Kiedyś to były święta. Jedną z wielkanocnych tradycji było... strzelanie. Na wieść o Pańskim Zmartwychwstaniu, kto żyw strzelał z czego popadło.
Szczególnie w miastach zaczęło być to uciążliwe i niebezpieczne. Od 1922 roku zaczęto więc wprowadzać zakazy. W następnych zaś latach wojewoda białostocki wydawał stosowne zarządzenia zakazujące wielkanocnej strzelaniny. Dotyczyły one strzelania z „broni palnej, jak i za pomocą straszaków, petard i żabek przyrządzanych z cali chloricum i innych materiałów wybuchowych”. Niestosującym się do niego groziła kara aż do 14 dni aresztu.
Białostockim aptekom zezwolono sprzedaży cali chloricum „wyłącznie dla celów leczniczych, co do których ma się pewność, że nie użyte będzie do urządzania sztucznych wystrzałów”. Zakaz był skuteczny, bo obyczaj wielkanocnej kanonady zanikł. Przeniósł się jednak na Nowy Rok, co wskazywać może na zasadność dyskusji o wyższości jednego święta nad drugim.
Strzelanie, strzelaniem, ale to, że Wielkanoc nie obejdzie się bez drożdżowej baby i mazurków, wiadomo jest od wiek wieków. Białostoczanie w świątecznych kulinariach mieli dużo szczęścia. Białystok, z racji swego położenia podciągał co lepsze łakocie z zachodu i jeszcze lepsze ze wschodu. Przeto na tutejszym świątecznym stole pełno było „znanych ze swej dobroci własnych wyrobów”.
Tymi słowami właściciel cukierni przy ulicy Rynkowej, Witold Lubczyński, zachęcał do świątecznych zakupów. Rynkowa? Tak w pierwszych miesiącach 1919 roku oficjalnie nazywał się Rynek Kościuszki. Ale święta to też i strój wykwintny. Na Lipowej pod 6, w pasażu Warnholtza, znajdował się elegancki salon mody Stanisława. W nim to na Wielkanoc 1919 roku polecano „wielki wybór bluzek, krawatów, rękawiczek, pończoch oraz kapeluszy żałobnych i krepy". Te żałobne akcesoria należało nosić w Wielki Piątek!
Szał świątecznych zakupów ogarniał wszystkich. W mieście brakowało kartofli, cukru, mąki, często chleba, ale święta rzecz święta. W magazynie u braci Głowińskich na Rynku pod 9 był wielki wybór „wanilii we flaszkach, rodzynków sułtańskich i innych, śliwek suszonych, herbaty chińskiej, oliwy nicejskiej, masła, sera śmietankowego, rolmopsów z ogórkiem na sztuki, śledzi szwedzkich i marmolady owocowej". Głowińscy stawali wprost na głowie, aby klient nie musiał głowić się, gdzie zdobyć niezbędne świąteczne specjały. Najlepsze interesy robili jednak rzeźnicy.

Białostoccy masarze „wyzyskiwali tę okoliczność, iż cała ludność zarówno chrześcijańska jak i żydowska, zmuszona jest zakupić mięso na święta". Zdarzało się tak, jak przed Wielkanocą 1922 roku, że ceny potrafiły podskoczyć w górę i trzy razy dziennie! Co przezorniejsi białostoczanie hodowali więc własne świnki, drób i co tam jeszcze. To na święta jak znalazł... dla złodziei. W wielkim tygodniu wieprzki zmieniały właścicieli jeden po drugim.
Wiadomo też, że śniadanie wielkanocne to nie tylko pofolgowanie sobie w obżarstwie. Czymś to trzeba popić. Blisko dworca, cóż za wygoda dla podróżnych, na Świętego Rocha 21 był skład win i wódek A. Wawrzeckiej.
