Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zbyszek Rećko "Trzynastka"

 

   Zbyszek Rećko wychowywał się w Białymstoku przy ul. Drewnianej. Po wrześniu 1939 roku ten szesnastoletni młodzieniec został zupełnie sam. Uciekając przed Sowietami (groziła mu deportacja) trafił do Warszawy, skąd został wywieziony na roboty przymusowe do Bawarii.

  Jesienią 1941 roku uciekł także stamtąd i wrócił do rodzinnego miasta, będącego już pod okupacją niemiecką. Związał się z Bojową Organizacją "Wschód", która skierowała go do pracy w siedzibie Gestapo. Wykorzystano fakt, że babka Zbyszka była pochodzenia niemieckiego.

  Tak nowy strażnik i tłumacz stał się "wtyczką" podziemia w gmachu przy ul. Sienkiewicza 15. Dostarczał BOW materiały z przesłuchań, a więźniom przenosił żywność i grypsy. Gdy jesienią 1942 roku. Gestapo aresztowało trzech członków sztabu i łączniczkę Okręgu AK Białystok, dowództwo organizacji zwróciło się o pomoc do Zbyszka.

  W nocy z 31 października na 1 listopada Zbyszek uśpił strażników aresztu bimbrem z dodanym środkiem nasennym. Wyprowadził więźniów i przekazał ich grupie osłonowej AK. Na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności on i uwolniona łączniczka musieli wycofać się sami. Na ul. Kościelnej zatrzymał ich uzbrojony niemiecki strażnik pocztowy, Zbyszek strzelił pierwszy. 

  To była jedyna ofiara tej spektakularnej akcji, głośnej w kraju i za granicą, upamiętnionej po wielu latach tablicą. Wściekli Niemcy w odwecie rozstrzelali 25 osób, w tym przyjaciela i kuzynkę Zbyszka.Za pomoc w ujęciu głównego sprawcy wyznaczyli wysoką nagrodę, ścigali z pomocą listów gończych.

  Rećko opuścił Białystok i znów trafił do Kapic, następnie do okolicznych lasów. Już jako żołnierz AK ps. "Trzynastka" ("13") ukończył konspiracyjną szkołę podchorążych i został przydzielony do okręgowego oddziału Kedywu.

  Pomiędzy licznymi akcjami regularnie odwiedzał Kapice i zaprzyjaźniony dom Czajkowskich. Także Ania, jako łączniczka AK ps. "Plewka", regularnie bywała w siedzibie sztabu Obszaru AK Białystok, którego ochroną zajmował się oddział Zbyszka. Zimą 1943 r. zaręczyli się.

  Po ciężkich walkach latem 1944 r. i przejściu frontu żołnierze AK zostali chwilowo zdemobilizowani. Zbyszek i Ania wykorzystali ten moment i 10 października 1944 r. stanęli na ślubnym kobiercu. Jednak już 7 listopada, w wyniku donosu konfidenta Anna została aresztowana i wywieziona do sowieckiego łagru w Ostaszkowie.

  Zbyszek ponownie został sam. Zrozpaczony zgłaszał się na ochotnika do najniebezpieczniejszych akcji. 21 stycznia 1945 r. spotkał na swej drodze oddział NKWD-UB. Próbował uciekać, ale zostało ciężko zraniony i w tym stanie przewieziony do więzienia w Białymstoku. Przetrzymywany w piwnicy, bez pryczy i kubła na fekalia, nie poddał się i do końca odmawiał wydania swoich przełożonych. Lada dzień spodziewał się śmierci z rąk oprawców.

  9 maja kilku więźniów rozbroiło strażników i otworzyło część cel w więzieniu przy ul. Kopernika. Z pomocą współosadzonych uciekł też ledwie żywy Zbyszek. Dotarł do Kapic, następnie dzięki kolegom z organizacji do Warszawy.

  Po wielomiesięcznym leczeniu powrócił do konspiracji, był adiutantem komendanta Okręgu WiN Białystok ppłk. Mariana Świtalskiego "Sulimy", wykonywał najniebezpieczniejsze i najbardziej odpowiedzialne zadania. Stracił nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek ujrzy Anię.

  Ona jednak wróciła 31 stycznia 1946 r. Znów byli razem, spędzali czas działając i walcząc, cały czas w terenie. Sypiali w ukrytych ziemiankach, lub u znajomych gospodarzy, jedli co się udało zdobyć, ale byli szczęśliwi. Bo wreszcie razem. Ich szczęście i tym razem nie trwało jednak długo, zaledwie kilka miesięcy.

  W październiku Zbyszek z kolegą z konspiracji wykonali dramatyczną akcję w Warszawie. 11 października rano wrócili pociągiem na Białostocczyznę. Drogę z Szepietowa do konspiracyjnego lokum przerwała im obława. 

  Na skraju lasu Zbyszek upadł raniony śmiertelnie serią z automatu. Jego zwłoki przewieziono do siedziby UB w Wysokiem Mazowieckiem, pogrzebano na miejscowym cmentarzu, w bezimiennym grobie. Miał zaledwie 23 lata.

  Annie nie zależało już na życiu. Tak jak poprzednio Zbyszek, teraz ona rzuciła się w wir działań konspiracyjnych nie zważając na swoje bezpieczeństwo.

  Aresztowana znalazła się w białostockim więzieniu. Została skazana na sześć lat, jednak dzięki amnestii szybko wyszła na wolność. Znalazła w sobie siłę, aby żyć i pochować męża tak, jak na to zasłużył. 

  Podstępem uzyskała zgodę na ekshumację, odnalazła właściwy grób i 10 października 1947 roku, w trzecią rocznicę ślubu, ekshumowała zwłoki męża. Następnego dnia, równo rok po tragicznej śmierci Zbyszka, pochowała go na cmentarzu parafialnym w Kobylinie.


http://www.polska1918-89.pl/pdf/bohater,-o-ktorym-mielismy-zapomniec,6256.pdf

Leon Suszyński

  Dzień 1 marca -to Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Niezłomnych i Wyklętych- szli walczyć o Twój dom.

  Wspomnienia o może mało znanym Leonie Suszyńskim -ps.,,P-8,,.Urodził się w Białymstoku, zamieszkały przy ulicy Białostoczek 24.Okres działania w A.K.- październik 1945 - kwiecień 1947 r.        Sierżant i dowódca oddziału liczącego ok.60 osób. Teren działania -powiat białostocki (Czarna Wieś, Knyszyn, Krypno, Obrubniki, Wasilków ) oraz tereny Puszczy Knyszyńskiej.    

   W roku 1939-walczył broniąc Grodna. W 1943r.brał udział w akcji Ostra Brama. Jego żona z domu Drozdowicz-Helena p.s. ,,Orlica,, Była łączniczką. Leon Suszyński z polecenia W.I.N. pracował w policji niemieckiej i uprzedzał o mających aresztowaniach. Uratowani zostali w ten sposób-brat Leona-Antoni, siostra Heleną, oraz Czesław Wiciński i bracia Linowscy- mieszkańcy Białostoczku. W roku 1943 przeszedł do konspiracji.

  Zaliczał zwycięskie potyczki : na posterunek M.O. w Knyszynie, rozbicie oddziałów U.B. i K.B.W. w Letnikach i innych starciach z oddziałami U.B. Po rozproszeniu oddziału przez jakiś czas się ukrywał. Po ogłoszeniu amnestii dn.15.kwietnia 1947r.-ujawnił się.Otrzymał Zaświadczenie z U.B. Sokółka o skorzystaniu przez Leona Suszyńskiego z amnestii.

Zaświadczenie wydano 13.grudnia 1947r. Leon Suszyński był dobrym znajomym mego ojca.Swoją działalność w oddziałach A.K utrzymywał w ścisłej tajemnicy.

  Po powrocie do domu, został aresztowany w miejscu zamieszkania przez U.B. Ślad po nim zaginął. Dopiero w 2009roku -jego syn Kazimierz mieszkający we Wrocławiu oświadczył, że jego ojciec otrzymał wyrok -8 lat więzienia. 

  Leon Suszyński zmarł we Wrocławiu i tam został pochowany. Do rodzinnego domu nigdy nie powrócił.

Zbigniew Karlikowski

Kawelin i jego pies

  " Siedziałem sobie dzisiaj na ławce na początku bulwaru Zyndrama Kościałkowskiego. Zamyślony i zapatrzony w kościół Farny nie dostrzegłem tego czegoś. To było brzydkie, paskudne i w pierwszym momencie przypominające jakąś poczwarę. 

 Mało co nie spadłem z ławki gdy zobaczyłem tego psa. Patrzył się swoimi wielkimi ślepiami w moją stronę, a ten jego rozdziawiony pysk i obwisłe brzuszysko nie dodawało mu uroku. Na szczęście to tylko rzeźba. Podszedłem do niej by bliżej się mu przyjrzeć. Hmmm… Dlaczego ktoś takie „coś” postawił u wejścia do parku?- pomyślałem. Myśl moją przerwał jednak głos dobiegający zza moich pleców:

- Jak tam chłopcze, podobam Ci się mój wizerunek ?- usłyszałem

- Jak to!- pomyślałem przez chwilę- pies do mnie mówi ?!

