Postaw mi kawę na buycoffee.to

Syfilizator

 „ Facet ostrzy noże na szlifierce zrobionej ze starego roweru. A na drugim planie, jeśli się przyjrzycie, oczywiście SATURATOR z wodą sodową na szklanki, popularnie zwany przez mieszkańców PRL "syfilizatorem". 

  Rzecz dzieje się na dawnym żydowskim cmentarzu epidemicznym z czasów Powstania Listopadowego, skąd po marcu 1968 r. usunięto nagrobki i być może przeprowadzono nawet ekshumację, ale pewności nie mam. 

  Budynek w tle to hala targowa. Pierwotnie miała być to sala treningowa, na której mieli nabierać tężyzny fizycznej milicjanci z usytuowanej po sąsiedzku Komendy Miejskiej MO (dziś policji) jednak koniec końców umieszczono tu halę targową, dzisiaj nieczynna.                    Historyjka utrwalona na kliszy filmowej miała swój dalszy ciąg. Parę ładnych lat później leżałem w szpitalu. Na łóżku obok leżał właśnie ten pan, w bardzo złym już stanie. Złym do tego stopnia, że z powodu nie ustępującego zapalenia płuc smarowano mu plecy spirytusem; a także pojono czerwonym winem (pewnie bułgarska Sophia, albo węgierski Egri Bikaver, innych nie było). 

  A on młodą i ładną, mocno krępującą się pielęgniarkę gorąco błagał: "...kochaniutka, ty mi plecy wodą posmaruj, na to samo wyjdzie, przynieś mi śledzia i ja ten spirytus wypiję pod śledzika. 

  A wino - niech je cholera, to paskudztwo, sama wypij". Ale jednak pił posłusznie. Naokoło, jak to w szpitalu, ludziska narzekali, a on miał stale humor i na te narzekania powiada: "- czy ty skacz, czy ty płacz, jeden ch..", sami się domyślcie. Potem kiedy po salach krążył ks. kapelan (już byli w szpitalach w l. 80 XX w.!), to ten pan stwierdził, że on to nie ma z czego się spowiadać, ale po namyśle zawołał mnie i Mariana, jegomościa w moim wieku i powiada: "- Panowie, jak ten ksiądz pojawi się tutaj raz jeszcze, to wy poproście go do mnie. Ja mu się wyspowiadam i powiem też, że ja mam na mieście długi, poproszę, żeby na ich uregulowanie pożyczył mi 2000 zł (w starej walucie oczywiście), ten ksiądz mi pożyczy, wy się dołożycie i my razem wszystkie te pieniądze w p...du przepijem!!!!. 

Ale koniec był inny. Kiedy ksiądz przyszedł po raz kolejny, dziadek zgłosił się do spowiedzi; długo to trwało, rozkleił się i pobeczał. Ale widocznie mu ulżyło. Potem opowiedział nam swoje życie: 

  Był wileńskim złodziejem i co tu dużo mówić bandytą. Jeszcze przed wojną, w Wilnie na Zawalnej nożem zabił jakiegoś gościa który wszedł mu w drogę. Później, po tzw. "repatriacji" w Białymstoku w l. 50 w dole z wapnem gdzieś w okolicach ul. Mickiewicza utopił jakiegoś ormowca; facet w lasującym się wapnie uległ rozkładowi, także nie zostały nawet kości. A tuż przed przyjściem do szpitala "załatwił" narzeczonego, czy chłopca swojej córki, zwanego po białostocku "chabal", który mu, staremu dokuczał, a nawet go bijał tak zresztą o nim mówił: "- ten jej chabal to młody i silny, ja by mu rady nie dał! 

  Nu to ja mówie do niego, żeb my sie napili. Nu i ja postawił litra. I kiedy on już był dobrze pjany i zasnoł w fotelu, to ja po cichutku za sakiere i obuchem w jedno noge, obuchem w drugo noge!. A co bedzie mnie taki bez dania racji bił i obrażał. Kiedy on z bólu sie zbudził to ja mu mówie, że ty zwalił sie po pijaku i nogi połamał..." Piszę celowo niegramatycznie, żeby choć trochę oddać tę jego wileńską, śpiewną mowę. 

  Po tygodniu wyszedłem ze szpitala, ale nigdy więcej go nie spotkałem; pewnie nie przeżył tej kuracji. Jak widać, każde zdjęcie może mieć swoją anegdotę.


Antoni Oleksicki

Wsi spokojna, wsi wesoła

   W roku 1956 musiałem pożegnać się ze swoją Młynową. Rodzice wybudowali własny, niewielki domek na ulicy Kołodziejskiej. Można było odnieść wrażenie, że przeprowadziłem się z miasta na wieś.

  Za ogrodzeniem posesji była około dwuhektarowa łąka niczyja, pełna zadarnionych i świeżych kretowisk. Graliśmy na niej, razem z pasącymi krówkami zaminowującymi nasze boisko obficie ... w piłkę. Tych krówek, może było sześć, a może osiem. Gdy wyżarły trawę z łąki, przepędzane były na lotnisko Krywlany.

  Tak jak prawie wszyscy sąsiedzi, mieliśmy niewielki chlewik, gdzie mama hodowała dwie świnki i w wydzielonym miejscu, dwie gąski. Mieliśmy też stadko kurek hodowanych w kurniku, oczywiście.