Nęciła ona amatorów „na święta wielkim wyborem gatunków wódczanych”. Jak zwykle największy ruch był u Lifszyca, na rynku. Posiadał on „na święta wielki wybór win, wódek, likierów i koniaków” po cenach „najumiarkowańszych”. Ale amatorów „wódeczki na święta” ceny nie interesowały. Przekonali się o tym wspomniani bracia Głowińscy. Przed świętami w 1927 roku zgromadzili spore zapasy spirytualiów. Nie wszystko udało się sprzedać. Pozostały duże zapasy. Ale nie na długo.
Cud wielkanocny z soboty na niedzielę nie był udziałem Głowińskich. Łotry, co to powinny w piekle się smażyć, wybiły dziurę w ścianie pod schodami i przez nią dostały się do sklepu, plądrując go doszczętnie. Rano w niedzielę, na alleluja, sklep był już pusty.
Na Wielkanocy każdy chciał zarobić. Fajwel Janowski, właściciel fabryki tytoniowej na święta w 1922 roku wypuścił na rynek „nową partię papierosów wysokiego gatunku Boy i Salut”.
Redakcja „Dziennika Białostockiego” ogłaszała zaś, że przyjmuje „ogłoszenia świąteczne firm miejscowych z 20% rabatem”. A mądry kupiec doskonale wiedział, jak ogłoszeniową kurtuazją ująć klienta. Kto jak kto, ale białostoccy Macedończycy mieli tę umiejętność we krwi. Rokrocznie więc składali białostoczanom świąteczne życzenia.
Nie były wyszukane, ale ujmowały. „Szanownej Klienteli życzy Wesołych Świąt Pajkow właściciel macedońskiej Buźni. Rynek Kościuszki 26”. Jego konkurent nie pozostawał dłużny i ogłaszał, że „Macedoński salon Orient Stojanowicza ul. Sienkiewicza 14 życzy Szanownej Klienteli Wesołych Świąt”.
Sprawą świąt w 1920 roku zajęła się rada miejska. W Wielkim Tygodniu, we wtorek, 30 marca, przygotowania świąteczne były tematem całej sesji. Rada zebrała się w sprawie „wniosku nagłego", który wpłynął od urzędników magistrackich. Prosili oni o „wypłacenie przed świętami jednorazowego zasiłku na święta w wysokości miesięcznego poboru”.
Jak to zwykle bywa, najpierw wybuchła awantura proceduralna. Część radnych była pracownikami magistratu. Pozostali więc radni oburzali się, że niektórzy ich koledzy będą sędziami we własnej sprawie. Zwaśnione strony pogodził sekretarz rady Władysław Kolendo. W swoim wystąpieniu nawiązał do przygotowywanej ustawy sejmowej, na mocy której urzędnicy mieli otrzymać „nadzwyczajnego zasiłka świątecznego na Święto Wielkiejnocy”.
Postanowiono więc, że białostoccy urzędnicy dostaną zasiłek zwrotny, który zostanie umorzony po uchwaleniu przez Sejm „zasiłka”, który wówczas nazwano trzynastką. O bądź błogosławiona, kto cię zaznał! Ale tamta trzynastka sprzed 90 lat była prawdziwym błogosławieństwem. Pensyjki magistrackie w 1920 roku to była prawdziwa bieda.
W białostockim magistracie pomagano więc sobie organizując pracowniczą kooperatywę. Na Wielkanoc zaopatrzyła ona swych członków w 5 funtów słoniny i 3 funty kaszy. Gdy radni przebrnęli przez sprawę „zasiłka”, to z dramatyczną interpelacją wystąpił radny Konstanty Kosiński. Zapytał on wiceprezydenta Witolda Łuszczewskiego „dlaczego pracownicy miejscy otrzymali cukier na święta, wówczas gdy ludność cukru nie dostała”? Łuszczewski długo i zawile tłumaczył się z tej podejrzanej sprawy.
W sukurs przyszedł mu wiceprzewodniczący rady mecenas Władysław Olszyński, który ze względu na późną porę stwierdził, że czas kończyć obrady i okrzykiem „Wesołego Alleluja!” zamknął sesję.