Gdy się obróciłem, tuż za mną stał dostojny mężczyzna, bardzo dobrze ubrany. Z twarzy, nie ukrywam, przypominał tego psa co to stoi na postumencie.

- Witam Cię chłopcze , jestem Mikołaj Kawelin - powiedział mężczyzna. Ten pies za Tobą to moja postać tylko w innym wcieleniu- i zaśmiał się grubym głosem, kręcąc przy tym swoje sumiaste wąsiska.

Zaśmiałem się razem z nim, bo rzeczywiście psisko miało coś z osobliwego mężczyzny.

- Rzeczywiście widać podobieństwo proszę Pana- powiedziałem.

Mężczyzna zaśmiał się jeszcze głośniej, poklepał mnie po ramieniu i powiedział.

- Słuchaj, jeżeli lubisz biegać i jesteś wysportowany zajdź do mojego klubu Jagiellonii. Możesz zostać piłkarzem- mówiąc te słowa oddalił się ode mnie w stronę hotelu Ritz.

  Nie miałem szansy by mu odpowiedzieć, bo był już za daleko. Stanąłem więc jeszcze przez chwilę pod rzeźbą psa by mu się dokładniej przyjrzeć. Z tyłu sroka zatrzepotała skrzydłami na pobliskiej tui. Ciekawe było to spotkanie- pomyślałem. Na pewno zapamiętam ten dzień."

    Rzeźba buldoga angielskiego zwanego „Kawelinem” powstała z dłuta Piotra Sawickiego w 1936 roku. Cieszyła ona oczy białostoczan aż do 1944 roku, kiedy to najprawdopodobniej wojska niemieckie wycofujące się z miasta zabrały ze sobą rzeźbę, sądząc pewnie że jest zabytkiem. Replika tej rzeźby wykonana została przez Małgorzatę Niedzielko w 2005 roku.

   Prawdziwa nazwa posągu „Pies Kawelin” jest pewną zagadką, bowiem istnieją dwie wersje pochodzenia imienia osobliwego psa. Jedna z nich opiera się na anegdocie mówiącej, że wywodzi się od przedwojennego stróża hotelu Ritz. 

  Druga bardziej prawdopodobna wydaje się być wersja nawiązująca do pułkownika carskiej gwardii Mikołaja Kawelina- ziemianin, znany w Białymstoku propagator sportu, był  postacią  barwną i anegdotyczną związaną z rozrywkową  duszą  miasta. Wąsaty brzydal, przy tuszy, był ulubieńcem Białegostoku do tego stopnia, iż uroczą parkową rzeźbę buldoga angielskiego, Białostoczanie nazwali Kawelinem. Niektórzy mówią, że rzeźba jest łudząco podobna do pułkownika.


Krzysztof Sznarbachowski 

Niezwykłe lody najwyższej jakości

   W okresie międzywojennym lody na niespotykaną dotąd skalę pojawiły się na ulicy. Niezwykłą popularnością cieszyły się te, które produkował Piotr Awdonow. Miał on swą wytwórnię na Żelaznej pod 51. Codziennie rano rozpoczynała się tu produkcja nowej porcji lodów. W godzinach popołudniowych na ulice wyjeżdżały wózki. W letnie miesiące można było je zawsze spotkać na Sienkiewicza, Jurowieckiej, Fabrycznej i Warszawskiej od piętnastej do dziewiętnastej.

  Na Lipowej, Polnej (Waryńskiego), Częstochowskiej i Białostoczańskiej (Włókiennicza) wózki pojawiały się o godzinę później. Białostoczanie cenili sobie jakość tych lodów. Chętnie przeto zamawiali je do domów. Niejedno wesele, zabawa, czy rodzinne przyjęcie przerywane było gromkimi okrzykami: Uwaga! Lody od Awdonowa! I na stół wjeżdżały lody, torty lodowe, piramidy.

  Po Białymstoku krążyli też i inni lodziarze. Nie zawsze oferowali towar najwyższej jakości. W lecie 1935 roku przyłapano fałszerza lodów. Był nim niejaki Mickiewicz. Wyrabiał on lody z mąki kartoflanej. Karą za ten niecny proceder było odebranie mu koncesji. Sprytny lodziarz zastosował więc fortel. Odkręcił ze swego wózka tabliczkę z dumnie brzmiącym nazwiskiem i udając, że on to nie on, nadal sprzedawał kartoflane lody.

  Wielkim światem powiało w Białymstoku w 1937 roku. W pierwszych dniach maja, na parterze kamienicy przy Sienkiewicza 4, tuż obok cukierni Karola Metza, otwarto nową lodziarnię.

  Ten szczególny dzień zapowiadały anonse – Premiata Gelateria Italiana (Pierwszorzędna lodziarnia włoska) Venezia.Zachwycone białostockie towarzystwo rozpływało się, opowiadając o Giovannim Soraia, który nad Białą przyniósł kawałek Europy. Od dnia otwarcia Venezia była oblegana. Trudno było w niej zdobyć wolny stolik.  Oferta Gelaterii była imponująca. Serwowano w niej lody ananasowe, cytrynowe, pomarańczowe, bananowe, śmietankowe, orzechowe i malaga. Furorę jednak robiły truskawkowe i czekoladowe. Ceny były całkiem umiarkowane. 

  Najdroższe lody kosztowały 70 groszy, ale zwykłe śmietankowe były po 10. Wyśmienity smak lodów osiągnięty został tym, że nie dodawano do nich „różnych ekstraktów”, ale robiono je wyłącznie z naturalnych soków wyciśniętych ze świeżych owoców. Ananasy i truskawki przywożone były codziennie z Warszawy!  

  Nowością w Białymstoku było też i to, że lody robione były „sposobem maszynowem”. Władze sanitarne, widząc ogromną popularność nowej lodziarni, kontrolowały ją cały czas. 

  Nie stwierdzono żadnych uchybień. Ci co byli w Venezii, stwierdzali, że „lody są pyszne, w pełnem znaczeniu tego wyrazu. To też klijentelę zakładu stanowią prawie cała tutejsza inteligencja i elita”.  Do dobrego tonu należało zamówić w Venezii lody na deser po niedzielnym obiedzie. W lodziarni uruchomiono, bodaj pierwszą w Białymstoku linię telefoniczną, takie „ telelody ”. Łatwo zapamiętać numer: 13-19.

Andrzej Lechowski

Bieg kolarski propagandowy w maskach przeciwgazowych

  W dniu 25 września 1938 roku odbył „bieg kolarski propagandowy w maskach przeciwgazowych”  Wystartowało 14 drużyn w składach pięcioosobowych.

  Kolarze mieli do przejechania 30 km, w tym ostatnie dwa kilometry w maskach przeciwgazowych.       Przez miasto zawodnicy przejechali ulicami: Kilińskiego, Mickiewicza, Starojańską (Świętojańską) do „Rozkoszy” w Zwierzyńcu, zaś w drodze powrotnej szosą do Zielonej przez Pieczarki i ulicą Piasta do mety przy ulicy Kilińskiego.  Kolarze przemykali wśród lasów i pól, wyboistymi i kamienistymi dróżkami, a również niektórym ulicom białostockim daleko było do miana komfortowych lub choćby wygodnych.

  „Na trasie policja ustawiła posterunki na skrzyżowaniach, a opiekę lekarską zapewniały karetki Polskiego Czerwonego Krzyża i żydowskiego Stowarzyszenia „Linas Hacedek”. Wielkie zadowolenie stało się udziałem białostoczan.” Organizatorem wyścigów było Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, a puchar ufundowała Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej (LOPP).

 „Dużą atrakcją dla publiczności była tzw. „strefa zagazowana”, upozorowana świecami dymnymi, którą drużyny kolarskie musiały przebiec w maskach przeciwgazowych”. Również w maskach zawodnicy przedefilowali przed startem ulicami: Sienkiewicza, Pierackiego (Warszawska), Kilińskiego do Rynku Kościuszki.

  Wszyscy startowali w mundurach wojskowych i na wojskowych rowerach marki „Łucznik”. Tu godzi się przypomnieć, że w wojsku polskim istniały pododdziały kolarzy, z nich najwięcej wiemy o szwadronach przy Podlaskiej i Suwalskiej Brygadzie Kawalerii. 

  Rowery były przystosowane do przewożenia pełnego wyposażenia żołnierskiego, a karabiny można było opierać na kierownicach. Ze służbowych rowerów korzystali także policjanci, że o listonoszach nie wspomnę. Obecność masek przeciwgazowych potwierdzają taśmy od toreb przechodzące przez pierś i pod lewą pachą.

  Wyścig 25 września 1938 roku wygrał zespół PKW „Ognisko” w czasie 56 minut i 11 sekund. 

