Postaw mi kawę na buycoffee.to

Śmigus- dyngus: Lany poniedziałek

   Śmigus-dyngus: to Was może zadziwić, ale tradycja lanego poniedziałku, w ostatnich latach na bardzo bardzo mokro obchodzona jest częściej w miastach niż na wsi. Dlaczego? I o co chodzi w tym święcie? Skąd się wziął Śmigus-dyngus?

   To w miastach dzieci i młodzież biegają z wiadrami. Nie zawsze ta zabawa jest przyjemna i bezpieczna. Kiedy kubeł wody wylewany jest na szybę jadącego auta - grozi wypadkiem.

   Najlepszy opis śmigusa-dyngusa w I Rzeczpospolitej dał ksiądz Jędrzej Kitowicz w "Opisie obyczajów". Wtedy lany poniedziałek obchodzono hucznie we dworach. Lała się nie tylko woda, ale i wódka. A na wsi "Lud wiejski, dosyć wiernie trzymający się obyczaju starego, pocieszny wyprawia dyngus alias śmigus, a mianowicie koło studzien. Parobcy od rana gromadzą się, czatując na dziewki, idące czerpać wodę i tam, porwawszy między siebie jedną, leją na nią wodę wiadrami, albo zanurzają ją w stawie, a niekiedy w przerębli, jeżeli lód jeszcze trzyma".

   Do XV wieku dyngus i śmigus były dwoma odrębnymi zwyczajami. Z czasem tak się zlały ze sobą w jeden, że przestano rozróżniać, który na czym polega. Wyrazem tego było pojawienie się w Słowniku poprawnej polszczyzny Stanisława Szobera zbitki śmigus-dyngus. Lany poniedziałek to drugi dzień świąt wielkanocnych. W Polsce jest to dzień wolny od pracy. Sklepy też są zamknięte. Zwyczajowo katolicy w Polsce idą do kościoła, chociaż to nie jest święto obowiązkowe.

    Jako, że Wielkanoc jest świętem ruchomym (przypada po pierwszej, wiosennej pełni księżyca) Poniedziałek Wielkanocny może wypaść od 23 marca do 26 kwietnia.

    Jak wiele innych obyczajów, oblewanie wodą wywodzi się ze zwyczajów pogańskich. To czas budzenia się po zimie. Do dziś zwyczaj kropienia wodą święconą pól w poniedziałkowy ranek przez gospodarzy jest spotykany we wsiach na południu Polski.

   Jednym z najbardziej znanych obyczajów Poniedziałku Wielkanocnego jest tradycyjny Emaus na krakowskim Zwierzyńcu. Jest to odpust, odbywający się przy klasztorze Norbertanek na Zwierzyńcu, a właściwie już na Salwatorze na prawym brzegu Rudawy. Są więc. jak to na odpuście. kramy, strzelnice sportowe, karuzele, loterie fantowe itp. Na straganach można kupić plastikowe zabawki, pierścionki z kolorowymi oczkami, słodycze, w tym tradycyjne serca z piernika. 

   Osobliwością krakowskiego odpustu są drewniane figurki żydowskich grajków i Żydów studiujących Torę. Odpust i ulica wzięły nazwę od biblijnej wsi Emaus, do której podążał zmartwychwstały Chrystus. Po drodze spotkał dwóch swoich uczniów, przez których nie został rozpoznany.A w Wielkiej Brytanii nasi rodacy obchodzą Dyngus Day, choć dla Anglików to easter monday.

Janusz Strzelczyk 

Zgodnie z art. 51 § 1 Kodeksu Wykroczeń, osoba zakłócająca spokój, porządek publiczny - dopuszczająca się wybryku jakim jest polewanie wodą - podlega karze aresztu, ograniczenia wolności albo grzywny.

Napady w centrum Białegostoku to była norma

   Na spotkanie z bezczelnymi typkami, kryjącymi twarz pod mocno nasuniętą czapką w pierwszej kolejności narażone były samotne kobiety, powracające późno do swoich domów. Wśród międzywojennych, ulicznych bandziorów stało się modne pytanie przechodniów o czas na zegarku.

  Wrześniowym półmroczem 1921 roku wracała do domu panna Bekerminówna. W pewnym momencie podszedł do niej nieznany młodzieniec i zapytał grzecznie, która może być aktualnie godzina? Ponieważ było już ciemnawo, zapóźniona panienka nie mogła właściwie odpowiedzieć. Zakłopotany chłopak poświecił jej wydobytą z kieszeni małą latarką. Nie patrząc na wskazówki zerwał szybko z ręki zegarek ze złotą bransoletką i zbiegł. Wartość utraconego czasomierza wynosiła 40 tys. marek.

  Zegarkowych przygód nie brakowało też w tym czasie i mężczyznom. Ot na przykład w nocy z 4 na 5 maja 1922 roku na ul. Kraszewskiego zatrzymany został Jakub Fajens. Pytanie brzmiało krótko: która godzina? Gdy ten sięgnął do kieszeni po swoją cymę, poczuł cudzą rękę, która starała się wyrwać zegarek. Całe szczęście, że pojawili się inni przechodnie, którzy spłoszyli napastnika.

   Miesiąc później na ul. Kraszewskiego, być może ten sam złodziejaszek próbował ukraść zegarek z ręki R. Bernera. O godzinę zapytał po niemiecku. Podstęp się nie udał dzięki refleksowi towarzyszącego Bernerowi kolegi. Opryszek musiał wziąć nogi za pas.

  Innym sposobem miejskich rabusiów na dokonanie prostej kradzieży, było zaczepianie przechodniów z prośbą o papierosa lub zapałki. Jeśli te słowa wypowiedziane były w sposób kulturalny a powierzchowność zafrasowanego palacza nie wzbudzała podejrzeń, zagadnięty zamożny - sądząc po odzieniu - obywatel przystawał. Wyciągał srebrną papierośnicę czy też pozłacaną zapalniczkę. O to przecież szło! Zwinny złodziejaszek wyrywał z ręki dobrodusznego białostoczanina cenny przedmiot i znikał w najbliższej bramie.

  Kiedy w sierpniu 1921 roku na ul. Szkolnej zaczepiony został w ten sposób niepalący muzyk F. Fidler, także nie obyło się bez straty. Nachalny drab sięgnął po prostu po tkwiące pod pachą muzykanta skrzypce. Do tego nastąpiło jeszcze silne uderzenie pięścią w głowę ofiary.

   Szczególnie niebezpiecznie było spacerować nocą po ul. św. Rocha. Była to najkrótsza droga prowadząca z dworca kolejowego do centrum miasta, gęsto uczęszczana przez przyjezdnych z nocnych pociągów, którzy nie chcieli wykosztowywać się na dorożkę. Tutaj padały zwykle z ust wyłaniającego się z mroku dużego typa dwa proste słowa: dawaj portfel! Typ ów miał zwykle w ręku solidną pałkę, czy też gazrurkę.

  W ten sposób w maju 1923 roku straciła blisko 200 tys. marek Halina Derfasztejn, w październiku tegoż roku teczkę z 5 mln marek postradał Bronisław Ciechowski, zaś nieco później napadnięta została uboga przyjezdna z Ostrołęki, Apolinia Napiórkowska, którą opryszek pozbawił torebki z sześcioma złotymi. Tego akurat amatora łatwego zarobku udało się policji schwytać. Okazał się nim Chil Malsowicz, znany w tym rejonie złodziej i zabijaka.

   Na możliwość ulicznego rabunku narażone były również dzieci. Szczególnie wtedy kiedy rano szły do szkoły. Wiosną 1922 roku policja białostocka zlikwidowała szajkę wyrostków, którzy zaczepiali uczniów pytaniem: co dostałeś na śniadanie? Jeśli któryś był oporny, sami przetrząsali tornister i zabierali co im się podobało.

  Uliczne rabunki odbywały się nagminnie i w dalszych latach międzywojnia. Niektóre z nich były wręcz kuriozalne, ale równie niebezpieczne.

  Oto przykładowo zimą 1927 roku na ul. Fabrycznej dwóch oprychów, Paweł Gertner i Konstanty Sacharke, mający za sobą bogatą przeszłość kryminalną, a aktualnie czujący nieprzepartą chęć wypicia kolejnej butelki wódki, zabrali przygodnemu przechodniowi tylko tyle, ile było im potrzeba na alkohol i zakąskę - 2 zł i 50 groszy.  Sąd jednak nie uznał tego minimalizmu i skazał obu z art. 51 i 589 kodeksu karnego na cały rok więzienia.


Włodzimierz Jarmolik

Liceum przy Kościelnej

   To jest nasza szkoła. Nie przyjęliśmy do wiadomości, że jedynka wyprowadziła się na ul. Brukową. Dla nas szkoła była tutaj zawsze i tak pozostanie - mówią o liceum przy ul. Kościelnej absolwenci sprzed 60 lat. W miniony weekend spotkali się, by powspominać dawne czasy.

  W budynku, gdzie dziś jest VI LO, wówczas znajdowały się dwa ogólniaki. Liceum nr 1, męskie zajmowało parter. Żeńskie z numerem 2 pierwsze piętro. Mimo takiego rozdziału życie koleżeńsko-towarzyskie kwitło, bo młodość ma swoje prawa. I niejedna para zakochanych tam powstała.

