobyli pierwszą nagrodę. Nawiasem mówiąc podczas tego konkursu z dobrej strony pokazał się białostocki zespół After Hours, który potem zmienił nazwę na Devil Blues.

    Lubię takie niespodzianki, lubię być zaskakiwany w tak przyjemny sposób, a tego rodzaju wydarzeń podczas festiwalu było bardzo dużo. W zasadzie każda kolejna edycja dostarcza nowych odkryć. Veronica & The Red Wine Serenaders, Babajack, Bulldog Gravy (z warsztatem ślusarskim jako częścią sekcji rytmicznej i szlifierką kątowa rzucającą snopy iskier jako „instrumentem”), 

    Zva 12-28, Howlin’ Bill, Latvian Blues Band, B.B. & The Blues Shacks i wielu, wielu innych. Chwała organizatorom za odwagę w prezentowaniu mało znanych wykonawców, bo dzięki temu festiwal dobrze pełni rolę edukacyjno-poznawczą. Ale też wychowuje słuchaczy pokazując, że warto być otwartym na nowe propozycje, warto dać szansę nowym wykonawcom nawet, jeżeli przyjeżdżają do nas z tak mało bluesowych krajów jak Słowacja, Łotwa, Włochy, Finlandia, Norwegia, czy Belgia.

 

   Genialnym pomysłem było poszerzenie programu festiwalu o muzykę gospel. Początkowo koncerty odbywały się w kościele św. Wojciecha, czyli w naturalnym miejscu dla tego typu muzyki. Kiedy ze względów organizacyjnych przeniesione zostały do sali Forum, obawiałem się, że dużo stracą na sile przekazu. Szybko okazało się, że to nie miejsce, nie mury, a to magiczne „coś” co wykonawca jest w stanie przekazać słuchaczom ma największe znaczenie. Często koncerty gospel przeobrażają się w poruszające misteria duchowo-muzyczne i to nie ważne czy odbywają się w kościele, czy w sali Forum. Są w stanie poruszyć każdego wrażliwego słuchacza bez względu na jego stosunek do tej czy innej religii. Byłem świadkiem wielu tego typu koncertów. 

   Chciałbym wspomnieć o dwóch, które najbardziej utkwiły w mojej pamięci. W składzie Suwałki Gospel Choir znaleźli się bardzo młodzi ludzie, głównie uczniowie liceów, a nawet gimnazjów. Entuzjazm, ekspresja, witalność, radość - to wszystko biło od chórzystów. Wprost jaśnieli na tle pięknych malowideł ściennych przedstawiających sceny z życia św. Wojciecha. To z pewnością nie był zwykły koncert. 

 

    Tam działa się magia, a widok księdza proboszcza, który z rozpromienioną twarzą klaskał do rytmu i radośnie kiwał się na boki - bezcenny. The Como Mamas to trzy starsze, niepozorne panie. Jedna z nich z trudem wyszła na scenę podpierając się laską i większość koncertu śpiewała siedząc na krześle. Może od strony wokalnej nie wszystko było idealne, ale zaśpiewane szczerze i prawdziwie prosto z serca (jak powiedziała jedna z pań „śpiewam Jezusowi tak jak potrafię”). Takiej dawki szczerości, prawdy i autentycznego, mistycznego uniesienia chyba nigdy wcześniej na festiwalu nie było.

    „Jesień z Bluesem” to od lat mój festiwal. Co roku z utęsknieniem czekam na to listopadowe muzyczne święto. Uwielbiam być wówczas na sali Forum pośród podobnych sobie ludzi, czuć ten przyjemny stan oczekiwania na kolejnego wykonawcę, to świdrujące uczucie niepewności, ale i ekscytacji - jak będzie? Co usłyszymy?, a potem radość z obcowania z cudnymi nutkami płynącymi ze sceny.

     Mam wrażenie, że jestem wówczas w jakiejś enklawie zamkniętej od niegodziwości świata zewnętrznego, przepełnionej życzliwością i sympatią ludzi, a wokół mnie roztacza się przyjazny mikroklimat. To jest właśnie magia „Jesieni z Bluesem”. Oby trwała jak najdłużej. Przesadzam? Poniosło mnie? Wystarczy przyjść na dowolnie wybrany koncert odbywający się w ramach naszego festiwalu, aby się osobiście przekonać jak jest naprawdę.


poranny.pl

Translate