  Kolejne miejsca zajęły cztery ekipy „Sokoła” i dwie „Sparty”. Drużyna „Jagiellonii” wypadła skromniej, bo na 8 miejscu, tuż przed drużyną Przysposobienia Pocztowego Wojskowego i Żydowskiego Klubu Sportowego „Makabi”.  Rowery – jak widać – łączyły nacje, stany i zawody, bo kto był modern (nowoczesny) siadał na rower.

Adam Czesław Dobroński

Strajki elektryczne zmusiły energetykę do obniżenia cen prądu

  Odbiorcy prądu z Białegostoku zażądali od lokalnej spółki energetycznej obniżki cen prądu. Gdy żądania nie zostały spełnione ogłosili strajk elektryczny i ograniczyli pobór energii. Do łask wróciły świeczki i nafta, ale dopięli swego. Ceny prądu spadły do 80 gr/kWh. Podobne strajki odniosły sukcesy także w innych miastach międzywojennej Polski.

  To nie pierwszy raz gdy ceny energii elektrycznej są jednym z kluczowych tematów debaty publicznej. Podobnie było w Polsce w latach 30. Po wybuchu Wielkiego kryzysu polski rząd z jednej strony doprowadził do deflacji w kraju, a z drugiej strony nakładał na energię i urządzenia elektryczne kolejne podatki, które miały pomóc w zasypywaniu gigantycznej dziury budżetowej.

  Taka polityka doprowadziła nie tylko do protestów antyrządowych, ale też strajków elektrycznych wymierzonych w spółki energetyczne, które nie chciały obniżać cen prądu w dobie znacznego zubożenia społecznego. Takie protesty wybuchły m.in. w Warszawie, Łodzi, Radomiu, Piotrkowie i Białymstoku.

  Ostry charakter przybrały zwłaszcza w tym ostatnim mieście, gdzie od początku XX wieku silną pozycję miała lewica i ruchy anarchistyczne. Latem 1932 roku zawiązał się tam „Międzyzwiązkowy komitet walki o tańsze światło elektryczne” zainicjowany m.in. przez Związek Lokatorów. Białostockie organizacje społeczne domagały się obniżenia cen prądu z 92 do 60 gr/kWh i zmniejszenia opłaty za licznik ze 1,50 zł do 63 gr miesięcznie.

  Spór na dobre rozgorzał gdy w sierpniu Białostockie Towarzystwo Elektryczności, zamiast obniżyć taryfy, jak chcieli tego protestujący, przedstawiło nowy skomplikowany cennik obniżający stawki w przypadku większego zużycia energii niż wynosiło ono zwykle do tej pory.

  Następnego dnia Dziennik Białostocki podawał przykład krawca Czerniaka, którego miesięczny rachunek za 2 kWh zużytej energii elektrycznej wyniósł 5 zł 27 gr, z tego 1,84 zł za samo zużycie energii, 1,50 zł za wynajęcie instalacji, 1,75 zł opłaty stałej i 18 gr podatku elektrycznego. 

  „I gdybyż to był człowiek zamożny, w którego budżecie złotówka nie odgrywa większej roli. Czerniak – to nędzarz, pracujący po 16 godzin na dobę i otrzymujący za to groszowe wynagrodzenie. Każdy grosz – nadpłacony przez tego niewolnika igły – to kawałek chleba, odjęty z ust jego ośmiorga dzieci. Dla elektrowni jest to obojętne, nie chce ona wziąć pod uwagę, że znaczna część jej abonentów to tacy sami biedacy. Czy zrozumie, że dalej się w ten sposób postępować nie da?” – pytał dziennik, zachęcając mieszkańców do przystąpienia do strajku ostrzegawczego.

  „Niech nikt się nie wyłamie z solidarnej akcji strajkowej. Niechaj w dniu tym nie pali się ani jedna lampa elektryczna” – nawoływał komitet strajkowy.

  Nazajutrz strajku ostrzegawczego „Dziennik Białostocki” chwalił się jego sukcesem: „Białystok może być z siebie dumny. Pierwsza próba sil, pierwsze ostre posunięcie w walce ze zdzierstwem elektrowni—wczorajszy demonstracyjny strajk elektryczny wypadł imponująco. Bojkot był powszechny, objął całe miasto, wszystkich mieszkańców. 

  Fasady domów zarówno w śródmieścia, jak na przedmieściach, tonęły w ciemnościach. Przez okna przebijały mdłe, szczupłe światełka świec lub lamp naftowych. To samo było ze sklepami. Handel odbywał się przy świeczkach, któremi oświetlano również wystawy. Zwolnione były oczywiście od bojkotu instytucje użyteczności publicznej, jak szpitale wodociągi, oraz drukarnie gazetowe. Paliły się w niektórych domach światła na klatkach schodowych, jak tego wymagają przepisy policyjne. Wypadki wyłamania się ze strajku były tylko sporadyczne, i – jak każdy mógł stwierdzić – dadzą się policzyć na palcach.”

  Gazeta odnotowała także, że strajkujący egzekwowali przyłączanie się do bojkotu: „ulicami krążyły tłumy publiczności, śledząc z ogromnem zainteresowaniem przebieg akcji. W wypadkach, gdy spostrzeżono gdzieś w mieszkaniu palącą się lampę elektryczną – reagowano natychmiast. Lampa po chwili gasła. Na ul. Marszałka Piłsudskiego publiczność zmusiła kino do zgaszenia reklam ulicznych i świateł w szafkach.”

  Akcja mieszkańców miała też swoje ciemne strony. Jak donosiła Polska Agencja Telegraficzna: „w kilku mieszkaniach miało miejsce wybicie szyb, prawdopodobnie w związku ze strajkiem, a mianowicie w mieszkaniach sędziego sądu okręgowego "

  Ponieważ naciski mieszkańców wciąż nie dawały oczekiwanych efektów, w styczniu białostocczanie przystąpili do strajku generalnego. Białostockie sklepy przygotowały się do akcji zwiększając zapasy lamp naftowych. Jednak, jak przekonywał Dziennik Białostocki, w ciągu kilku dni przed i po rozpoczęciu strajku sprzedało się ich kilka tysięcy, a chętnych na zakup kolejnych było tak wiele, że tym razem trzeba było naciskać na… sprzedawców lamp naftowych, aby nie podwyższali cen w związku z ogromnym popytem.

 


 Trzy dni po rozpoczęciu strajku lamp w całym mieście zabrakło, za to do redakcji wpływały donosy, że sklepikarze… chrzczą naftę. Nowym problemem mieszkańców zająć miała się straż strajkowa, której członkowie otrzymali nawet legitymacje.

  Koszty strajku ponosili też sami mieszkańcy. Prasa wyliczała, że najbardziej opłacalne źródło nieelektrycznego światła to naftowe lampy żarowe, w których koszt paliwa wynosił ok. 20 gr za wieczór. Akcja trwała jednak aż do wiosny.

  Dopiero w maju 1933 roku władze Białostockiego Towarzystwa Elektrycznego poszły na ustępstwa i obniżyły cenę energii w podstawowej taryfie do 80 gr/kWh.

  Obniżki cen energii elektrycznej w latach 1932-1933 wywalczono za pomocą strajków lub na drodze prawnej (korzystając z klauzul arbitrażowych zapisanych w części koncesji) w wielu miastach Polski.   Stawki spadły o niemal jedną czwartą – do 55,5 gr/kWh dla gospodarstw domowych, 26,44 gr dla przemysłu i 22,11 gr na oświetlenie ulic.

Bartłomiej Derski

Samuel Pisar – Białostocki doradca prezydentów

 


    Doradca prezydenta Kennedy’ego, laureat pokojowej nagrody Nobla, adwokat i dyplomata światowej sławy. Jego książkę „Z krwi i nadziei” przetłumaczono na 20 języków. To jeszcze jeden słynny białostoczanin, o którym we współczesnym Białymstoku wiele się nie mówi.

  Samuel Pisar urodził się w 1929 roku w znanej żydowskiej rodzinie. Jego mieszkająca przy ulicy Dąbrowskiego rodzina posiadała kilka budynków, halę wynajmowaną na różne miejskie uroczystości i pierwszą w mieście firmę taksówkarską. Jeszcze przed wojną matka Samuela namawiała rodzinę na wyjazd do krewnych do Australii, lecz ojciec, Dawid Pisar, był za bardzo związany z Białymstokiem i ogółem z Polską.

  Dawid służył w polskim wojsku podczas kampanii wrześniowej. Podczas sowieckiej okupacji przed wywózką na Syberię uratowała ich jego miłość do samochodów. W 1940 roku Sowieci planowali wywieźć na Syberię tak polskich jak i żydowskich „wyzyskiwaczy”. Gdy NKWD chodziło po domach i robiło listę „burżujów”, Dawid wracał akurat z garażu cały usmarowany smarem, dzięki czemu nie został zapisany jako „bogacz” i „wróg ludu”.