  - Czasy jednak były trudne. Szkołą rządziło ZMP, z naszej klasy wywodził się przewodniczący organizacji - wspomina Ryszard Siemieniuk. Na na Kościelną przyszedł z ogólniaka ze Starosielc, gdy zapowiedziano, że nie będzie kontynuacji nauki, bo brakuje nauczycieli i pomocy naukowych. Doszli tu też chłopaki ze zlikwidowanego liceum na ul. Fabrycznej, gdzie dyrektorem był Konstanty Kosiński, świetny matematyk - on też dołączył do liceum na Kościelnej. Uczniowie byli w różnym wieku, z różnym doświadczeniem. Przeżyli wojnę, naukę zaczynali na tajnych kompletach. Kilku wplątało się we współpracę z UB.

- Jednak nie zwracaliśmy na to uwagi, wielu z nas chodziło na religię do kościoła św. Wojciecha. Po maturze dwóch kolegów poszło do seminarium duchownego. Byliśmy młodzi, cieszyliśmy się życiem - opowiada Ryszard Siemieniuk. - Do dzisiaj nie wiem, jak tę niesforną i tak różnorodną gromadę udało się utrzymać w ryzach.

  To na pewno zasługa wychowawcy, prof. Edwarda Szelachowskiego. Absolwent filologii klasycznej na Uniwersytecie Warszawskim, podczas wojny uczestnik kampanii wrześniowej i obrony Warszawy, brał udział w tajnym nauczaniu. A potem szykanowany przez bezpiekę, w 1952 roku wyrzucono go ze szkoły. Poświęcił się pracy duchownego.

- Był wspaniałym pedagogiem. Potrafił tak nami kierować, że wszyscy zdaliśmy maturę i poszliśmy na studia. Jak to robił? Dużo z nami rozmawiał. Kiedy wahałem się, jaki kierunek studiów wybrać, on mnie ukierunkował. Zdecydowałem się na uczelnię rolniczą w Olsztynie i nigdy tego nie żałowałem. Umiał każdemu doradzić - podkreśla pan Ryszard.

  Waldemar Bocheński wspomina szkolne lata z nostalgią, ale i ze smutną refleksją, bo odczuł boleśnie stalinowską rzeczywistość.

- Nie kryłem się, co myślę o przewodniczącym ZMP, mówiłem wprost, że jest głupi i naraziłem się politycznie - opowiada. - Pamiętam, na Kościelnej trwał akurat remont, na ten czas nasza szkoła znajdowała się przy Warszawskiej, w budynku pod filarami.

  Odbywała się masówka, wtedy takie zebrania często urządzano, i raptem słyszę swoje nazwisko. Okazało się, że gorliwi aktywiści ZMP dali mi naganę z ostrzeżeniem za nieodpowiednie zachowanie. Paru innych uczniów zostało usuniętych ze szkoły z wilczym biletem, czyli z zakazem nauki w państwowej szkole, maturę zdawali w liceach klasztornych.

  Mnie wtedy wybronili nauczyciele, jednak zetempowska nagana została dołączona do dokumentów, kiedy starałem się o przyjęcie na Politechnikę Warszawską. Egzamin zdałem celująco, ale nie zostałem przyjęty. W dziekanacie potem usłyszałem, że z taką opinią to nawet do więzienia by nie przyjęli. Przeżyłem to bardzo, pracowałem w przedsiębiorstwie geodezyjnym, biegałem po polach. Dopiero w następnym roku udało mi się dostać na Politechnikę Gdańską.

  Jednak przyjaźnie, jakie się wówczas zawiązały, pozostały na długie lata. I to pomimo różnicy wieku, poglądów wówczas reprezentowanych czy przynależności do zantagonizowanych obozów.

  - Chyba dzięki jakiejś wrodzonej szlachetności nie okazywaliśmy sobie nienawiści, nie niszczyliśmy się wzajemnie. To było dobre tworzywo chociaż nieco surowe - określa swoje pokolenie Andrzej Różański. I tak jak wszyscy uważa, że ogromną zasługę w kształtowaniu ich młodzieńczej osobowości mieli nauczyciele. Główną osobą tego grona był niewątpliwie dyrektor Włodzimierz Kuryliszyn, człowiek gołębiego serca, chociaż udający srogiego belfra.

  Doskonały wykładowca matematyki. Jego ulubionym powiedzeniem było: "ja i konia nauczę" - opisuje Andrzej Różański. Historyk Wacław Kłosowski odznaczał się ogromną wiedzą historyczną, posiadał olbrzymi zbiór książek (prawdopodobnie była to największa prywatna biblioteka w Białymstoku).

  Słynne były profesorskie pozaprogramowe wstawki "nawiasem mówiąc", dzięki którym historię czynił przedmiotem łatwym i ciekawym, co w tamtych politycznych czasach nie było proste. - No i od X klasy profesor zwracał się do uczniów już per pan, z czego byliśmy bardzo dumni - przypomina Waldemar Bocheński.  W pamięci pozostała też świetna polonistka Wanda Chmielewska. Kazała pisać sążniste referaty i potem odczytywać je przed całą klasą. Nauka zbierania materiałów w różnych źródłach i krytycznego ich opracowywania przydała się potem na studiach.


Alicja Zielińska

Na Wielkanoc świat się zmienia

    Zawsze mamy tę nadzieję, że duchowo na lepsze. Przedwojenny Białystok pomimo swej różnorodności wyznaniowej też wyraźnie szykował się do Wielkanocy.  W 1913 r. jedna z najlepszych białostockich cukierni Wincentego Fijałkowskiego, która mieściła się w kamienicy przy Rynku Kościuszki 9 ogłaszała, że „poleca na nadchodzące Święta Wielkanocne znane ze swej dobroci: baumkucheny, torty, mazurki w różnych odmianach i smakach oraz babki parowe, placki, jajka cukrowe, czekoladowe i t. p.” Podobne oferty cukiernicze zamieszczały prawie wszystkie miejscowe cukiernie. Jak widać zwyczaj gotowych zestawów kulinarnych na święta to wcale nie najnowszy wymysł. 

   Bardziej ambitni, tudzież hołdujący tradycji przedkładali domowe wypieki. I tu znowu nic nowego. Dziś rekordy popularności biją kulinarne blogi, poradniki itp.Taką rolę w historii polskiego poradnictwa domowo kulinarnego odegrała Lucyna Ćwierczakiewiczowa (1829 - 1901). Była postacią niezwykle barwną, a sławę przyniosły jej wydawane w ogromnych nakładach i wielokrotnie wznawiane książki: 365 obiadów i Jedyne praktyczne przepisy (…). 

   Nawiązując do oferty Fijałkowskiego, to Ćwierczakiewiczowa ambitnym paniom domu proponowała 27 przepisów na same tylko mazurki. Był wśród nich oczywiście królewski, a dalej z marcepanem, migdałami czy pomarańczami. Były też bardziej wyrafinowane - muszkatołowy czy z konserwą ponczową cukierkowy. Był ormiański i macedoński. Był i mazurek Wiktorya, nazwany tak na cześć angielskiej królowej. Nota bene sama Ćwierczakiewiczowa w statecznym wieku była łudząco podobna do angielskiej monarchini.

    Co ciekawe, to hasło święta działało na wszystkie branże handlowe, nawet na te, których oferta często niewiele miała wspólnego z Wielkanocą. Ot choćby w 1919 r. znajdujący się w tzw. Pasażu Warnholtza salon z konfekcją Stanisława polecał „Sz. Klienteli na Święta Wielkanocne wielki wybór” m.in. kapeluszy żałobnych i krepy. Niewiele też ze świątecznym nastrojem miała wspólnego oferta pracowni gorsetów Venus z Sienkiewicza 5. Tak więc ograniczyła się tylko do złożenia „Sz. P. P. Klientkom” życzeń. 

   Z kolei Fabryka Wyrobów Tytoniowych Fajwela Janowskiego z Warszawskiej 39 w 1922 r. „specjalnie na święta” przygotowała „papierosy wysokiego gatunku” Boy i Salut. Jeszcze bardziej oryginalną ofertę świąteczną miał w 1928 r. Dom Handlowy Braci Głowińskich (mieścił się przy Rynku Kościuszki 9), który polecał na święta karty do gry.

   W te wielkanocne curiosa wpisywał się otwarty w 1936 r. sklep obuwniczy firmy Bata, który wmawiał białostoczanom, że Wielkanoc obchodzić trzeba w nowych butach i posługiwał się marketingowym hasłem - „nie odkładajcie zakupów aż na ostatnie dni przedświąteczne. Prosimy odwiedzić nas jak najwcześniej”. Z kolei w 1932 r. anons łaźni Higiena, która znajdowała się przy ulicy Nadrzecznej 14 wcale nie dziwił, wręcz wpisywał się w zakres obowiązkowych przygotowań świątecznych, a dziś budzi uśmiech i zdziwienie. 

    Właściciel łaźni Farbsztejn zawiadamiał „Sz. Klientelę, iż w ostatnie dni przedświąteczne łaźnia, wanny i parowe numery będą czynne od godz. 8 rano do godz. 11-ej wieczór”.