Jak w tym zgiełku przygotowań i zakupów odnaleźć sedno tego święta. To nie tylko nasz dzisiejszy dylemat. Z tą trudnością w 1922 roku zmagał się białostocki uczeń, który pisał, że „święta mi się strasznie podobają. Bo i uczyć się nie trzeba i w domu przyjemnie przez jakieś trzy dni”. Zasłyszana przezeń rozmowa pomiędzy rodzicami, też taka jakby dzisiejsza. – Słuchaj, święta idą. Co myślisz? Trzeba by choć trochę tego i owego dla dzieci – zwraca się żona do męża. A on jej na to – Myślę, żebyś mi dała spokój! Nie mam pieniędzy.
Wielki Tydzień i sama Wielkanoc to jest czas skupienia. Gdzie tam czas na rozrywki. Jeszcze do 1922 roku z okazji świąt wszystkie białostockie kina były zamykane na cztery spusty. Jedynie w drugi dzień świąt na swoje spektakle zapraszał Teatr Popularny.
W lokalu Koła Polek, na Sienkiewicza 36, w dyngus wystawiano sztukę Stanisława Przybyszewskiego „Dla szczęścia”. Jednak w następnych latach to właśnie na święta przygotowywano specjalne premiery. Trzeba przyznać, że początkowo starannie dobierano repertuar tak, aby choć trochę było po bożemu. Ale to miłe złego początki.
W następnych latach było już o wiele gorzej. Szczytem wszystkiego była „Wielka Świąteczna Premiera” przygotowana w kinie Apollo. W Niedzielę Wielkanocną 1928 roku wyświetlono w nim film „Cyrk” z Charlie Chaplinem. W tyle nie pozostawało też kino Modern, które zapowiedziało „Świąteczną premierę dla młodzieży dozwoloną”. Wyświetlano na Wielkanoc film, w którym udział brały „lwy, tygrysy, niedźwiedzie – balet – szczyt sensacji i pomysłowości”.
To wszystko miało posmak skandalu, Komentowano, że nawet libertyński Ritz zamknął na święta swoje restauracje. Nieczynne były od piątkowego popołudnia do wtorkowego wieczora.
Po pokonaniu trudności z zaopatrzeniem, po ominięciu wszelkich pokus nieświątecznych, można było wreszcie świętować. Śniadanie wielkanocne zawsze było doskonałą okazją do wyjaśniania sobie wzajemnych, rodzinnych i sąsiedzkich żalów i animozji. Problem tylko w zachowaniu proporcji pomiędzy poziomem emocji i wypijanej wódeczki. Im obydwa wskaźniki wyższe, tym trudniej o pojednawcze słowa i gesty.
Niestety, tak też było w 1926 roku na wielkanocnym śniadaniu u państwa Tarnowskich. Ledwo zasiedli oni do śniadania w swym miłym, drewnianym domku na Wygodzie, gdy drzwi z łoskotem się otwarły i do mieszkania „wtargnął Paweł Olechna, który na tle porachunków osobistych zdemolował urządzenia domowe”. Do „likwidacji awantury” wezwano posterunkowego, który został natychmiast „zaatakowany odłamkiem cegły” przez napastnika.
Ta sama Wielkanoc 1926 roku była też feralna dla niejakiego Józefa Prokopa. Młodzian ów, mieszkający na Słonimskiej, nieszczęśliwie się zakochał. Wielkanocne śniadanie nie wzbudziło w nim radości i nadziei. W miarę wypijanych kieliszków pogrążał się w czarnej rozpaczy. Będąc już „w stanie pijanym usiłował pozbawić się życia przez uderzenie się nożem w lewy bok”. Biesiadnicy oniemieli z przerażenia widząc, jak nieszczęsny Prokop chwycił sztuciec i z potężnym zamachem nie wycelował w tenże bok. Podarł sobie jedynie ubranie świąteczne i lekko drasnął skórę. Może w jego przypadku warto było wypić o jeden kieliszek za dużo? Ot i święta!
Andrzej Lechowski