  Mimo wszystko źle się żyło Pisarom pod sowiecką okupacją i wraz z czasem głowa rodziny dała się namówić na wyjazd. Pozwolenie na wyjazd przyszło jednak zbyt późno i wkrótce do Białegostoku wkroczyli Niemcy.

  Trzech kuzynów Samuela zostało rozstrzelanych zaraz po wejściu Niemców. Jego babcia i wujek trafili na łapankę i zaginęli. Ojciec ratował dzieci z getta i powierzał je okolicznym chłopom. Został jednak złapany i wraz z innymi został rozstrzelany w lesie w Pietraszach. Samuel z matką i siostrą przeżyli powstanie w gettcie, lecz wkrótce po jego likwidacji zostali rozdzieleni i obie zginęły.

  Mały Samuel przeszedł przez aż 8 obozów: Majdanek, Oświęcim, Bilzin, Oranienburg, Sahsenhausen, Kaufering, Dachau, Leonberg. Gdy został wyzwolony przez Amerykanów, nie chciał wracać do komunistycznej Polski, ani do miasta, w którym przeżył piekło i w którym nie pozostał już nikt z rodziny i bliskich. Zachował jednak w sercu miłość do przedwojennego Białegostoku, miasta jego dzieciństwa.

  Po wyzwoleniu, zdeprawowany przez obozy nastoletni Samuel mieszkał w Niemczech i zajmował się między innymi przemytem. Wkrótce jednak odnalazła go ciotka mieszkająca w Paryżu, a następnie pojechał do krewnych w Australii, którzy starali się go „naprostować”. Zaczął studia prawnicze i zrobił doktorat na Harwardzie oraz w Sorbonie.

   Karierę zrobił bardzo szybko. Już w wieku 27 lat, bo w 1956 roku był doradcą generalnym UNESCO w Paryżu, a cztery lata później został doradcą prezydenta Johna Kennedy’ego. W 1962 roku założył międzynarodową firmę adwokacką. Z jej usług korzystały największe spółki świata oraz osoby prywatne, m.in. Elizabeth Taylor, Henry Ford i Steve Jobs. Oprócz tego angażował się politycznie. Walczył o wolność dla więźniów politycznych, oraz działał na rzecz złagodzenia stosunków między państwami zachodnimi, a ZSRR i Chinami. W 1973 roku został nominowany do pokojowej nagrody Nobla.

  Jego książka „Z krwi i nadziei”, gdzie opisuje dzieciństwo w Białymstoku, piekło getta, obozów i późniejsze, wygrane jak na loterii życie, została przetłumaczona na 20 języków i stała się światowym bestsellerem. Białystok odwiedzał kilkakrotnie, pierwszy raz w 1961 roku, a ostatni raz w 2009. Białystok miał w jego sercu specjalne miejsce, choć wiązało się z nim wiele bolesnych wspomnień. Pisar zmarł w 2015 roku.


Edward Horsztyński

Zemsta dezertera Ciborowskiego

    Zdarzyło się to późną nocą 4 stycznia 1934 roku. Wojewódzki Urząd Śledczy mieścił się przy Warszawskiej pod numerem 11. Tam właśnie przy samym wejściu, na schodach, zastrzelony został posterunkowy Ignacy Maciejewski.

  Strzały były trzy. Koledzy znaleźli już tylko martwe ciało Maciejewskiego. Po tym, kto strzelał do niego nie było śladu. Rozpoczęte natychmiast dochodzenie przyniosło jednak pewne wyniki. Ciekawe zwłaszcza okazało się zeznanie dyżurnej telefonistki z pobliskiej centrali. Spostrzegła ona żołnierza stojącego na korytarzu w centralce. Wyglądało na to, że kogoś wypatrywał.

  O sprawie powiadomiono wszystkie okoliczne jednostki wojskowe. Pozytywna wiadomość nadeszła z koszar 42 pułku piechoty. Tej właśnie nocy z wartowniczego posterunku zniknął szeregowy Jan Ciborowski. Miał oczywiście broń. Za zbiegiem rozpoczął się pościg, zarówno przez żandarmerię, jak i policję. Obstawiono przede wszystkim dworzec.

  Ciborowski, który rzeczywiście okazał się sprawcą śmierci policjanta, nie myślał wcale korzystać z białostockiego dworca. Udał się na Rynek Kościuszki, wynajął dorożkę i pojechał do Pieczurek. Tam zwolnił pojazd, a dalej ruszył piechotą. Dotarł do stacji kolejowej w Lewickich. Kiedy pytał o połączenie do Białegostoku, trafił na bystrego kolejarza. Ten znał już komunikat o żołnierzu – dezerterze, podejrzanym o zabójstwo policjanta. Udzielił mu więc informacji, a nawet zaproponował odpoczynek w swojej służbówce. Potem czym prędzej powiadomił policję. Z Białegostoku natychmiast wysłano dobrze uzbrojony konwój.

  Tymczasem posterunkowy Lucjan Śpiewak odpowiadający za porządek na stacji Lewickie, rozpoczął właśnie rutynowy obchód. Sprawdzał zamknięcia podległych mu pomieszczeń, aż w końcu dotarł do służbowej kanciapy, w której paliło się światło.

  Ciborowski strzelił bez ostrzeżenia. Kula trafiła policjanta w szyję. Następny pocisk już nie trafił. Zgasła lampa naftowa. Posterunkowy, w ciemnościach, starał się obezwładnić groźnego przestępcę. A ten ciągle strzelał. Śpiewak skorzystał w końcu z bagnetu. Dało to porządny rezultat.

  W tym czasie na stację Lewickie dotarł policyjny patrol. Słysząc strzały funkcjonariusze natychmiast przystąpili do akcji. Przez drzwi i okno wtargnęli do kolejowej służbówki. Szybko pomogli swojemu koledze obezwładnić opryszka w mundurze.

  Tymczasem cały Białystok zastanawiał się, dlaczego zginął posterunkowy Maciejewski. Był on spokojnym, rzetelnym policjantem tuż przed emeryturą. Ojciec dorosłych dzieci. Nic nie wiązało go z zabójcą. Początkowo, łaknące sensacji “Echo Białostockie” pisało, że córka Maciejewskiego, studentka Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie, była związana z krewkim żołnierzem. Ojciec był przeciwny tej znajomości. Stąd zemsta Ciborowskiego. Było to jednak mało prawdopodobne.

  Dwudziestoparoletni Ciborowski, raczej prymitywny młodzieniec, nie pasował do kształcącej się dziewczyny. Wychowywał go sierociniec, wykonywał wiele zawodów, w końcu zaczął kraść, a nawet zbójować po podbiałostockich przysiółkach. Przesiadywał często w więzieniu oraz w wojskowym karcerze.

  W połowie stycznia 1934 roku miało miejsce pierwsze posiedzenie doraźnego sądu wojskowego. Na salę wpuszczano za specjalnymi przepustkami. Wielu ciekawskich, pomimo mroźnej pogody, sterczało przed gmachem sądu przy ul. Mickiewicza. Wszyscy ciekawi byli wyroku. 

  Redaktor “Gazety Białostockiej – Dzień Dobry” miał oczywiście zapewnione wejście na salę sądową. Tak oto sportretował oskarżonego Ciborowskiego: “Niskie czoło pod ciasno sklepioną czaszką, wystające kości policzkowe, silne, potężne, jak u zwierzęcia szczęki, profil przypominający teorię Darwina, wygląd on face twardy, obojętny, jakby drewniany, oczy nie pozbawione sprytu, rzucające chłodne błyski, cała postać przygarbiona, robiąca wrażenie jakby była skondensowaniem jakiejś ponurej, niewytłumaczalnej siły”.

  Pomimo dociekliwego dochodzenia motywy zabójstwa posterunkowego Maciejewskiego pozostały niejasne. Ostatecznie Ciborowskiego skazano na karę śmierci. Wyrok przyjął obojętnie, tak jak i cały proces. Przed śmiercią poprosił tylko o wódkę, zakąskę i papieros.


Włodzimierz Jarmolik

Między obwarzankami a loterią fantową

    W połowie września 1936 r. obchodzono w Białymstoku  odpust na św. Rocha. Choć pogoda nie dopisywała, pojawiły się na nim tłumy mieszkańców miasta.

  Tak jak zawsze przybyły też gromady ludzi z bliższych i dalszych wsi i miasteczek. Ich liczba szła w tysiące. Odpust świętoroski był bowiem dużym wydarzeniem w religijnym i towarzyskim kalendarzu. Oczywiście w przedwojennym województwie białostockim odbywały się co roku i inne popularne odpusty. Ot choćby w Niewodnicy na św. Antoniego czy w Krypnie na Matkę Boską Siewną. Świętowano w Dobrzyniewie, Choroszczy, Sokołach i przy innych kościołach podlaskich. Jednak to białostocki św. Rocha górował nad wszystkimi. I to nie tylko ze względu na ulokowany na wzgórzu i wciąż jeszcze niewykończony kościół – pomnik pod tym wezwaniem.

