Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wsi spokojna, wsi wesoła

   W roku 1956 musiałem pożegnać się ze swoją Młynową. Rodzice wybudowali własny, niewielki domek na ulicy Kołodziejskiej. Można było odnieść wrażenie, że przeprowadziłem się z miasta na wieś.

  Za ogrodzeniem posesji była około dwuhektarowa łąka niczyja, pełna zadarnionych i świeżych kretowisk. Graliśmy na niej, razem z pasącymi krówkami zaminowującymi nasze boisko obficie ... w piłkę. Tych krówek, może było sześć, a może osiem. Gdy wyżarły trawę z łąki, przepędzane były na lotnisko Krywlany.

  Tak jak prawie wszyscy sąsiedzi, mieliśmy niewielki chlewik, gdzie mama hodowała dwie świnki i w wydzielonym miejscu, dwie gąski. Mieliśmy też stadko kurek hodowanych w kurniku, oczywiście.

  Od strony ulicy, mama urządziła ogród pełny różnego kwiecia. Siedziały tam nawet pszczoły. Dziś to nie mają w czym siedzieć. W trawie? Pierwszym zapoznanym kolegą był Zenek. Już tam mieszkał. Jego dom okalał dobrze zagospodarowany sad. Podczas jego projektowania, rodzice Zenka popełnili kardynalny błąd. Dwie z trzech jabłoni, które rodziły papierówki, umieścili tuż przy płocie od strony ulicy.

  Zdarzało się, jak już owoce były prawie dojrzałe, że ktoś wpadał do nas - grzecznie bawiących się dzieci z informacją, że Zenka woła do domu mamusia. Zenek - wtedy jeszcze zdyscyplinowane dziecko biegł do domu zapominając o tym, że poprzedniego lata w podobnych okolicznościach w ciągu jednego wieczoru, dwie przyuliczne jabłonie straciły nagle owoce.

Podobały mi się nazwy ulic w pobliżu mojej Kołodziejskiej, takie jak: Folwarczna, Bednarska, Ładna, Lwowska, Dojlidzka, Jagiellońska, Szosa pod Krzywą, Drewniana ...

" Wsi spokojna, wsi wesoła ...

Tu chałupa, tam stodoła ...

Psed chałupom chłop - pierdoła ...

Krowy nimo ... ani kunia ...

Ze zwiezaków sie ostała ino pscoła ...

A i ta jus tak nie fika,

kiedy z zycio pscół wynika,

ze i trutnie nie bzykajo,

tak jak kiesik chcioły bzykać...

To co rośnie ...

to po prowdzie nie wiadomo,

cy psenica to, cy zyto,

cy to jesce inse co ...

Chłop w tablecie se wycytoł

i miastowe powiadajo,

ze to jakieś GMO ...

A ja swą uwagę zwracam, 

że na wiosce dzisiaj, Panie,

nic a nic się nie opłaca.

Kiedyś żywił miasta wioski

" Sojusz Robotniczo - Chłopski ",

Dzisiaj, Panie, czuć wyraźnie -

Żyby ze wsi się wyżywić, 

trza mieć bujną wyobraźnię."


Tadeusz Wrona 

Chwile mojego dzieciństwa na Młynowej

    Naprzeciwko, bliźniaczo podobne do naszego mieszkania, zajmowała starsza pani z jeszcze starszą mamą i nastoletnią córką - wdowa po oficerze wojskowym.

Codziennymi jej gośćmi, byli dwaj chłopcy - mniej więcej moi rówieśnicy. Jeden to Marek, drugi - Barnaba. Ich rodzice zginęli na wojnie i starsza pani sprawowała nad nimi opiekę. Byli to moi kumple.

  W czasie przedobiednim, drzwi naszych mieszkań były otwarte na oścież i często dawało się słyszeć:

- Zygmuntowa! ( to do mojej mamy ) A co gotuje dzisiaj na obiad?

 - Bede smażyła naleśniki z konfituro - odpowiadała mama.

- A ja usmaże placki kartoflowe - informowała starsza pani. 

Na obiad byliśmy wtedy wołani razem i razem go spożywaliśmy, korzystając z urozmaiconego menu.