Nawet białostockie kina nie pozostawały w tyle. W 1929 r. kino Modern zapowiadało „świąteczną premierę” filmu z Eugeniuszem Bodo - Człowiek o błękitnej duszy. Takie wielkanocne premiery były nie do przyjęcia w kinie Świat, które w odróżnieniu od konkurencji określano jako kino chrześcijańskie. W 1936 r. dyrekcja Świata zamiast seansów składała kinomanom wielkanocne życzenia.

    Natomiast duże trudności z określeniem preferencji religijnej miała dyrekcja popularnej Cafe Lux z Sienkiewicza 38. W 1928 r. ogłaszała, że „niniejszym zawiadamiamy naszą Sz. Klientelę iż przyszykowaliśmy - specjalnie na święta - wielki wybór rozmaitego pieczywa”, a jednocześnie informowała, że „w dnie Świąt Cafe będzie otwarte. We czwartek, piątek i sobotę od godz. 5-ej do 7- ej p. poł. Five O`clock”. Herbatka w Wielki Piątek?

    Z kolei Ritz zachowywał pozory. Był oczywiście otwarty w wielkim tygodniu, ale swoich bywalców informował, że w niedzielę wielkanocną będzie nieczynny. Takie zachowanie nie mogły dziwić ze względu na wspomnianą mozaikę kulturową przedwojennego Białegostoku. 

    Najtrafniej wykorzystywał ją Chaim Sofer, którego założona w 1905 r. wytwórnia czekolady i cukierków znajdowała się przy ulicy Sosnowej 3 (obecnie Kalinowskiego). W 1936 r. ogłaszał, że „na święta Wielkiejnocy poleca w różnych gatunkach: jaja, zające, kurczątka i baranki czekoladowe, jak również bombonierki - jaja oraz duży wybór nowości czekoladowych, a mianowicie: karmelki czekoladowe, pralinki, czekoladki z andrutami, cukaty pomarańczowe, produkowane - jak zawsze - z najlepszych i pierwszorzędnych surowców”. Niesłychane, aby Żyd gojom na Wielkanoc szykował smakołyki.

     Na świątecznym stole, niech mi to będzie wybaczone, pojawiały się też rozmaite trunki. I tu Białystok miał się czym pochwalić. Z wielkanocnych reklam wynika, że białostoczanie mieli wyrafinowane upodobania. Można jednak przypuszczać, że reklama swoje, a praktyka swoje. 

 

   Tylko bowiem kroniki policyjne wspominają rozmaitych przodków Ducha Puszczy, a chyba to właśnie on królował na białostockich stołach. Tym niemniej oficjalna oferta monopolowa była gustowna. Wśród lokalnych patriotów dużym powodzeniem cieszyły się wyroby białostockiej Fabryki Win i Miodów, która znajdowała się przy Rynku Kościuszki 28. Niemal po sąsiedzku, pod numerem 34 funkcjonowała druga fabryka, prowadzona przez G. Pozniaka. Jej reklama z 1927 r. informowała, że na Wielkanoc przygotowano „wyborowe wina i stare miody” i tu uwaga - „nagrodzone złotym medalem i grand prix na Wystawie Międzynarodowej w Liege (Belgia) i na wystawie ruchomej w Białymstoku”. Miejscowe sklepy z trunkami prześcigały się w zdobyciu klienta. 

     W 1938 r. jeden z właścicieli posłużył się nawet rymowanką o tym, że „nie ma nastroju świątecznego bez koniaków, likierów i win Kaźmierowskiego”. Ilość ogłoszeń ukazujących się przed świętami świadczyła, że białostoczanie za kołnierz nie wylewali. Znany już od połowy XIX wieku skład win i wódek Lifszyców przy Rynku Kościuszki 11 w 1920 r. zapewniał „na święta wielki wybór win, wódek, likierów i koniaków” i co najważniejsze po „cenach najumiarkowańszych”. 

    Podobny skład, A. Wawrzeckiej przy Św. Rocha 21 na święta w 1920 r. polecał „wielki wybór wszelkich gatunków wódczanych”. Wolf Gradulski, który miał sklep przy Sienkiewicza 28, też w 1920 r. zapewniał, że jego wódka, wina, miód i likiery są „wytwornych gatunków”. 

   A Bolesław Anc prowadzący sklep kolonialno-spożywczy Wspólna Praca przy Warszawskiej 30 pod świątecznym anonsem spożywczym z 1926 r. dodawał „Uwaga: otrzymano na Święta świeży transport win i miodów”.

  Tyle kulinaria i spirytualia. Pozostaje nam jeszcze lany poniedziałek. Tu o dziwo sanację przebija PRL. Oto w 1957 r. pojawiła się w sprzedaży Śmigusówka, czyli specjalna woda kwiatowa, która jak zapewniał producent „zapewni Ci przyjemny świąteczny Śmigus - Dyngus”. Mimo tej elegancji peerelowska rzeczywistość jednak skrzeczała. Ten wykwintny produkt można było kupić, jak to ogłaszano, w „baraku nr 5 na Placu 10-lecia”, w którym mieściło się Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Handlu Artykułami Kosmetycznymi.

Wesołych Świąt !

Andrzej Lechowski.

1939 r. Pamiątka Komunii Św. Wielkanocnej

 


   Groźba wybuchu wojny oraz napięcia i problemy na arenie międzynarodowej, w większym lub mniejszym stopniu, oddziaływały na życie codzienne mieszkańców Białegostoku. Marzec 1939 r. minął białostoczanom mniej więcej spokojnie. 19 marca obchodzono uroczyste imieniny, nieżyjącego wówczas, Marszałka Józefa Piłsudskiego. 

   W Kurierze Białostockim opublikowano nawet szczegółowy program obchodów. Rozczytywano się o fałszywym synu cara Mikołaja II i o jego rzekomych skarbach pozostawionych w Polsce oraz rozpływano się w kinowych fotelach Kina „PAN”, oglądając film Skradzione Życie reżyserii Paula Czinnera. Jednakże rozwój wydarzeń w Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii spowodował, że i Białegostoku nie ominęły planowane przygotowania do ochrony ludności przed atakami gazowymi i bombardowaniami. 

    Nasilił się ruch rezerwistów i wojska, a sami białostoczanie wykazali się dużą ofiarnością na cele patriotyczne. By zachować jednak resztki duchowego spokoju, rozpoczęto przygotowania do Świąt Wielkanocnych, które wówczas przypadały na niedzielę 9 kwietnia.

Na zdjęciu Pamiątka Komunii Św. Wielkanocnej przyjętej w Parafii Farnej w Białymstoku w 1939 r.

fot.  Muzeum Historyczne Oddział Muzeum Podlaskiego w Białymstoku 

Niezwykły wyczyn Alojzego Lula

    Marsz 24 godziny beż odpoczynku na 150 km! 13.lutego 1926 roku Białystok obiegła wieść o mających się odbyć niecodziennych zawodach. Chodziło o to,aby w ciągu 24 godzin przemaszerować 150 km. bez odpoczynku.

  Pomysł rzucił słynny francuski podróżnik Rene Cardec, który odbywał pieszą podróż po Europie i właśnie zawitał do Białegostoku. Cardec był inwalidą, jedną nogę miał sztywną. Za pośrednictwem Prasy lokalnej zachęcał do wzięcia udziału w zawodach członków białostockich klubów sportowych (a było ich zaledwie kilka) Ci jednak nie odpowiedzieli na ten apel.  Do wspózawodnictwa natomiast zgłosiło się 7 innych młodych śmiałków :Stanisław Kłosowski, Mieczysław Grabowski, Alojzy Lul oraz Klimczak, Gawrych, Zduniak i Kosakowski. 24 godzinny marsz zaplanowano na nidzielne popołudnie, 14. lutego.

  Na Placu Wyzwolenia przy ul. Sienkiewicza specjalna komisją powołana do tego celu wymierzyła trasę liczącą ok.0,5 km. wokół soboru pod wezwaniem Zmartwychwstania Chrystusa (obecnie gmach Komendy Wojewódzkiej Policji)

Zawody rozpoczęły się o godz.14.30.

   Płać zapełnił się licznie zebraną publicznością. Cardec od razu narzucił zabójcze tempo. Warunki wokół soboru nie były dogodne ze względu na nierówności i ślizgawicę. Jako pierwszy wycofał się Kosakowski, po przejściu zaledwie 43 okrążeń (21,5 km ) Po 92 okrążeniach (46km.)odpadł Zduniak, po  140 okrążeniach (70km)- Grabowieck i,a zaraz po nim po 142 okrążeniach -Gawrych i Kłosowski.

  Na placu boju pozostali już tylko Lul, Klimczak i Cardec.Ale po kilkunastu godzinach siły opuściły również słynnego Francuza. Cardeca natychmiast odwieziono do hotelu Ostrowskiego,gdzie pomocy udzieliła mu dr. Bomasz. Marsz zakończył się zwycięstwem . 21 letniego Lula, przed Klimczakiem, którzy niezmordowani mogli poczuć się zwycięzcami. Cardec po wycisku jaki dostał od białostoczan jeszcze długo pozostawał w łóżku.

Ps. Alojzy Lul-był wielokrotnym mistrzem Białegostoku w kolarstwie w latach 1930-1939. Został zamordowany w Miednoje.