  Wszystko rozpoczęła uroczysta suma, którą celebrował ks. dziekan Aleksander Chodyko. Później podniosłe i budujące kazanie wygłosili dziekan koryciński ks. Oleszczuk i proboszcz dobrzyniewski ks. Ratyński. W nabożeństwie wzięło udział aż 18 księży z obu białostockich parafii. Następnie wszyscy oni przyjmowali spowiedź od stojących w kolejce wiernych. I wreszcie zaczęło się to, na co czekano z niecierpliwością od poprzedniego lata – wielki, świąteczny kiermasz u stóp kościelnego wzgórza. Jak na zawołanie przestało padać i wyjrzało słońce.

  Już w nocy podnóże kościoła oblepiły rozliczne kramy i stragany. Czegóż na nich nie było! Królowały oczywiście dewocjonalia. Jednak dla licznej dziatwy najciekawsze były stoiska z zabawkami i słodyczami. Największą popularnością (również u dorosłych) cieszyły się obwarzanki w rozmaitej postaci. Przeciętna rodzina białostocka wydawała na odpustowe zakupy około 6 zł. Nie było to mało.

  Odpustu nie mógł nie wykorzystać rzecz jasna i proboszcz parafii św. Rocha ks. Adam Abramowicz. Od 10 lat z uporem zbierał datki na potrzeby kościoła. Za przyczepiony do ubrania kwitek odpustowicze dawali zwykle 5 – 10 groszy. Rzadko kto ofiarował 20-groszówkę. Znacznie lepiej powodziło się loterii fantowej, zorganizowanej również na kościelne potrzeby. Ci, którzy trafili na szczęśliwy los, zyskać mogli m.in. klatkę z kanarkiem, statuetkę z brązu, bukiet sztucznych kwiatów albo aluminiowy czajnik. Były to wszystko dary od parafian ks. Abramowicza. Chętnych do zabawy nie brakowało.

  Co ludzi ciągnęło na białostocki odpust? Tak widział to obserwator Echa Białostockiego: „ jedni przybywali w nabożnym, pątniczym skupieniu, innych przygnała ciekawość spotkania krewnych i znajomków, zobaczenia tłumów i straganów, poczynienia świątecznych zakupów”. A byli i tacy „ptakowie niebiescy, nie orzący, ani siejący, którzy zlatują się aby owieczki oskubać”.

  Do tych ostatnich należały dwie ferajny – żebracza i złodziejska. Zawodowi żebracy, czyli tzw. dziady kalwaryjskie, wędrowali po odpustach i jarmarkach odbywających się na terenie całej II RP i prezentując umiejętnie mizerią swojego ciała i odzienia, napełniali groszem wyciągane do ludzi kubki, czapki i kapelusze. Ci bardziej zorganizowani mieli nawet własne fury i młodocianych pomagierów. Na takim procederze wyrastały niekiedy całkiem pokaźne fortunki.

  Także doliniarze z pobliskich Chanajek zacierali ręce. Tłok na odpuście dawał im ogromne pole do popisu. Wiedziała o tym również policja. W nocy z 15 na 16 września przeprowadziła wielką obławę na meliny, domy noclegowe i inne podejrzane miejsca. Wyłapywano nie tylko miejscowych specjalistów od kieszeni, ale i przyjezdnych rajzerów z Wołkowyska, Grodna, Siedlec, a nawet z Warszawy. Mimo to w dniu odpustu na IV komisariat przy ul. J. Piłsudskiego (Lipowa) i tak zgłosiło się kilkunastu poszkodowanych. Znaczy i dla złodziei odpust się udał.


Włodzimierz Jarmolik

Wesoły pociąg do Gdyni i z powrotem

  W międzywojniu białostoczanie chętnie latem wyjeżdżali ze swojego miasta. Nieliczni udawali się do kurortów zagranicznych, inni odwiedzali uzdrowiska krajowe, zaś jeszcze innych zadowalały pobliskie letniska. Popularne były także kilkudniowe wycieczki turystyczne do Warszawy, Wilna, Poznania, Krakowa czy Częstochowy na Jasną Górę. 

  Na początku lat 30. modna stała się również Gdynia, gdzie powstał port - ówczesne polskie okno na świat. Takie wyprawy organizował zwykle miejscowy oddział Orbisu (Sienkiewicza 28) z dużym udziałem dyrekcji PKP. Pojawiły się tzw. pociągi dancing - bridge, które zapewniały wycieczkowiczom nie tylko doznanie turystyczno-krajoznawcze, ale też towarzysko-rozrywkowe.

  Latem 1933 r. została zorganizowana pierwsza taka impreza. Specjalny pociąg miał 3 czerwca wyruszyć przez Warszawę nad morze, do Gdyni. Przez kilkanaście dni prasa reklamowała jego odjazd. 

  Turystów zachęcano wagonami nowego typu, numerowanymi miejscami i licznymi stolikami do brydża. Był osobny wagon na dancing i orkiestrę. Kuszono wagon-barem i bufetem z umiarkowanymi cenami. Koszt przejazdu II klasą wynosił 31 zł, a III - 20,50. Zapowiedziano program zwiedzania Gdyni. Wyglądał okazale. Było w nim m.in. oglądanie urządzeń portowych, wycieczka statkiem na Hel, deptanie tamtejszych wydm i wstęp na latarnię morską, no i oczywiście krótkie plażowanie.

  Pomysł pociągu z dancingiem i brydżem chwycił. Zgłosiło się blisko 400 chętnych. W ostatniej chwili dyrekcja PKP musiała doczepić jeszcze dwa wagony. Od chwili wyjazdu pociąg cały kipiał wrzawą i śmiechem. Orkiestra chwyciła za instrumenty, rozpoczęły się całonocne taneczne fikania, ruszył bufet. Kto nie bawił się i nie grał w karty, mógł oddawać się towarzyskim rozmowom i odpoczywać. Wycieczkowicze z Gdyni powrócili 6 czerwca. Zmęczeni, ale niezwykle zadowoleni. O to przecież chodziło organizatorom.

  Rok później Orbis wraz z PKP znowu złożyli ofertę wyprawy nad morze. Liczono, że i tym razem frekwencja nie zawiedzie. Reklama imprezy ruszyła w połowie maja. Zgłoszenia przyjmował nie tylko Orbis, ale i kasa biletowa na białostockim dworcu. Można było zwracać się również do zawiadowców na różnych podlaskich stacjach, od Białowieży i Grajewa po Augustów i Suwałki.  Zainteresowanie wycieczką było ogromne. Zwłaszcza, że mimo pogłębiającego się kryzysu wcale nie zmieniły się ceny. 

  Przybyły za to nowe atrakcje. Do pociągu miał być włączony wagon restauracyjny Towarzystwa Wagon Lits Cokk, a w nim potrawy w popularnych cenach - 20 gr. Kieliszek wódki miał kosztować 30 gr, zaś kanapka - 15. W programie znalazł się wypad statkiem Gdańsk na pełne morze, objazd kutrem Czajka okolic portu gdyńskiego oraz wizyta w Sopotach i w samym Gdańsku.

  Zgłoszenia na przejażdżkę rozrywkowym pociągiem napływały masowo. Odezwali się gremialnie uczestnicy poprzedniej wycieczki, wspominający mile pobyt nad morzem. 

  Pojawili się nowi chętni, nawet z takich miejscowości, jak Czyżew czy Knyszyn. Widać było, że krótkiego wytchnienia od zmartwień dnia codziennego szuka zwłaszcza inteligencja. 

  Pociąg ruszył 15 czerwca. Eskapadą kierował, tak jak poprzednio Eugeniusz Reinhardt, kierownik ruchu na białostockim dworcu. Tym razem jednak wycieczka była mniej rozfikana. W czasie jej trwania nadeszła wiadomość o śmiertelnym zamachu w Warszawie na ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Trzeba było zachować powagę. Mimo to wrażeń podróżnym nie zabrakło. Zobaczyli morze i okazały polski port.

Włodzimierz Jarmolik

Największe skoki na bank w podlaskiej historii

   W latach 20. minionego stulecia na terenie całej II RP z dużym powodzeniem grasowali włamywacze bankowi. Gdy tylko gdzieś rozpruto bezkarnie pancerny sejf, policja, a za nią prasa na sprawców natychmiast typowała kasiarzy warszawskich. 

  Nie było w tym przesady. Stołeczni spece od boru i raka byli rzeczywiście najlepszymi w tej robocie. Patronował im zresztą nikt inny, jak Stanisław Cichocki, słynny Szpicbródka, złodziej międzynarodowy najwyższego sortu. Zaczynał jeszcze w czasach carskich i specjalizował się w podkopach pod największe banki. 