  Fajnym miejscem naszych zabaw, były nasze " bokówki ". Prowadziliśmy tam różne interesy.

Kiedyś za szewski młotek, dostałem od nich taką kościelną gasiświecę na krótkim kiju. Były to początki handlu ... wymiennego oczywiście. Gasiświeca podejrzewam, była średnio potrzebna na co dzień sąsiadce, ale szewski młotek mojemu tacie, który reperował sam nasze obuwie ... i owszem.

  Po tym jak na wskutek swojego dochodzenia zlokalizował swój młotek w rzeczach sąsiadki, to po każde szukane narzędzie w późniejszym czasie, szedł od razu do starszej pani i prosił o klucz od jej bokówki.

  Innym, ulubionym miejscem naszego przebywania, był ogród, który uprawiała sąsiadka z dołu ... nie bęąc jego właścicielką. Ale tak po prostu lubiła. Pozostali lokatorzy, też mieli do niego dostęp ... po wyrastający szczypiorek, rzodkiewkę, sałatę, marchewkę, pietruszkę i. t. p. ... ale dopiero wtedy, gdy już nadawały się do konsumpcji.

Z Markiem i Barnabą wchodziliśmy tam, wyrywaliśmy marchewkę ... . Otarło się ją o spodenki i ze smakiem zjadło. Nie było wtedy w niej ani ołowiu ani żadnego " czernobyla ".

  Po całodziennych zabawach, umyci już do snu, w ciepłe wieczory, siadywaliśmy jeszcze na kamiennych schodkach naszej kamienicy by chłonąć rześkie już powietrze z zapachem kwiecia tego ogrodu i muzyką z harmonii Staśka - syna szewca z sąsiedztwa, słyszaną z otwartego okna jego pokoiku.

  Kiedy po latach, wspominając piękne chwile mojego dzieciństwa na Młynowej, ze swymi starszymi siostrami, pytałem które to kwiaty tak pięknie pachniały. Odpowiedziały mi godnym chórem, że to maciejka.


Tadeusz Wrona

Tatarska polskość

   Są to Tatarzy - muzułmanie osadzeni w Polsce od 600 lat. Polska i polskość była dla nich zawsze bliska. Rodzina posiada udokumentowane dzieje do ósmego pokolenia. 

  Jestem dumna ze swoich przodków. Kompletuję dokumenty i materiały źródłowe, chcę opracować sagę rodzinną. Będzie to zarazem historia Polski i naszego regionu - mówi Maria Aleksandrowicz-Bukin.

  Mieszkanie, choć w bloku wygląda jak muzeum. Stylowe meble, na ścianach jedna przy drugiej stare fotografie, na półkach pełno pamiątek, o wartości muzealnej. Jak chociażby zbiór modlitewników tatarskich: koranów, chamaiłów, kitabów, daławarów. Maria Aleksandrowicz-Bukin, doktor nauk medycznych z zakresu immunologii, o dziejach swojej rodziny może opowiadać godzinami.

  Ważną rolę we wspomnieniach zajmuje dom przy ul. Knyszyńskiej 1 w Białymstoku. - Pod koniec XIX w. dziadkowie ze strony ojca - Jakub i Zofia Aleksandrowicze przybywają ze Słonima i nabywają posesję wraz z domem od właściciela pana Antoniuka - opowiada pani Maria. - Jakub wywieziony do Rosji w 1917 r. wraz z rodziną niebawem zmarł w wieku 40 lat. Wdowa Zofia zmuszona została do samodzielnego utrzymania całej swojej rodziny. Była bardzo energiczną kobietą, poradziła sobie w czasie kolejnych wojennych zawirowań, kiedy to byli deportowani czy musieli szukać schronienia przed okupantami.