Zbigniew Karlikowski

Lipowa 17. Tu były tu hotele

   Ulica Lipowa, przyjrzyjmy się losom posesji pod numerem 17. Została ona wytyczona w połowie XVIII w. i należała kolejno do Kozłowskiego, Barczerskiego, Pletta i Eyka. Przed 1853 r. nabył ją Nochim Rafałowski, a po jego śmierci odziedziczyli jego dwaj synowie Lejzer i Jankiel. 

  Ten ostatni przed śmiercią zapisał w 1877 r. swoje prawa szwagrowi Lejbowi Perelmanowi. Dwa lata później Lejzer Rafałowski i Lejba Perelman podzielili posesję na dwie części. Lejzer Rafałowski zmarł około 1883 r., przekazując swoją część dwóm synom. W 1891 r. została ona zasekwestrowana przez bank i wystawiona na licytację. Z okazji skorzystał sąsiad, Lejb Perelman, który wykupił drugą połowę nieruchomości. W międzyczasie wzniósł na swojej części kamienicę, co utrwaliło podział wyznaczony w 1879 r. Po 1891 r. na części Rafałowskich dobudował drugi okazały dom.

   Lejb Perelman żonaty był od końca lat 50. XIX w. z Hendlą Rafałowską, córką Nochima. Doczekali się dwóch synów: Szmula i Simchy. Oprócz posesji przy ul. Lipowej, od 1865 r. posiadał także plac z dwupiętrową kamienicą przy ul. Tykockiej (później ul. Lipowa 12). Zmarł nagle 11 marca 1893 r. w Królewcu, przebywając tam najpewniej w interesach. Był bowiem jednym z zamożniejszych mieszkańców Białegostoku, czerpiącym zyski z intratnego przedsięwzięcia, jakim było prowadzenie młyna parowego. 

   Plac, na którym stanął parterowy murowany budynek młyna, Lejb Perelman nabył 15 października 1885 r. Zlokalizowany był przy ówczesnej ul. Aleksandrowskiej (dziś ul. Warszawska) w sąsiedztwie późniejszej fabryki tytoniowej Janowskich, w miejscu, gdzie dziś przebiega ulica S. Bukowskiego. W kolejnych latach Perelman dokupił lub wydzierżawił sąsiednie place wraz z budynkami mieszkalnymi i gospodarczymi, tworząc w ten sposób spore przedsiębiorstwo.

    W 1885 r. obok niego działał również młyn należący do Borucha Frejdkina, ale wkrótce został zlikwidowany (najpewniej przejął go Perelman). Po śmierci Lejby Perelmana młyn prowadzili dalej jego synowie. W 1897 r. było to jeden z zaledwie dwóch tego typu przedsiębiorstw w mieście. Drugie przy ul. Błotnistej (ul. Młynowa, róg ul. Cieszyńskiej) prowadził Meszel Sulkies. Później młyn ten nabył Eustachy Dawidowski, który prowadził go pod nazwą „Cerera” (od rzymskiej bogini urodzajów). Nie udało się ustalić, kiedy przestał działać młyn Perelmanów, ale musiało to nastąpić niedługo po 1900 r.

   Największą część pomieszczeń w kamienicach należących do Perelmanów zajmował w 1897 r. hotel „Centralny”. Pracował tu także znany dentysta Szymon Cytrin, mieścił się też skład apteczny Jankiela Kagana, punkt sprzedaży lemoniady i wody sodowej M. Kagana, pośrednictwo sprzedaży wyrobów białostockich fabryk Hersza Szackisa oraz skład mebli Rubinsztejna.

   Od 1894 r. wszystkie majątki po Lejbie Perelmanie przejęli jego spadkobiercy - żona Hendla i synowie Szmul i Simcha. Wydaje się że pod koniec lat 90. XIX w. popadli w jakieś tarapaty finansowe. Może ich młyn przy ul. Aleksandrowskiej po przeszło 20 latach pracy przestał przynosić zyski i nie wytrzymał konkurencji z nowymi zakładami? Większość nieruchomości była od dawna zastawiona w bankach, co w kontekście braku gotówki oznaczało zaprzestanie spłaty kredytów i niebezpieczeństwo sekwestru. 

   W każdym razie w czerwcu 1899 r. Perelmanowie próbowali ratować sytuację zastawiając majątek przy ul. Lipowej rodzinie Długaczów (finansiści prowadzący jedno z większych przedsiębiorstw ubezpieczeniowych „Salamandra”) - Samuelowi i jego synom Jakubowi i Karpielowi - na ogromną sumę 29 tys. rubli. Jednocześnie miesiąc później sprzedali najstarszą posesję przy ul. Tykockiej za przeszło 15 tys. rubli. Najwidoczniej działania te nie wystarczyły, skoro majątek przy ul. Lipowej przed 1910 r. przejął Karpiel Długacz, główny wierzyciel Perelmanów z 1899 r. Do niego omawiana nieruchomość należała aż do II wojny światowej.

   Jeszcze przed 1915 r. jednym ze znamienitszych obywateli mieszkających w kamienicach Długacza był doktor Borys Gurwicz. Stary hotel „Centralny” zastąpił przed 1913 r. „Nowy Bristol” prowadzony przez L. Edermana. Nadal działał tu Szackis, ale pojawiła się nowa restauracja Etli Ciemachowicz i zakład krawiecki Jankiela Szczupaka. W okresie międzywojennym hotel „Bristol” przejął brat Karpiela, Jakub Długacz, który prowadził go do końca lat 20. XX w. 

    Funkcjonował tu także m.in. zakład fotograficzny i salon sprzedaży przyborów fotograficznych pod nazwą „Bernardi” prowadzony przez Szaję Aina (zaczął przed 1915 r. w sąsiednim domu Kaleckich). Wciąż pracowała restauracja Ciemachowicz. Pojawiły się dodatkowo liczne punkty handlowo-usługowe: pracownia kapeluszy i czapek, cukiernia, piwiarnia, wytwórnia wózków i łóżek, sklep z futrami i sprzedaż „obuwia ludowego”.  Na początku lat 30. XX w. uruchomiono restaurację „Łowiczanka”, prowadzoną przez Okręgowy Związek Rezerwistów RP w Białymstoku.


Wiesław Wróbel

Wielkanoc na mojej białostockiej Wygodzie

   Nietypowa fotografia Wielkanocna, ale to jeszcze nie życzenia, lecz tylko garść wspomnień... Co więc ów dach kamienicy stojącej przy ulicy Wąskiej ma wspólnego ze świętami. Ano ma... Jest na nim falista gliniana dachówka. Była niezwykle przydatna do naszych świątecznych zabaw. Ale o tym nieco poniżej... 

    Najpierw, wczesnym świtem, wszyscy szli na mszę rezurekcyjną do kościoła parafialnego przy ulicy Traugutta. Dzieciarnia z Fabrycznej sprytnie przemykała skrótem przez ogrody Rzemienickich i podwórze Więcławów. 

   Dorośli najpierw podążali ulicą Węglową, potem Wasilkowską, dopiero potem ulicą Traugutta. A na tej chodnik był tylko z lewej strony drogi. Szedł więc tym chodnikiem tłum, im bliżej kościoła, coraz bardziej gęstniejący. Bo to przecież szli mieszkańcy Fabrycznej, Wąskiej, Wasilkowskiej, a także ci z domów kolejowych przy Traugutta. 

    Ścisk w kościele był wielki, więc gromada wiernych stała też na podwórzu. Jedni przed wejściem głównym, inni przed bocznym- tym od strony plebanii. Śpiew radosny niósł się na całą Wygody. I bicie kościelnego dzwonu. Procesji zawsze przewodził stareńki ksiądz proboszcz Aleksander Syczewski.    Niezbyt wysoki, szczupły, siwowłosy, z okrągłymi okularami... Takiego go zapamiętałem. A po mszy wszyscy w pośpiechu wracali do swych domów. 

   Na rodzinne śniadanie. W większym gronie spotykano się dopiero po południu. Stół wielkanocny był wszędzie taki sam. Z cukrowym Barankiem z czerwoną chorągiewką, już nadgryzionym przez dzieci w wielu miejscach. Bo to przecież był cukrowy. Dzieciaki, jeśli za oknem świeciło słońce, nie mogły przy stole zbyt długo wysiedzieć. Leciały na ulicę z kieszeniami wypchanymi pisankami, szukając rywali do wielkanocnych pisankowych pojedynków. 

   Popularne był taczanie jajek – pisanek po podłodze. Czasem przy ścianie domostwa sypano górkę lub podkładano czerwoną dachówkę. Taczano z tej dachówki pisanki tak, aby trafić w należące do innych uczestników zabawy.  Trzy wybicia dawały wygraną. Modne były też na bitki. W tej zabawie ważne było dobre uderzenie. I należało pilnować, aby przeciwnik nie miał „przypadkiem” pisanki drewnianej. Bo tak też się zdarzało. I tylko dziadkowie lub rodzice, siedząc na ganku (ech, te ganki), mieli uciechę, zajadając dziecięcą zdobycz. 