  Od strony ulicy, mama urządziła ogród pełny różnego kwiecia. Siedziały tam nawet pszczoły. Dziś to nie mają w czym siedzieć. W trawie? Pierwszym zapoznanym kolegą był Zenek. Już tam mieszkał. Jego dom okalał dobrze zagospodarowany sad. Podczas jego projektowania, rodzice Zenka popełnili kardynalny błąd. Dwie z trzech jabłoni, które rodziły papierówki, umieścili tuż przy płocie od strony ulicy.

  Zdarzało się, jak już owoce były prawie dojrzałe, że ktoś wpadał do nas - grzecznie bawiących się dzieci z informacją, że Zenka woła do domu mamusia. Zenek - wtedy jeszcze zdyscyplinowane dziecko biegł do domu zapominając o tym, że poprzedniego lata w podobnych okolicznościach w ciągu jednego wieczoru, dwie przyuliczne jabłonie straciły nagle owoce.

Podobały mi się nazwy ulic w pobliżu mojej Kołodziejskiej, takie jak: Folwarczna, Bednarska, Ładna, Lwowska, Dojlidzka, Jagiellońska, Szosa pod Krzywą, Drewniana ...

" Wsi spokojna, wsi wesoła ...

Tu chałupa, tam stodoła ...

Psed chałupom chłop - pierdoła ...

Krowy nimo ... ani kunia ...

Ze zwiezaków sie ostała ino pscoła ...

A i ta jus tak nie fika,

kiedy z zycio pscół wynika,

ze i trutnie nie bzykajo,

tak jak kiesik chcioły bzykać...

To co rośnie ...

to po prowdzie nie wiadomo,

cy psenica to, cy zyto,

cy to jesce inse co ...

Chłop w tablecie se wycytoł

i miastowe powiadajo,

ze to jakieś GMO ...

A ja swą uwagę zwracam, 

że na wiosce dzisiaj, Panie,

nic a nic się nie opłaca.

Kiedyś żywił miasta wioski

" Sojusz Robotniczo - Chłopski ",

Dzisiaj, Panie, czuć wyraźnie -

Żyby ze wsi się wyżywić, 

trza mieć bujną wyobraźnię."


Tadeusz Wrona 

Chwile mojego dzieciństwa na Młynowej

    Naprzeciwko, bliźniaczo podobne do naszego mieszkania, zajmowała starsza pani z jeszcze starszą mamą i nastoletnią córką - wdowa po oficerze wojskowym.

Codziennymi jej gośćmi, byli dwaj chłopcy - mniej więcej moi rówieśnicy. Jeden to Marek, drugi - Barnaba. Ich rodzice zginęli na wojnie i starsza pani sprawowała nad nimi opiekę. Byli to moi kumple.

  W czasie przedobiednim, drzwi naszych mieszkań były otwarte na oścież i często dawało się słyszeć:

- Zygmuntowa! ( to do mojej mamy ) A co gotuje dzisiaj na obiad?

 - Bede smażyła naleśniki z konfituro - odpowiadała mama.

- A ja usmaże placki kartoflowe - informowała starsza pani. 

Na obiad byliśmy wtedy wołani razem i razem go spożywaliśmy, korzystając z urozmaiconego menu.

  Fajnym miejscem naszych zabaw, były nasze " bokówki ". Prowadziliśmy tam różne interesy.

Kiedyś za szewski młotek, dostałem od nich taką kościelną gasiświecę na krótkim kiju. Były to początki handlu ... wymiennego oczywiście. Gasiświeca podejrzewam, była średnio potrzebna na co dzień sąsiadce, ale szewski młotek mojemu tacie, który reperował sam nasze obuwie ... i owszem.

  Po tym jak na wskutek swojego dochodzenia zlokalizował swój młotek w rzeczach sąsiadki, to po każde szukane narzędzie w późniejszym czasie, szedł od razu do starszej pani i prosił o klucz od jej bokówki.

  Innym, ulubionym miejscem naszego przebywania, był ogród, który uprawiała sąsiadka z dołu ... nie bęąc jego właścicielką. Ale tak po prostu lubiła. Pozostali lokatorzy, też mieli do niego dostęp ... po wyrastający szczypiorek, rzodkiewkę, sałatę, marchewkę, pietruszkę i. t. p. ... ale dopiero wtedy, gdy już nadawały się do konsumpcji.

Z Markiem i Barnabą wchodziliśmy tam, wyrywaliśmy marchewkę ... . Otarło się ją o spodenki i ze smakiem zjadło. Nie było wtedy w niej ani ołowiu ani żadnego " czernobyla ".

  Po całodziennych zabawach, umyci już do snu, w ciepłe wieczory, siadywaliśmy jeszcze na kamiennych schodkach naszej kamienicy by chłonąć rześkie już powietrze z zapachem kwiecia tego ogrodu i muzyką z harmonii Staśka - syna szewca z sąsiedztwa, słyszaną z otwartego okna jego pokoiku.

  Kiedy po latach, wspominając piękne chwile mojego dzieciństwa na Młynowej, ze swymi starszymi siostrami, pytałem które to kwiaty tak pięknie pachniały. Odpowiedziały mi godnym chórem, że to maciejka.


Tadeusz Wrona

Translate