  W okresie międzywojennym na wzór obiadów u króla Stasia, przy Knyszyń- skiej odbywały się również czwartkowe obiady. Nie było w zwyczaju zasiadać od razu do posiłku. Po przywitaniu gości rozmawiano, po to aby nacieszyć się swoją obecnością. Panowie rozgrywali partyjkę brydża, panie jadły owoce na apetyt. Następnie nakrywano do stołu i spożywano posiłek. Spotkania odbywały się również z okazji świąt, imienin, urodzin. Tata Ryszard (Raszyd) uzdolniony muzycznie, pogrywał na wielu instrumentach, pięknie śpiewał polskie pieśni i romanse rosyjskie.

  Po II wojnie dom stał się ostoją całej rodziny, jak i miejscem spotkań towarzyskich białostockiej elity. Był to typowy dworek miejski z charakterystycznym dużym gankiem. Podwójne drzwi na przestrzał pozwalały na wejście z dwóch stron. Na dole znajdowały się cztery mieszkania, na górze dwa. Oprócz nas mieszkały tu moje ciocie i wujowie. Aleksandrowicze, Smolscy i Miśkiewicze brali czynny udział w życiu zawodowym i społecznym. Dzięki ich inicjatywie powstało Technikum Geodezyjne, a później Wodno-Melioracyjne. Był to również matecznik Tatarów Polskich. Tu spotykała się społeczność tatarska przybyła za Buga. Inicjowano i zakładano Muzułmański Związek Religijny wraz z imamem Lut Muchlą.

  A my bywaliśmy rodzinnie między innymi u państwa inżynierostwa Budryków, z którymi dziadkowie poznali się jeszcze w Kobryniu. To był utarty zwyczaj, na pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia gościliśmy na ul. Pałacowej. Mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze, bardzo przestronne, wysokie z wielkim salonem i stołem na 30 osób. Takie spotkania ludzi różnych kultur, różnych religii były normalne, ja wzrastałam w takiej atmosferze.

  Historia rodziny ze strony matki jest nieco odmienna, choć zbliżona. Pradziadek Maciej urodzony w 1871 r. w Nowogródku w szlacheckiej rodzinie Aleksandrowiczów h. Kosy, ożenił się z Halimą Aleksandrowicz. Rodzina początkowo mieszkała w Nowogródku, a następnie wraz z awansem zawodowym pradziadka na asesora zmieniała miejsce pobytu na Mińsk, Bielsk, Kobryń, Warszawa. Maciej często również przebywał w Białymstoku. W dowód zasług związanych z pierwszym spisem powszechnym otrzymał Order św. Stanisława.

  Na początku XX w. do Białegostoku został służbowo delegowany starszy syn Macieja - Tymoteusz (mój dziadek), otrzymał on stanowisko buchaltera w banku przy ul. Warszawskiej, a następnie był dyrektorem elektrowni. Młodszy syn Konstanty pobierał nauki w Realnym Ucziliszcze, czyli w Gimnazjum im. króla Zygmunta Augusta. Następnie podjął studia na Politechnice w Sankt Petersburgu. Wraz z braćmi Kryczyńskimi w 1907 r. zakłada Koło Studentów Muzułmanów Polskich.

  W 1908 r. Tymoteusz żeni się z Emilią Popławską z Kruszynian (rodzina Popławskich za zasługi dla Rzeczpospolitej otrzymała od króla Jana Sobieskiego majątek oraz szlachectwo). Powołany do wojska w 1914 r. za udział w walkach I wojny światowej zostaje uhonorowany kawalerem Orderu Orła Białego. W czasie działań wojennych rodzina zostaje zmuszona do wyjazdu i osiedlenia się w Kursku. Tam też giną pradziadkowie Maciej Aleksandrowicz i Samuel Popławski. W 1924 r. pozostała rodzina, aby móc razem wrócić z bieżeństwa z Rosji, do biletu dopisuje jako służącą prababcię Felicję, ponieważ pozwalano na wyjazd tylko najbliższej rodzinie.

  Z tego związku urodziło się wiele dzieci, wśród nich moja mama - Almira. Uczyła się w gimnazjum księżnej Jabłonowskiej. (Zachował się beret mamy z orłem z koroną oraz legitymacja szkolna). Młodszy brat mamy - Bazyli służył w szwadronie tatarskim, 13 pułku ułanów wileńskich, przydzielono go do sztabu. W czasie kampanii wrześniowej 1939 r. wyruszył w bój razem z imamem A. Chaleckim. Do Wisły doszli razem, imam widział go, a za Wisłą już niestety nie spotkali się. Zginął ku chwale ojczyzny, mając 20 lat. Utalentowany artystycznie, pięknie malował, rzeźbił.