   Jajkowe trofea nieraz zjadali od razu. Ale ile można ich zjeść? Cieszyli się więc rodzice, wygrzewający się na ganku, albo  ławce przed domem. Graliśmy też na podwórzu w taczanki. U nas, przy Fabrycznej 68 była zawsze największa gromadka chłopaków, bo w tym domu mieszkało aż nas pięciu  w rozpiętości roczników- od 1949 do 1957 roku. 

    Wielkanoc, to przecież pora wiosenna. Nieraz więc w czasie świątecznym ulicą Fabryczną płynął strumień, niosąc resztki wody z wiosennych roztopów. Tam, gdzie teraz jest ulica Ludwika Mierosławskiego łączył się z przecinającym Fabryczną większym potokiem.  

   Urządzaliśmy więc zawody żeglarskie uszykowanymi wcześniej łódkami z kory. Albo  ścigaliśmy się zapałkami pomalowanymi na różne kolory. Jednak najlepszym miejscem na świąteczne dziecięce zabawy były półdzikie ogrody państwa Rzemienieckich i Puciłowskich. Były więc zabawy w chowanego, krecę, a nawet mecze piłki nożnej. To była nasza największa frajda. 

Warto dodać, że nie wszyscy na naszej Brazylce mieli święta w tym samym czasie. Jednak to nikomu nie przeszkadzało, zaś dzieciaki miały przyjemność objadani się dwa razy słodkimi pysznościami.  I nikt nas musiał uczyć tolerancji. 

PS. Brazylka, to część Wygody z ulicami: Fabryczną, Węglową i Wąską.

 Marian Olechnowicz

Białostoczanin świętuje Wielkanoc

   Kiedyś to były święta. Jedną z wielkanocnych tradycji było... strzelanie. Na wieść o Pańskim Zmartwychwstaniu, kto żyw strzelał z czego popadło.

  Szczególnie w miastach zaczęło być to uciążliwe i niebezpieczne. Od 1922 roku zaczęto więc wprowadzać zakazy. W następnych zaś latach wojewoda białostocki wydawał stosowne zarządzenia zakazujące wielkanocnej strzelaniny. Dotyczyły one strzelania z „broni palnej, jak i za pomocą straszaków, petard i żabek przyrządzanych z cali chloricum i innych materiałów wybuchowych”.    Niestosującym się do niego groziła kara aż do 14 dni aresztu. 

   Białostockim aptekom zezwolono sprzedaży cali chloricum „wyłącznie dla celów leczniczych, co do których ma się pewność, że nie użyte będzie do urządzania sztucznych wystrzałów”. Zakaz był skuteczny, bo obyczaj wielkanocnej kanonady zanikł. Przeniósł się jednak na Nowy Rok, co wskazywać może na zasadność dyskusji o wyższości jednego święta nad drugim.

  Strzelanie, strzelaniem, ale to, że Wielkanoc nie obejdzie się bez drożdżowej baby i mazurków, wiadomo jest od wiek wieków. Białostoczanie w świątecznych kulinariach mieli dużo szczęścia. Białystok, z racji swego położenia podciągał co lepsze łakocie z zachodu i jeszcze lepsze ze wschodu. Przeto na tutejszym świątecznym stole pełno było „znanych ze swej dobroci własnych wyrobów”. 

  Tymi słowami właściciel cukierni przy ulicy Rynkowej, Witold Lubczyński, zachęcał do świątecznych zakupów. Rynkowa? Tak w pierwszych miesiącach 1919 roku oficjalnie nazywał się Rynek Kościuszki. Ale święta to też i strój wykwintny. Na Lipowej pod 6, w pasażu Warnholtza, znajdował się elegancki salon mody Stanisława. W nim to na Wielkanoc 1919 roku polecano „wielki wybór bluzek, krawatów, rękawiczek, pończoch oraz kapeluszy żałobnych i krepy". Te żałobne akcesoria należało nosić w Wielki Piątek!

  Szał świątecznych zakupów ogarniał wszystkich. W mieście brakowało kartofli, cukru, mąki, często chleba, ale święta rzecz święta. W magazynie u braci Głowińskich na Rynku pod 9 był wielki wybór „wanilii we flaszkach, rodzynków sułtańskich i innych, śliwek suszonych, herbaty chińskiej, oliwy nicejskiej, masła, sera śmietankowego, rolmopsów z ogórkiem na sztuki, śledzi szwedzkich i marmolady owocowej". Głowińscy stawali wprost na głowie, aby klient nie musiał głowić się, gdzie zdobyć niezbędne świąteczne specjały. Najlepsze interesy robili jednak rzeźnicy. 

 

   Białostoccy masarze „wyzyskiwali tę okoliczność, iż cała ludność zarówno chrześcijańska jak i żydowska, zmuszona jest zakupić mięso na święta". Zdarzało się tak, jak przed Wielkanocą 1922 roku, że ceny potrafiły podskoczyć w górę i trzy razy dziennie! Co przezorniejsi białostoczanie hodowali więc własne świnki, drób i co tam jeszcze. To na święta jak znalazł... dla złodziei. W wielkim tygodniu wieprzki zmieniały właścicieli jeden po drugim.

  Wiadomo też, że śniadanie wielkanocne to nie tylko pofolgowanie sobie w obżarstwie. Czymś to trzeba popić. Blisko dworca, cóż za wygoda dla podróżnych, na Świętego Rocha 21 był skład win i wódek A. Wawrzeckiej. 

  Nęciła ona amatorów „na święta wielkim wyborem gatunków wódczanych”. Jak zwykle największy ruch był u Lifszyca, na rynku. Posiadał on „na święta wielki wybór win, wódek, likierów i koniaków” po cenach „najumiarkowańszych”. Ale amatorów „wódeczki na święta” ceny nie interesowały. Przekonali się o tym wspomniani bracia Głowińscy. Przed świętami w 1927 roku zgromadzili spore zapasy spirytualiów. Nie wszystko udało się sprzedać. Pozostały duże zapasy. Ale nie na długo. 

 

    Cud wielkanocny z soboty na niedzielę nie był udziałem Głowińskich. Łotry, co to powinny w piekle się smażyć, wybiły dziurę w ścianie pod schodami i przez nią dostały się do sklepu, plądrując go doszczętnie. Rano w niedzielę, na alleluja, sklep był już pusty.

  Na Wielkanocy każdy chciał zarobić. Fajwel Janowski, właściciel fabryki tytoniowej na święta w 1922 roku wypuścił na rynek „nową partię papierosów wysokiego gatunku Boy i Salut”. 

  Redakcja „Dziennika Białostockiego” ogłaszała zaś, że przyjmuje „ogłoszenia świąteczne firm miejscowych z 20% rabatem”. A mądry kupiec doskonale wiedział, jak ogłoszeniową kurtuazją ująć klienta. Kto jak kto, ale białostoccy Macedończycy mieli tę umiejętność we krwi. Rokrocznie więc składali białostoczanom świąteczne życzenia. 

  Nie były wyszukane, ale ujmowały. „Szanownej Klienteli życzy Wesołych Świąt Pajkow właściciel macedońskiej Buźni. Rynek Kościuszki 26”. Jego konkurent nie pozostawał dłużny i ogłaszał, że „Macedoński salon Orient Stojanowicza ul. Sienkiewicza 14 życzy Szanownej Klienteli Wesołych Świąt”.

  Sprawą świąt w 1920 roku zajęła się rada miejska. W Wielkim Tygodniu, we wtorek, 30 marca, przygotowania świąteczne były tematem całej sesji. Rada zebrała się w sprawie „wniosku nagłego", który wpłynął od urzędników magistrackich. Prosili oni o „wypłacenie przed świętami jednorazowego zasiłku na święta w wysokości miesięcznego poboru”. 

  Jak to zwykle bywa, najpierw wybuchła awantura proceduralna. Część radnych była pracownikami magistratu. Pozostali więc radni oburzali się, że niektórzy ich koledzy będą sędziami we własnej sprawie. Zwaśnione strony pogodził sekretarz rady Władysław Kolendo. W swoim wystąpieniu nawiązał do przygotowywanej ustawy sejmowej, na mocy której urzędnicy mieli otrzymać „nadzwyczajnego zasiłka świątecznego na Święto Wielkiejnocy”. 

   Postanowiono więc, że białostoccy urzędnicy dostaną zasiłek zwrotny, który zostanie umorzony po uchwaleniu przez Sejm „zasiłka”, który wówczas nazwano trzynastką. O bądź błogosławiona, kto cię zaznał! Ale tamta trzynastka sprzed 90 lat była prawdziwym błogosławieństwem. Pensyjki magistrackie w 1920 roku to była prawdziwa bieda. 

  W białostockim magistracie pomagano więc sobie organizując pracowniczą kooperatywę. Na Wielkanoc zaopatrzyła ona swych członków w 5 funtów słoniny i 3 funty kaszy. Gdy radni przebrnęli przez sprawę „zasiłka”, to z dramatyczną interpelacją wystąpił radny Konstanty Kosiński. Zapytał on wiceprezydenta Witolda Łuszczewskiego „dlaczego pracownicy miejscy otrzymali cukier na święta, wówczas gdy ludność cukru nie dostała”? Łuszczewski długo i zawile tłumaczył się z tej podejrzanej sprawy. 