  Sam co prawda nigdy nie zaszczycił Białegostoku (nie licząc pobytu w miejscowym więzieniu tuż przed wybuchem II wojny światowej), ale jego kompani bywali u nas niejednokrotnie. 

  Udanie wystąpili zwłaszcza w roku 1927, kiedy to pękła kasa w kantorze spółki akcyjnej Trilling i Syn przy ul. Lipowej (strata 10 tys. zł) i sejf w biurze firmy transportowej Scheneker i S-ka (20 tys. zł).  Bywały wszak jeszcze odwiedziny w bankach na białostockiej prowincji, gdzie forsy zdarzało się niekiedy więcej. Poniżej lista ciekawszych skoków.

  W grudniową noc 1925 r. włamano się do skarbca pocztowego w Łomży. Depozyt w kasie ogniotrwałej wynosił wtedy ponad 80 tys. zł. Złodzieje zdołali za pomocą borów i raka zrobić już nawet mały wyłom w pancerzu, zostali jednak spłoszeni. W pośpiechu zabrali tylko paczkę z kilkusetzłotową zawartością. 

  Z kolei na początku marca 1927 r. kasiarze rozpruli kasę Banku Ludowego w Baranowiczach. Zginęło 10 tys. zł gotówki. Miesiąc później był Ciechanowiec i sejf magistracki - strata 15 tys. zł. No a w połowie kwietnia ogromna kradzież na stacji Łapy. Tutaj spece dojeżdżający z Warszawy trafili prawie 62 tysiące. Przegapili jednak podręczną kasetkę, w której znajdowało się prawie 30 tys. zł. Fatalne niedopatrzenie! A rok później, latem, gastrolerzy dotarli do Suwałk. Celem ich operacji stał się Bank Ludowy przy ul. Kościuszki. Zabrali 35 tys. zł, a na miejscu przestępstwa pozostawili złom, zużyte wiertła, wkłady do raka i... parasol, firmowy znak warszawskich kasoerów.

  W latach 1926-27 włamywacze brali też chętnie na celownik kasy w Grodnie, drugiej właściwie stolicy województwa białostockiego. Najpierw miała miejsce nieudana próba kradzieży w tamtejszej Gminie Żydowskiej, a później włamano się do grodzieńskiej Państwowej Kasy Chorych. Nieznani sprawcy musieli zadowolić się skromniutkimi 287 złotymi.

 Jednak największe wrażenie zrobiło niewątpliwie rozprucie w nocy z 3 na 4 marca 1926 r. kasy ogniotrwałej w Państwowej Fabryce Tytoniu w Grodnie. Widać było wyraźnie szkołę mistrza Szpicbródki, który często przy planowaniu swoich skoków korzystał z pomocy wewnątrz obiektu zainteresowań - woźnych bądź strażników bankowych. 

  Dzięki wtyczce, którą okazał się Hirsz Blecher, strażak i jednocześnie strażnik, złodzieje byli dokładnie poinformowani kiedy kasjer z fabryki pobierze w Banku Polskim duże pieniądze (75 tys. zł) i ulokuje w firmowym sejfie. 

  Kiedy dostali cynk, przybyli nad Niemen samochodem, wioząc ze sobą niezbędne narzędzia: palnik acetylenowy, 2 butle, różne łomy, młotki i przecinaki. O godz. 2 po północy Blecher wpuścił wspólników do środka. Robota trwała 2 godziny. Łup złodziei wyniósł 68 tys. zł. Wzięli tylko banknoty i srebrny bilon. Ulotnili się dyskretnie tak samo jak weszli. W nieznanym kierunku. Pozostało po nich tylko zbędne żelastwo, chociaż cenny palnik acetylenowy zabrali za sobą. 

  W godzinę po odjeździe kasiarzy zniknął także niepostrzeżenie Hirsz Blecher. Policja oczywiście rozpoczęła śledztwo od jego poszukiwania. Choć przy takiej precyzji całej akcji szanse były nieduże.


Włodzimierz Jarmolik

Złodziejskie eldorado na białostockim dworcu

   Przedwojenny dworzec białostocki wraz z przyległościami to było istne eldorado dla miejscowych opryszków. Tutaj swoimi umiejętnościami, zwłaszcza wśród przyjezdnych gości, popisywali się zwinni kieszonkowcy i specjaliści od kradzieży podręcznych bagaży.

  Krążyli oszuści oferujący po okazyjnej cenie fałszywe obrączki i pierścionki. Szulerzy namawiali do gry w trzy karty, a jeszcze inne typki starały się sprzedać podrobione dolary. 

  W spelunkach przy ulicy Kolejowej, Dąbrowskiego czy Św. Rocha szemrane bractwo opijało wódką z lewego wyszynku ubite właśnie interesy. A mogły one dotyczyć choćby kradzieży węgla z kolejowych składów czy rozmaitych towarów, przybyłych pociągami z różnych stron Polski.

  Złodziei penetrujących wagony i składy przydworcowe ówczesna prasa nazywała mało eleganckim epitetem „szczury”. W Białymstoku owa „szczurza” plaga rozpleniła się szczególnie mocno w połowie lat 20 minionego wieku. 

  Nie było miesiąca, żeby nie wykryto jakiejś szajki operującej w pobliżu torów kolejowych. Czasami byli to zwykli amatorzy, kiedy indziej demaskowano jednak bandę doświadczonych i bezwzględnych oprychów. Szczególnie zawzięcie „szczurów” kolejowych zwłaszcza starszy przodownik Franciszek Pierso, wieloletni szef kolejowych policjantów.

  Jesienią 1924 roku rozeszły się po mieście słuchy, że „szczurzym” procederem zajmują się także niektórzy kolejarze, zwłaszcza zatrudnieni w Ekspedycji Towarowej. Okradali oni regularnie przesyłki tranzytowe należące do różnych spółek handlowych i osób prywatnych. Wyciągali z pak najcenniejsze przedmioty, fałszowali ich wagę i pozostawiali bezkarni.

  Przodownik Pierso postanowił zająć się tą sprawą osobiście. Zarządził ścisłą obserwację ekspedycji , odbył kilka kontroli i wkrótce wszystko już wiedział.

  Osobnikami kalającymi dobre imię PKP okazali się dwaj bracia Jakubowscy. Pracowali oni jako siła fizyczna przy ładowaniu do wagonów ciężkich pak i skrzyń. Umiejętnie rozplanowawszy swoje zajęcia, znajdowali czas i sposobność, aby zajrzeć do niektórych z dźwiganych pakunków. 

  Czego tam nie było! Rewizje przeprowadzone na początku 1925 roku w mieszkaniach braciszków (jeden mieszkał na Marczuku, a drugi w Starosielcach) ukazały całą gamę atrakcyjnych towarów. Najpierw szły materiały: zagraniczne plusze, aksamity, wełny bawełny i płótna bieliźniane, później gotowe wyroby : dywany, kapy na łóżko, koszulki trykotowe damskie i męskie, buty chromowe, kalosze różnych rozmiarów, a wszystko w dobrym gatunku.

  Na początku obaj Jakubowscy nie przyznawali się do winy. Twierdzili, że zakwestionowane u nich fanty nabyli jak najlegalniej od przygodnych , kręcących się w w okolicy dworca handlarzy. Kiedy jednak wzięli się za nich agenci z Urzędu Śledczego w swoim lokalu przy ul. Warszawskiej 6, pękli. 

  Rzeczywiście zmniejszali wagę różnych przesyłek, ale czynili to za wiedzą i zgodą pracownika obsługującego dworcowe urządzenia niejakiego Wencława. Odpalali mu za dyskrecję całkiem solidną dolę.

  Do Sokółki, gdzie był zameldowany Wencław poszedł telefonogram. Miejscowi policjanci przeprowadzili natychmiast rewizję w domu wagowego. Znaleźli m.in. skórę na buty, sukno, konserwy i słodki wódki. Wszystko w dużych ilościach. Wencław tłumaczył, że to legalne zakupy. Pokazywał kwity. 

  Śledztwo w sprawie złodziei z Ekspozytury Towarowej ciągnęło się prawie dwa lata. W styczniu 1927 r. bracia Jakubowscy zasiedli w końcu na ławie oskarżonych. Ponieważ w późniejszych zeznaniach wybielili oni Wencława, ten przyglądał się rozprawie z miejsca na widowni. Ostatecznie Sąd Okręgowy przy ul. Warszawskiej 63 zafundował obu złodziejaszkom roczny pobyt w więzieniu przy Szosie Baranowickiej.


Włodzimierz Jarmolik

Na każdym rogu knajpa albo sklep z gorzałą

   W przedwojennym Białymstoku, tak samo zresztą jak i dzisiaj, o wielu sprawach decydowała ... wódka. Pito tęgo. Za kołnierz nie wylewali ówcześni biznesmeni, alkoholizowali się wojskowi i dziennikarze, nie dziwił widok podchmielonych kolejarzy i tragarzy, nie mówiąc o szewcach. Policja co i rusz wypisywała mandaty pijanym dorożkarzom. 