  W sukurs przyszedł mu wiceprzewodniczący rady mecenas Władysław Olszyński, który ze względu na późną porę stwierdził, że czas kończyć obrady i okrzykiem „Wesołego Alleluja!” zamknął sesję.

  Jak w tym zgiełku przygotowań i zakupów odnaleźć sedno tego święta. To nie tylko nasz dzisiejszy dylemat. Z tą trudnością w 1922 roku zmagał się białostocki uczeń, który pisał, że „święta mi się strasznie podobają. Bo i uczyć się nie trzeba i w domu przyjemnie przez jakieś trzy dni”. Zasłyszana przezeń rozmowa pomiędzy rodzicami, też taka jakby dzisiejsza. – Słuchaj, święta idą. Co myślisz? Trzeba by choć trochę tego i owego dla dzieci – zwraca się żona do męża. A on jej na to – Myślę, żebyś mi dała spokój! Nie mam pieniędzy.

  Wielki Tydzień i sama Wielkanoc to jest czas skupienia. Gdzie tam czas na rozrywki. Jeszcze do 1922 roku z okazji świąt wszystkie białostockie kina były zamykane na cztery spusty. Jedynie w drugi dzień świąt na swoje spektakle zapraszał Teatr Popularny. 

  W lokalu Koła Polek, na Sienkiewicza 36, w dyngus wystawiano sztukę Stanisława Przybyszewskiego „Dla szczęścia”. Jednak w następnych latach to właśnie na święta przygotowywano specjalne premiery. Trzeba przyznać, że początkowo starannie dobierano repertuar tak, aby choć trochę było po bożemu. Ale to miłe złego początki. 

  W następnych latach było już o wiele gorzej. Szczytem wszystkiego była „Wielka Świąteczna Premiera” przygotowana w kinie Apollo. W Niedzielę Wielkanocną 1928 roku wyświetlono w nim film „Cyrk” z Charlie Chaplinem. W tyle nie pozostawało też kino Modern, które zapowiedziało „Świąteczną premierę dla młodzieży dozwoloną”. Wyświetlano na Wielkanoc film, w którym udział brały „lwy, tygrysy, niedźwiedzie – balet – szczyt sensacji i pomysłowości”. 

  To wszystko miało posmak skandalu, Komentowano, że nawet libertyński Ritz zamknął na święta swoje restauracje. Nieczynne były od piątkowego popołudnia do wtorkowego wieczora.

  Po pokonaniu trudności z zaopatrzeniem, po ominięciu wszelkich pokus nieświątecznych, można było wreszcie świętować. Śniadanie wielkanocne zawsze było doskonałą okazją do wyjaśniania sobie wzajemnych, rodzinnych i sąsiedzkich żalów i animozji. Problem tylko w zachowaniu proporcji pomiędzy poziomem emocji i wypijanej wódeczki. Im obydwa wskaźniki wyższe, tym trudniej o pojednawcze słowa i gesty. 

  Niestety, tak też było w 1926 roku na wielkanocnym śniadaniu u państwa Tarnowskich. Ledwo zasiedli oni do śniadania w swym miłym, drewnianym domku na Wygodzie, gdy drzwi z łoskotem się otwarły i do mieszkania „wtargnął Paweł Olechna, który na tle porachunków osobistych zdemolował urządzenia domowe”. Do „likwidacji awantury” wezwano posterunkowego, który został natychmiast „zaatakowany odłamkiem cegły” przez napastnika. 

  Ta sama Wielkanoc 1926 roku była też feralna dla niejakiego Józefa Prokopa. Młodzian ów, mieszkający na Słonimskiej, nieszczęśliwie się zakochał. Wielkanocne śniadanie nie wzbudziło w nim radości i nadziei. W miarę wypijanych kieliszków pogrążał się w czarnej rozpaczy. Będąc już „w stanie pijanym usiłował pozbawić się życia przez uderzenie się nożem w lewy bok”. Biesiadnicy oniemieli z przerażenia widząc, jak nieszczęsny Prokop chwycił sztuciec i z potężnym zamachem nie wycelował w tenże bok. Podarł sobie jedynie ubranie świąteczne i lekko drasnął skórę. Może w jego przypadku warto było wypić o jeden kieliszek za dużo? Ot i święta!


 Andrzej  Lechowski

Ponury proceder

   28 stycznia 1926 r., tuż po zapadnięciu zmroku, mieszkańcy domów przy ul. Grunwaldzkiej 21 i 42 znaleźli na swoich podwórkach podrzucone niemowlęta. Była to częsta praktyka.

Śledztwo szybko doprowadziło do matki podrzutków. Bliźniaki urodziła niejaka Wiera Szeń, 24-letnia panna, nieposiadająca żadnego zawodu. Dzieci nie pozbyła się sama. Pomogła jej przyjaciółka, Helena Zduniek, a zwłaszcza praktykująca bez zezwolenia akuszerka Katarzyna Miron, zamieszkała na Pietraszach. Ta ostatnia nie uczyniła rzecz jasna tego bezinteresownie. Pieniądze wzięła zarówno za ukryty poród, jak też późniejsze działania.

Za spędzenie płodów u niefortunnych służących, kelnerek i robotnic znana była już od dawna policji. Sama spędziła nieco czasu w więzieniu. W październiku 1926 r. cała trójka kobiet stanęła przed obliczem sądu. Rozprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych. Najbardziej obciążona Miron dostała pół roku bezwzględnej odsiadki. Wierę Szeń, matkę porzuconych niemowląt, która w sposób dramatyczny przedstawiła swoją sytuację materialną i strach hańby przed rodziną na wsi, sędzia Rybołowski skazał na 3 miesiące więzienia w zawieszeniu na 2 lata.

Włodzimierz Jarmolik 

Ul. Sienkiewicza 14. Kamienica gościła różne firmy

   Kamienicę przy ul. Sienkiewicza 14 zbudował Abram Łapidus. To jego inicjały znajdują się w kartuszu na szczycie fasady.  Do Białegostoku sprowadziły go interesy. Jego obecność w mieście poświadczona jest po raz pierwszy już w 1889 r., gdy urodziła się jego córka Liza. Dużo późniejsze źródła podają, że miał jeszcze syna Bennona.

   Posesja przy ówczesnej ul. Mikołajewskiej nie była pierwszą nieruchomością, jaką Łapidus nabył w Białymstoku. W 1896 r. kupił od Eliasza Łuńskiego i Icka Arkina działkę przy ul. Pocztowej wraz z murowanym piętrowym domem. Po 1919 r. była to ul. Jurowiecka 25. W tyle działki zlokalizowane były budynki fabryczne, w których działały różne prywatne zakłady włókiennicze.

  Zakup z 1896 r. był bardzo kosztowny, co świadczy o tym, że już wówczas Łapidus musiał być człowiekiem zamożnym. Niestety nie udało mi się ustalić, czym dokładnie zajmował się na co dzień. W 1904 r. w Białymstoku założył średnich rozmiarów fabrykę tekstylną przy ul. Pocztowej, poza tym niemałe wpływy miał z wynajmu mieszkań w swoich kamienicach.

   W 1907 r. został członkiem zarządu jednego z największych towarzystw ubezpieczeniowych w Białymstoku - Towarzystwa Wzajemnych Ubezpieczeń od Ognia, zarządzanego przez największych białostockich przedsiębiorców, kupców i bankierów. W 1910 r. był nawet jego głównym przewodniczącym, co potwierdza wysoką pozycję Łapidusa w lokalnej finansjerze. Tego roku zaangażował się też w prace Towarzystwa Ochotniczej Straży Ogniowej.

   Łapidus nie mieszkał na stałe w Białymstoku, ale gdy był w mieście, zatrzymywał się w swoim domu przy ul. Pocztowej. Wszystkie źródła wskazują właśnie na ten adres. Co jednocześnie utwierdza w przekonaniu, że dom przy ul. Mikołajewskiej Abram Łapidus zbudował jako dochodową inwestycję w centrum Białegostoku. Ogromne zyski właściciel czerpał z wynajmu mieszkań, lokali biurowych i handlowych, których w całym obiekcie nie brakowało. Podobnie zresztą czynili inni okoliczni właściciele, jak chociażby opisani wcześniej wspólnicy Metz i Szulc, budowniczowie kamienicy przy Sienkiewicza 22.

   Przez kolejne dekady przez wnętrza domu przewinęły się setki osób i dziesiątki firm. Nie sposób wszystkich wymienić, warto jednak wspomnieć o tych najważniejszych. W 1913 r. działała tu drukarnia i grawernia "Progress" Epsztejna, jedno z pomieszczeń zajmował kantor bankierski Hersza Rappoporta oraz zakłady krawieckie: damski Cejtlin i Klejnhorna oraz męski Zingera. Niejaki Kejdanowicz sprzedawał tu także zegarki i srebra.

   W kolejnym roku źródła notują sklep galanteryjny Szmula Medownika. Przed 1915 r. mieszkali tu przedsiębiorcy, adwokaci, urzędnicy i nauczyciele. Siedzibę w domu Łapidusa ulokował oddział Towarzystwa Krzewienia Oświaty Wśród Żydów. A więc białostocki "high life" czasów rosyjskich.

   Aż do lat 30. XX w. kamienica należała do Abrama Łapidusa, który nadal mieszkał w Grodnie. Zmarł około 1934 r., tego roku bowiem Sąd Okręgowy wszczął postępowanie spadkowe. Prawa do kamienicy odziedziczył Benno Łapidus. W 1937 r. założył spółkę firmową "Irasko" zajmującą się sprzedażą wyrobów powroźniczych, z siedzibą przy ul. Różańskiej 7. Właścicielem pozostawał do II wojny światowej.

   Wysoki poziom i prestiżowy charakter kamienicy Łapidusów utrzymał się przez całe międzywojnie i bez przesady można powiedzieć, że także do dnia dzisiejszego. Już pobieżne przejrzenie księgi adresowej Białegostoku z 1932 r. uzmysławia mnogość osób mieszkających oraz ilość firm istniejących pod adresem ul. Sienkiewicza 14. Żyli i pracowali tu lekarze Jan Walewski i Betty Mielnik-Wygodzka, wiceprezes Białostockiej Ochotniczej Straży Ogniowej Samuel Połoński, referendarz magistratu Stanisław Ornstejn, dentyści Sara i Aron Bernblum, kilku większych przedsiębiorców. 

   W parterze od frontu i w oficynach były kawiarnia z buzą Macedończyka Najdo Stojanowicza, pralnia "Atłas", woda sodowa i cukierki Mordko Lewina, bar "angielski" Saula Zaksa, sprzedaż sukna, rozlewnia esencji octowej, znany w całym mieście "Dom Bankowy" Romualda Tylickiego, firmy ubezpieczeniowe, przedstawicielstwa i komisy, a nawet fabryka beretów baskijskich. 1 września 1936 r. przy Sienkiewicza 14 zainaugurowano działalność Prywatnego Instytutu Muzycznego prowadzonego przez Helenę Frankiewicz, w którym pracowały jej siostry Zofia i Jadwiga.

   Budynek przetrwał zniszczenia wojenne, głównie dzięki zaangażowaniu Jana, ojca sióstr Frankiewicz. Po wojnie przeszedł na własność skarbu państwa. Pomimo starań o odzyskanie praw własności przez Józefa Goldberga, szwagra Bennona Łapidusa, Sąd Grodzki (notabene mieszczący się w kamienicy przy ul. Sienkiewicza 14) zdecydował o pozostawieniu obiektu w posiadaniu państwa. W 1950 r. upaństwowiono także Instytut Muzyczny, działający jeszcze do 1973 r. Po remoncie kamienicę przeznaczono na potrzeby Wydziału Sztuki Lalkarskiej Warszawskiej Akademii Teatralnej. Stan ten trwa do dziś.


Wiesław Wróbel 

Białostockie kolarstwo ponad 100 lat temu

   Pierwszy rower w Białymstoku pod koniec XIX wieku (nazywany wielocypedem) miał syn przemysłowca Hermana Comminchau - znanego i bogatego fabrykanta sukna. Więcej tych dwukołowych pojazdów zaczyna się pojawiać około 1904 r. Ale wciąż jest to luksus, na który mogli sobie pozwolić tylko bogaci.   Zainteresowanie rowerami jednak wzrastało. W 1913 r. były w Białymstoku cztery sklepy z rowerami, sprzedawano w nich również maszyny do pisania i do szycia. A w latach 1932-1939 sklepów i składów rowerowych znajdowało się już 17.

  Początek białostockiemu kolarstwu dał legendarny pułkownik Mikołaj Kawelin. Ten carski oficer, właściciel dóbr Rafałówka i okolic, był wielkim mecenasem sportu. Po 1918 r. pozostał w Polsce. Był prezesem Jagiellonii (kibice uhonorowali go ostatnio, restaurując jego grób na cmentarzu w Warszawie, zaś radni białostoccy - do czego się przyczynił Zbigniew Karlikowski - nazwali imieniem Kawelina jedno z rond).

   A wracając do historii, to z inicjatywy właśnie Kawelina 15 sierpnia 1905 r. odbył się pierwszy wyścig kolarski. Trasa liczyła 32 km i wiodła od Zwierzyńca szosą do Zielonej, potem szosą obwodową dookoła miasta i z powrotem do parku miejskiego. Tu - jak pisze Zbigniew Karlikowski - na mecie miejsca honorowe zajęli fabrykanci, kupcy, przedstawiciele władz miejskich.  Zwyciężył Konstanty Żyłkiewicz. Miał 23 lata, był marynarzem floty carskiej, walczył w wojnie rosyjsko-japońskiej. Nic dziwnego, że stał się ulubieńcem kibiców. Wygrywał kolejne zawody w latach: 1909, 1910 i 1911.

   Zaś trasa od Zwierzyńca do parku stała się tak popularna, że organizowano na niej zawody co roku, aż do wybuchu wojny. W wolnej Polsce białostockie kolarstwo odradza się dopiero w 1925 r., kiedy to znów zorganizowano wyścig dookoła miasta o mistrzostwo Białegostoku. Wygrał Stanisław Kłosowski.

   Natomiast gwiazdą rowerową w okresie międzywojennym był policjant Alojzy Lul. Nie było mu równych. W latach 1930-1939 odniósł 44 zwycięstwa.

   Los jednak nie oszczędził tych wybitnych kolarzy. Konstanty Żyłkiewicz w 1944 r. zostaje aresztowany przez NKWD pod fałszywym zarzutem współpracy z Niemcami. Zesłany na Syberię, przebywał tam do 1946 r. Po powrocie do Białegostoku w 1947 r. zostaje ponownie aresztowany przez UB.   Powodem jego kłopotów było to, że córka jego wyszła za mąż za ewangelika i oboje wyjechali do Niemiec. 

 

  Żyłkiewicz skazany na osiem lat, karę odbywał w Barczewie, jednym z najcięższych więzień w Polsce. Kiedy po sześciu latach wyszedł na wolność, dom jego przejął skarb państwa, a on z rodziną musiał zamieszkać w mieszkaniu lokatorskim przy ul. Stołecznej.   Wrócił do swego wyuczonego zawodu - zegarmistrza. Był znakomitym fachowcem i wraz z synem Mikołajem został głównym konserwatorem zegara na Ratuszu Miejskim. Zmarł w 1967 r. w wieku 85 lat.

   Jeszcze bardziej tragiczne są dzieje Alojzego Lula. Z zawodu policjant, po wybuchu wojny wraz z innymi mundurowymi aresztowany przez NKWD i osadzony w Ostaszkowie. Na wiosnę 1940 r. wszystkich masowo wymordowano w Miednoje.

- Moje poszukiwania informacji o tym wybitnym kolarzu trwały dwa lata - mówi Zbigniew Karlikowski. - Gdzie ja nie pisałem, do PCK, do urzędów, archiwów.  Niestety, trop był ciągle niewłaściwy, bo jak się okazało, jego nazwisko przekręcono. A w PRL został całkowicie zapomniany i wykreślony. Wertując przedwojenną prasę, opisującą wyczyny Lula, byłem nim zafascynowany, dlatego mam szczególną satysfakcję, że udało mi się ustalić tyle faktów z jego życia osobistego i sportowego.

  Ciekawą postacią był też Stanisław Kłosowski. Zawodnik Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół", z zawodu dyplomowany elektryk. Terminował w słynnej firmie elektrycznej Józefa Lelusza. Tu ciekawostka, którą wyszperał Zbigniew Karlikowski - otóż kiedy nastąpiła awaria światła w hotelu Ritz i wysłana przez Lelusza ekipa nie potrafiła znaleźć przyczyn awarii, to właśnie Kłosowski poradził sobie z naprawą.

   Po rozstaniu z czynnym kolarstwem wziął się za biznes. Otworzył dwa sklepy, jeden, z konfekcją przy Sienkiewicza, okazał się nietrafiony, ale drugi - rowerowy i ze sprzętem radiowym przy Kilińskiego - cieszył się zainteresowaniem. Kłosowski, chociaż mu się dobrze powodziło i miał samochód oraz motocykl, to nie rozstawał się z rowerem. Jeździł nim przez okrągły rok, do późnych lat swego życia. Cały czas mieszkał przy ul. Koszykowej 13. Zmarł w 1989 r., mając 84 lata.


Alicja Zielińska

Rowerowa podróż dookoła Europy

    Na początku 1930 r. szeroko komentowany był wyczyn zawodnika Żydowskiego Klubu Sportowego Z. Wolańskiego. Odbył on rowerową podróż dookoła Europy przejeżdżając 10 000 kilometrów. Po powrocie do Białegostoku stwierdził, "że cieszy się najlepszym zdrowiem, że jego wyczyn sportowy zahartował go tak dalece, że po odpoczynku uda się znowu w nową, tym razem już większą podróż". 

  Ciekawostką jego wyprawy było to, że w krajach, które odwiedzał porozumiewał się w języku esperanto. Ze zdziwieniem stwierdził, że w Holandii mógł się dogadać nawet z pilnującym ulicznego ruchu policjantem.   