  W butelce z czerwoną nalepką smutki topili bezrobotni. Pod wpływem alkoholu wybuchały awantury rodzinne, uliczne rozróby, popełniano samobójstwa, a nawet morderstwa. Napitkami wysokoprocentowymi interesował się rzecz jasna także światek przestępczy. Zarówno w celach konsumpcyjnych, jak też w formie złodziejskiego łupu. Paserów na ten towar w całym mieście było pełno.

  W Dzienniku Białostockim z sierpnia 1923 r. pojawił się list rozsierdzonego czytelnika z Antoniuka: „Antoniuk za czasów carskich utrzymywał cały szereg sklepów z napojami alkoholowymi. Pijacką tradycję utrzymuje do dziś. Piwiarnie i sklepy sprzedają wódkę więcej niż przed wojną. Młodzież zalewa się tworząc zbójeckie bandy. 

  Uzbrojeni w noże i broń palną sieją postrach wśród przechodniów”. Podobną opinię można było wydać w tym czasie i o innych dzielnicach Białegostoku, zwłaszcza Piaskach, Skorupach, Marczuku czy Wygodzie. Może tylko śródmieście pokazywało nieco bardziej pod tym względem cywilizowaną twarz. Choć bez przesady.

  Na ulicy Lipowej, Rynku Kościuszki, Sienkiewicza i w najbliższym sąsiedztwie lokowało się wiele sklepów monopolowych. W tak szacownych firmach, jak B-cia Głowińscy (Rynek Kościuszki 9) czy skład wódek i win Jakuba Lifszyca (Rynek Kościuszki 11), chełpiący się datą założenia – 1864 r., można było znaleźć trunki najprzedniejszych gatunków. 

  Królowały koniaki, likiery i mocne miody. Na półkach stały wódki i nalewki znanej marki Baczewskiego – starki, żytniówki, jarzębiaki czy dereniówki z tarniówkami. To było dla koneserów. A białostoccy złodzieje? Oni zaopatrywali się raczej gdzie indziej. Włamywali się nocą do sklepów monopolowych przy mniej eksponowanych ulicach. Lista takich skoków w całym okresie międzywojennym była długa.

  Sylwester 1922 r. Dobra okazja dla miłośników trunków. Białostoczanie bawili się w domach i lokalach. A w tym czasie do składu wódek Róży Pianko przy ul. Suraskiej 11 dobrali się złodzieje. Zniknęło 300 flaszek likieru o wartości 0,5 mln marek. Równocześnie inna ekipa chanajkowskich włamywaczy trafiła do magazynu Franciszka Wytyckiego (Legionowa 34). Strata kupca wyniosła 1 mln marek, ubyło mu bowiem 600 butelek wódki.

  Z kolei w lutym 1927 r. Urząd Śledczy przy Warszawskiej został powiadomiony o dużej kradzieży w sklepie monopolowym przy ul. Mazowieckiej. Właściciel Zygmunt Krajerski wyliczał uszczerbek – 60 butelek żytniej gatunkowej, 100 butelek wódki zwyczajnej i... 3 zł gotówki. Szybko jednak okazało się, że napad był zwyczajnym kitem. Krajerski miał natarczywych wierzycieli i w ten sposób chciał pokryć swoje długi.

  Natomiast latem 1928 r. miało miejsce włamanie do popularnej restauracji Łącz przy Rynku Kościuszki 3. Zniknęło wiele flaszek co droższych alkoholi. Jak przypuszczali śledczy, jeden z wieczornych klientów ukrył się w lokalu, a w nocy wpuścił swoich kamratów dla dokończenia konsumpcji.

  Złodzieje wódki niekiedy wpadali. Pod koniec grudnia 1931 r. przytrafiło się to braciom Popławskim. W sprytny sposób okradli sklep monopolowy przy ul. Mickiewicza, ale pozostawili w środku wyraźne ślady swojej działalności. Policja poszła za nimi, no i starszy z braci – Jan trafił na rok za kratki.

  Złodziejska brać z przedwojennych zaułków miasta nie mogła żyć bez wódki, ale jeszcze bardziej bez papierosów.

Włodzimierz Jarmolik

Jankiel Geller, wielki miłośnik cudzej biżuterii

    Handlarz żelastwem często odwiedzał sklepy jubilerskie. Stał się dobrym celem dla uważnych złodziei. Zdawałoby się, że ambitnym, przedwojennym złodziejom imponowały przede wszystkim zasoby bankowych sejfów. Wystarczy poprzyglądać się wyczynom kasiarzy warszawskich ze Stanisławem Cichockim - Szpicbródką na czele. 

  W bankach białostockich tamtego czasu, do których zaglądali miejscowi i przyjezdni kasoerzy trafiały się jednak zwykle mizerne łupy. Znacznie bardziej opłacało się polować na wyłożone w witrynach sklepów jubilerskich złote pierścionki, broszki i bransolety. Takich punktów zegarmistrzowsko-jubilerskich w naszym mieście było całkiem sporo. Wymieńmy choćby sklepy Gutmana i Segałowicza przy ul. Lipowej czy Zyskina i Zyskowicza, prosperujące przy ul. Sienkiewicza. Właśnie Jankiel Geller, charakterny złodziej z Chanajek, zamieszkały przy ul. Stołecznej 9, upodobał sobie ich cenny towar.

  Na złodziejską ścieżkę Geller wstąpił jeszcze jako małolat. W drugiej połowie lat 20., po praktyce w okradaniu podkościelnych żebraków i wyrywaniu torebek z rąk samotnie spacerujących kobiet, wyrósł na asa sklepowych i mieszkaniowych skoków. Praktykę przeplatał z wiedzą teoretyczną, nabywaną od starszych włamywaczy, z którymi miał okazję zaznajomić się podczas pierwszych, więziennych odsiadek. Już wtedy zorientował się, że najlepszy kusz (łup) to biżuteria, drogie zegarki i złote monety. Trzeba mieć tylko dobrego i niezbyt pazernego pasera.

  W maju 1927 r. dokonane zostało zuchwałe włamanie do mieszkania Chaima Szpiro przy ul. Kupieckiej. Sprawcy dobrze wybrali swoją ofiarę. Ów handlarz żelastwem znany był z częstych odwiedzin magazynów jubilerskich. Nagromadzone przez niego złoto zniknęło. Zawiadomiona policja rozpoczęła przeszukiwania u znanych w mieście specjalistów od łomu i wytrycha. 

  Nie ominęło to oczywiście i Jankiela Gellera, który w kartotece Ekspozytury Urzędu Śledczego figurował jako wytrawny klawisznik (złodziej posługujący się podrobionymi kluczami i wytrychami), a do tego miał zamiłowanie do drogich świecidełek. Geller został aresztowany, ale na jego udział w robocie na Kupieckiej nie było wystarczająco pewnych dowodów.

  Zanim jednak złodziej ze Stołecznej opuścił areszt, zdarzyła się mu duża przykrość. Razem z nim w celi siedział m.in. Jan Bakun, również zatrzymany w związku ze skokiem na mieszkanie Chaima Szpiro z ul. Kupieckiej. Ten przyznał się w zaufaniu Gellerowi, do którego z szacunkiem odnosili się inni więźniowie, że ma zaszyte w marynarce złote dwudziestodolarówki. Policja podczas rewizji jakoś ich nie znalazła. Geller, po wysłuchaniu tych zwierzeń postanowił uwolnić Bakuna od jego skarbu. Niestety na tej operacji dał się przyłapać. Kradzież marynarki okazała się trudniejsza niż sforsowanie drzwi w upatrzonym lokalu. Geller stracił za kratkami dodatkowe cztery miesiące. 

  Przez następne lata różnie układały się losy Jankiela Gellera. Pewne jednak, że w swoich złodziejskich szacunkach nadal stawiał na biżuterię. W 1936 r. wybrał się, zwyczajem wszystkich, zawodowych białostockich włamywaczy na kresy II RP. Odwiedził Brześć, Baranowicze i Słonim. W tym ostatnim miał farta. W małym zakładzie jubilerskim trafiły mu się w ręce złoty zegarek z masywną bransoletą, dwa pierścionki z kamykami, kilka broszek i wisiorków. 

  Po powrocie do Białegostoku zamelinował zdobycz w zakamarkach swego mieszkania przy ul. Stołecznej. Szukał pasera. Agenci kryminalni z Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej 6 jednak czuwali. Dostrzegli nieobecnego od dłuższego czasu w mieście Gellera i natychmiast przeprowadzili u niego rewizję.  

  Trafione w Słonimie fanty znalazły się w policyjnym sejfie, zaś Jankiel ponownie trafił do więzienia przy Szosie Baranowickiej. Tym razem na dwa lata.    

  Kiedy w lipcu 1937 r. okradziony został sklep jubilerski Mełacha Zyskowicza przy ul. Sienkiewicza 3, Jankiel Geller miał murowane alibi.