Odwiedzając Antwerpię został gościem honorowym trwającej właśnie Międzynarodowej Wystawy, której kierownictwo nagrodziło go brązowym medalem. Po powrocie do domu podkreślał, że wszędzie był przyjmowany niezwykle serdecznie, a szczególnej pomocy doświadczył w polskich placówkach dyplomatycznych i wśród Polonii.  Dodatkowym akcentem tej wyprawy było to, że Wolański odbył swą podróż na rowerze wyprodukowanym w Białymstoku. To dopiero promocja! A było czym się chwalić. 

  Już pod koniec XIX wieku na czele rowerowego biznesu stanął Izrael Gotlib, który w swoim sklepie przy Lipowej, naprzeciwko cerkwi, otworzył specjalny dział z rowerami. Na zapleczu uruchomił zakład naprawczy. Gotlibowie w następnych latach przewodzili w tej branży. W zakładach, które mieściły się przy ulicy Łąkowej produkowali rowerowe ramy. Ich głównymi konkurentami byli bracia Grodzieńscy.

  Mieli oni duży skład rowerowy przy Pałacowej. Pewną popularnością na przełomie wieków cieszył się "Amerykański magazyn rowerowy" przy Lipowej. Tuż przed wybuchem I wojny światowej do tych potentatów dołączyli Wajner i Rudawski prowadzący skład rowerowy przy Mikołajewskiej (Sienkiewicza). 

  Jednak dopiero w okresie międzywojennym rower na dobre zawładnął wyobraźnią białostoczan. Jednym z najpoważniejszych sprzedawców był Wolf Wilk. Jego sklep znajdujący się przy Lipowej 14 był mekką miejscowych amatorów kolarstwa. 

  Powstała też w Białymstoku Wytwórnia Ram Rowerowych Ropol, która mieściła się przy nieistniejącej dziś ulicy Wilczej. Wolf, Wilk, Wilcza - to niebywały wilczy zbieg okoliczności. Białostockie rowery były, jakbyśmy to dziś określili, składakami. Poszczególni wytwórcy kupowali podstawowe części u różnych producentów i sami montowali pojazdy. Każdy jednak dbał o swoją markę. Zamawiano więc firmowe dzwonki, montowane na rowerowych kierownicach. Na nich wyraźnie widać było nazwy i adresy magazynów. Najpopularniejszymi rowerami były właśnie te od Wilka. Cieszyły się dobrą opinią jako niezawodne, proste w obsłudze i dostępne po rozsądnych cenach.

  Mimo wszystko zakup roweru był poważną inwestycją. Nie wszystkich było na nie stać. Jednym z pierwszych, który podjął próbę zmiany tego stanu był właściciel domu handlowego Bronisław Perłowski. Magazyn mieścił się przy Lipowej 6 w słynnym Pasażu Warnholza, zwanym też domem ze szklanym dachem. Perłowski w 1925 r. oferował rowery popularnej marki Ormonde nie dość, że po cenach fabrycznych to jeszcze należność rozkładał na 6 miesięcznych rat. Na białostockich ulicach wkrótce zaroiło się od rowerzystów. Niestety często stanowili oni poważne zagrożenie dla przechodniów, a byli też ofiarami w kolizjach z samochodami i dorożkami.

  Rosnąca popularność rowerów spowodowała, że pojawili się kolejni śmiałkowie, którzy zapragnęli dalekich, egzotycznych podróży. Wiosną 1936 r. na wyprawę wyruszył białostocki kolarz Henryk Odachowski. Postanowił dojechać z Białegostoku do Konstantynopola. Cel wyprawy był jasny. Odachowski, członek klubu kolarskiego mówił, że "podróż ta o charakterze sportowo-turystycznym będzie miała na celu wykazanie tężyzny fizycznej sportu wśród białostoczan oraz doskonałości i wytrzymałości sprzętu kolarskiego białostockiej produkcji".

  Białostoczanie z podziwem obserwowali te wyczyny. Być może sami chcieliby też poczuć ducha przygody, wolności, sławy. Dla nich więc w 1924 r. wyzwaniem były "wycieczki naokoło świata po Europie, Indiach, Japonii i Ameryki, z postojem w najpiękniejszych zakątkach". 

  Tu następowała ich długa lista. Tych, którzy mieli jakieś obawy przed podjęciem takiego ryzyka organizatorzy zapewniali, że "zapewnia się uczestnikom towarzystwo wysoce przystojnych panów i odwrotnie.   Czas trwania wycieczki nie nuży. Koszta minimalne. Przygody awanturnicze i … miłosne w przygotowaniu, gwarancja powrotu bez uszkodzeń zapewniona". To była nadzwyczajna okazja. Zobaczyć cały świat i jeszcze te przygotowania miłosne! Podróż ta nie liczona była jednak w tysiącach kilometrów, ale kilkudziesięcioma minutami spędzonymi w fotelu kina Apollo przy Sienkiewicza 22, które w ten sposób reklamowało swój repertuar. 

Andrzej Lechowski

Złodzieje nie gardzili papierosami

   Wybór papierosów w przedwojennym Białymstoku był przeogromny. Można było je dostać w specjalnych kioskach tabacznych na Lipowej, Rynku Kościuszki, Sienkiewicza czy Kilińskiego. Wyroby tytoniowe miały zawsze swój dział w rozlicznych sklepikach kolonialnych, hotelach, restauracjach, kinach, no i oczywiście w bufecie dworcowym.

    Oprócz tego działała kontrabanda. Poszukiwacze tańszego dymka mogli go znaleźć na Siennym lub Rybnym Rynku, u żydowskich kramikarzy lub ręcznych sprzedawców. Trafiały tam szlugi i zapałki z Niemiec, Estonii czy Łotwy via Gdańsk.

    Oczywiście papierosy były różne, lepsze i gorsze, droższe i tańsze. Wszystko zależało od potrzeb i możliwości płatniczych klienta. Nie dotyczyło to rzecz jasna złodziei. Na samym szczycie monopolowej, papierosowej hierarchii stały z pewnością przednie egipskie - 1 zł 80 gr. za paczkę (20 sztuk) i zwykłe egipskie o 40 gr. tańsze. Potem szły popularne filtrowce - mewy, hele, płaskie, grand prixy czy damesy.

    Dla mniej wybrednych palaczy sprzedawano bezustnikowe - sfinksy, bałtyki lub rarytasy. Zupełnie ubodzy miłośnicy palenia mogli za 1 gr. kupić jednego papierosa marki junak, wiarus albo szczególnie paskudny w smaku macherkowy.

Chojraków z chanajkowskich zaułków nie obowiązywały oczywiście żadne ceny. Gdy włamywali się do sklepu, szukali najwartościowszego łupu. Papierosy były zawsze mile widziane.

   Oto na przykład co wydarzyło się na początku 1931 roku. Nocną porą jakiś przemyślny włamywacz usunął najpierw po cichu szkło okienne, później również sprawnie uporał się z wewnętrzną okiennicą i już był w środku restauracji Adama Anisko przy ulicy Sienkiewicza 39. Wyniósł z niej wiele cennych rzeczy. M.in. posrebrzane sztućce, kilkanaście białych obrusów, aparat radiowy marki Philips, no i oczywiście nie zapomniał o sporym zapasie papierosów. Te były mu szczególnie niezbędne.

   Przedwojenna, gazetowa kronika kryminalna co i rusz wzmiankowała o papierosowych złodziejaszkach. Nie było dla nich żadnych przeszkód, ażeby dobrać się do upragnionego celu.

    Wiosną 1932 roku okradziony został sklep Sielewicza przy ul. Sienkiewicza 109. Tym razem opryszki musieli się sporo natrudzić. Najpierw dostali się na sąsiadujące z obiektem zainteresowań podwórko, stamtąd przeleźli przez murek i wdrapali się na strych. W ruch poszedł niezastąpiony w takich razach świder i przez dziurę w suficie spuścili się do sklepowego magazynu.

    Połów się opłacił. Jak odnotowano w policyjnym protokole, zginęło wyrobów tytoniowych na prawie tysiąc złotych. Urząd Śledczy oczywiście rozpoczął dochodzenie, a nawet znalazł podejrzanego o kradzież. Był nim 22-letni Władysław Korn. Niestety z braku przekonywujących dowodów winy sąd uniewinnił gagatka.

    Jeszcze bardziej stratny okazał się Eugeniusz Wojdyński, który prowadził sklep kolonialny przy ul. Dąbrowskiego 20. Amatorzy jego towarów dostali się tam w nocy przez wybity otwór w ścianie i wynieśli moc wódki i papierosów. Strata - 2 tys. zł.

    W 1933 roku prawdopodobnie ta sama szajka, kradnąca papierosy, jeszcze parokrotnie dała znać o sobie. W styczniu okradziona została trafika Chany Dubnej przy ul. Piwnej 2. Znowu był to otwór w suficie i strata blisko tysiąca papierosów.  W lutym ofiarą złodziei padł kiosk "Plutos" przy ul. Kilińskiego. Oprócz sfinksów i machorkowych nocni palacze nie pogardzili także słodyczami w postaci czekolad, cukierków i lizaków. 

    Marzec to z kolei występ złodziejaszków przy ul. Mickiewicza 42. Znowu otwór w ścianie sklepu kolonialnego S. Gelbarta, no i manko na łączną sumę 500 zł. Oczywiście w produktach tytoniowych.


Włodzimierz Jarmolik

Translate