Włodzimierz Jarmolik

Dom Janikowskich

    Warto zwrócić uwagę na widoczny po prawej parterowy dom. Chciałbym przedstawić historię tego budynku. Działka do lat 90. XIX w. należała do przedstawiciela starej białostockiej rodziny mieszczańskiej Linowskich, którzy już w czasach Branickich posiadali własny dom przy ul. Kupieckiej (dziś ul. Malmeda).     

  W 1896 r. pas ziemi przy drodze wiodącej do wsi Białostoczek, czyli późniejszej ul. Artyleryjskiej, należał do Michała Linowskiego (otrzymał ją w spadku po ojcu Józefie). Ogród ten był od  jakiegoś czasu w zastawie, a niespłacony dług spowodował sekwestr i wystawienie gruntu na publiczną licytację. 14 sierpnia 1896 r. nabył go Franciszek Malinowski, wybitny białostoczanin, pełniący przez dwie dekady funkcję prezydenta miasta. Już 18 października 1896 r. odsprzedał ją podpułkownikowi Konstantemu Janikowskiemu. To on jeszcze tego samego roku zbudował na pustej posesji parterowy dom z poddaszem, który uwiecznił na swojej fotografii Sołowiejczyk. 

  Według oficjalnych spisów urzędników państwowych, Konstanty Janikowski był naczelnikiem zarządu policyjnego dróg żelaznych (wydział białostocki). Na tym stanowisku pracował od 1887 r. Wiadomo, że ukończył Szkołę Kawaleryjską w Elizawietgradzie. 

  Janikowski pod zastaw swojej nowej nieruchomość wziął pożyczkę w Wileńskim Banku Ziemskim, dzięki czemu do dziś zachowały się szczegółowe rysunki i plany domu.    W marcu 1899 r. Janikowski, zapewne z powodu przeniesienia na inne stanowisko poza Białystok, postanowił sprzedać swój majątek innemu rosyjskiemu wojskowemu – dymisjonowanemu generał majorowi Konstantynowi Frybesowi. Notabene Janikowskiego reprezentował wówczas Malinowski, który od Frybesa wydzierżawił jego majątek ziemski Ostrówki w powiecie bielskim. 

  W dokumentach kupna sprzedaży wymieniono drewniany dom z oficyną, w której mieściła się pralnia, wozownia i stajnia. Od początku XX w. sąsiednie, puste jeszcze nieruchomości, zaczął skupować Juliusz Zommer. Wywodził się on z Kalisza i był od dłuższego czasu zarządcą fabryki Antoniego Wieczorka, działającej przy stacji kolejowej. 

  W latach 1903 – 1905 zdołał wykupić majątek Frybesa z interesującym nas domem, po czym w 1909 r. nieruchomość odsprzedał Edwardowi i Helenie Sztejnhagenom. Nowi nabywcy, a później ich dzieci, pozostawali właścicielami domu i placu przy ul. Artyleryjskiej 2 aż do II wojny światowej. 

  O Sztejnhagenach póki co mamy ledwie garść informacji. W 1913 r. Edward był już radnym miejskim. Na co dzień pracował w Białostockim Banku Handlowym, skupiającym we władzach wielu wpływowych białostoczan. Zasiadał też w zarządzie białostockiego Towarzystwa Dobroczynności, zaś jego żona udzielała się w żeńskim Towarzystwie Dobroczynności „Żłobek”.  Edward i Helena zmarli przed 1923 r., a ich spadkobiercami zostali Artur, Helena, Konrad i Antonina Jadwiga (dwoje pierwszych mieszkało przy ul. Artyleryjskiej 2, a pozostali w Warszawie). 

  W latach 1926- 1932 wyprzedali oni fragmenty nieruchomości od strony ul. Artyleryjskej dając początek nowym nieruchomościom, cześciowo tylko zachowanym do dziś, w tym przy ul. Artyleryjskiej 2/2a oraz 2/2, gdzie do niedawna stał dom Józefa Zaczeniuka, stanowiący ciekawy przykład drewnianego modernizmu z lat 30. XX wieku.  

  Być może dla wielu czytelników zaskoczeniem będzie informacja, że opisywany historyczny dom Konstantego Janikowskiego stoi do dzisiaj  przy ul. Artyleryjskiej 2. Zachęcam wszystkich pasjonatów lokalnej historii do jego odnalezienia w przestrzeni miejskiej. Porównując go oraz jego otoczenie ze zdjęciem z 1897 r. warto zwrócić uwagę na ogrom zmian, jakie dokonały się w tej części Białegostoku w ciągu ostatniego stuleci.

Wiesław Wróbel 

Na celowniku opryszków składy z manufakturą

   Po I wojnie światowej, w niepodległe czasy Białystok wszedł mocno obdarty. Wszyscy wokoło potrzebowali niezbędnej odzieży. Narzekały zwłaszcza panie, chcące jak najszybciej powrócić do swoich toalet. Przemysł włókienniczy oraz handel materiałami i konfekcją dopiero się odradzały. W drugiej połowie 1919 r. coraz więcej sklepów i magazynów, zwłaszcza w centrum miasta, mogło już zaoferować rozmaitą manufakturę. Nie uszło to uwadze złodziei z Chanajek. Zachęceni przez krawców - paserów, szukających tańszego surowca na swoje wyroby, ruszyli do akcji.

  Jedna z pierwszych takich kradzieży miała miejsce wiosną 1919 r. Zaraz po zmroku złodzieje odwiedzili skład sukna Ameliana przy ul. Żydowskiej 2 i wynieśli, przez nikogo nie nagabywani, materiałów na ponad 40 tys. marek. W prasie uznano to za „grubą robotę”.

  Prawdziwym specem od organizowania dużych skoków na składy białostockich manufakturzystów okazał się Jankiel Rozengarten, opryszek zyskujący w Chanajkach coraz większe poważanie. Na początku marca 1922 r. przygotował on włam do składu manufaktury Bracia Wisznia i Tenenbaum. W składzie tym było do wzięcia mnóstwo bel materiału o łącznej wartości 6 milionów marek (postępowała inflacja). Najpierw Rozengarten skompletował grupę włamywaczy. Do udziału w robocie nakłonił znanego złodzieja - Karnosza, który ukrywał się w ruderach Chanajek przed policją. Drugim pomagierem został furman Sybirski, znany w zaułkach pod ksywką Lalka.

  Złodzieje chętnie korzystali z jego usług. Był solidny w robocie, nie kłapał niepotrzebnie dziobem, no i miał oczywiście własny środek lokomocji. W składzie B-ci Wisznia i Tenenbaum wszystko poszło gładko. Złodzieje przez piwnicę sąsiedniego budynku, a później dziurę w murze dotarli do celu. W ciągu kilku godzin skład kupców został dokumentnie oczyszczony. Lalka zawiózł swoim furgonem cały majdan do pewnego ogrodu w Chanajkach, gdzie czekał już specjalnie przygotowany dół. Część towaru  Rozengarten zabrał od razu do siebie. Miał umówionych kupców - drobnych paserów z Łap i Knyszyna, którzy często zaopatrywali się u swoich białostockich koleżków.

  Choć po włamaniu złodzieje starannie pozacierali ślady, policja w końcu wpadła na ich trop. Siedzieć poszli jednak tylko Karnosz i Sybirski. Organizator skoku - Rozengarten pozostał na wolności. Wspólnicy go nie wydali, a fałszywi świadkowie dostarczyli mocne alibi.

  Kolejny głośny wyczyn Rozengartena stanowiło przygotowanie i przeprowadzenie włamania do składów manufaktury kupców Jelina i Rudomina, mieszczących się przy ul. Nowy Świat 7. Miało to miejsce w marcu 1925 r. Tym razem na pomagiera  wybrał własnego szwagra Szmula Gorfinkiela. Ten w Chanajkach znany był pod przezwiskiem Kokoszkie i trudnił się przede wszystkim szulerką. Nie gardził także odwiedzaniem po kryjomu białostockich mieszkań. Bele sukna wartości około 2 tys. zł powiózł na melinę nie kto inny, tylko Lalka Sybirski, który zdążył już wrócić zza kratek. 

  Choć robota poszła sprawnie i gładko w Ekspozyturze Urzędu Śledczego przy ul. Warszawskiej domyślano się kto za nią stoi. Nie było jednak dowodów. Dopiero kilkanaście miesięcy później, latem 1926 r. podczas rutynowej rewizji w domu Rozengartena przy ul. Orlańskiej 6, wywiadowcy policyjni znaleźli ślad po dawnej kradzieży. Były to dwa garnitury męskie uszyte ze skradzionego Jelinowi i Rudominowi materiału. Rozengarten trafił do siedziby EUS na przesłuchanie w sprawie trefnych ubrań. Dla sądu dowody te okazały się nieprzekonywujące. I tym razem opryszek z Orlańskiej nie odwiedził „szarego domu” przy Szosie Baranowickiej.


Włodzimierz Jarmolik

Translate