  Dziadka Tymoteusza określano kustoszem tatarskich pamiątek. Dzięki niemu zachowały się cenne dokumenty, posłużyły one wybitnym badaczom dziejów tatarskich w Polsce za materiały źródłowe. Był światłym człowiekiem. Wiele podróżował, kupował czasopisma, książki, interesował się poezją. Bardzo lubił klasykę, czytał wszystko w oryginale - dzieła Lermontowa, Gogola i Boya-Żeleńskiego z jego zbiorów zachowały się do dzisiaj. Wśród pamiątek jest okolicznościowy bibelot sygnowany na jedwabiu, wydany z okazji przyznania Władysławowi Reymontowi Nagrody Nobla.

  W rodzinie przywiązywano wagę do edukacji oraz nauki języków. Pomimo zaboru dzieci uczyły się polskiego, a także angielskiego, francuskiego, niemieckiego - podkreśla pani Maria. Ponadto posługiwano się językiem liturgicznym arabskim oraz tatarskim. Zachowały się też kartki świąteczne, jak i wizytówki z życzeniami Bajramowymi - pisane po arabsku.

  W domu zaś rozmawiano wyłącznie po polsku. Polska i polskość była zawsze bardzo bliska mojej rodzinie. W Święto Konstytucji 3 maja i Niepodległości 11 listopada rozbrzmiewały patriotyczne pieśni. Ach, jak było przyjemnie uczestniczyć we wspólnych trzypokoleniowych spotkaniach. Pamiętam, jak dziadek opowiadał nam o Katyniu, o Piłsudskim. Oficjalnie to było zabronione, a myśmy znali prawdę. Dziadek przykazywał: dzieci, tylko nie mówcie o tym w szkole. Do dziadka Tymoteusza zawsze można było przyjść i zapytać o historię Polski, był źródłem wiedzy. Cenił cesarza Napoleona i marszałka Piłsudskiego, marzył o wolnej Ojczyźnie.

  Historia domu przy Knyszyńskiej 1 niestety skończyła się w 1975 r. W związku z budową ul. Gagarina, obecnie Al. Solidarności, dostaliśmy nakaz przeprowadzki. Dom został zburzony, po posiadłości nie zostało ani śladu. Kiedy tamtędy przejeżdżam, z wielkim sentymentem wspominam nasz rodzinny dom, ogród i sad. Bardzo mi go dzisiaj brak. Pozostały jedynie wspomnienia i pamiątki.


Alicja Zielińska 

Dykty strajkowały po polsku i po włosku

 

    Maj 1936 r. przyniósł kolejne strajki w białostockich fabrykach. Decydowały niekiedy drobne sprawy. Nie wiadomo po raz który, zaprotestowali robotnicy w zakładach dykt braci Maliniaków przy Kolejowej. 

  Domagali się powrotu czterech zwolnionych kolegów, bo ci nie chcieli pracować za niespełna 2-złotową dniówkę. Było to mniej niż stawka przyznana bezrobotnym oczyszczającym dno rzeki Białej. Kiedy następnego dnia delegacja dykciarzy przystąpiła do rozmów z dyrekcją, żądań było już więcej. Przede wszystkim 25-procentowa podwyżka i ekwiwalent za niewykorzystane urlopy w gotówce, a nie jak dotychczas w drewnie.

  W rozmowach pośredniczył, jak zwykle przedstawiciel Okręgowego Inspektoratu Pracy. Trwały one długo, obie strony pozostały przy swoich racjach. Robotnicy dowodzili, że ich realne płace spadły od 1934 r. niemal o połowę. Dyrektor rozwodził się o cenach surowca i słabym zbycie gotowych produktów. 17 maja w fabryce dykt Maliniaków rozpoczął się strajk okupacyjny, czyli tzw. polski. 

  Była to bodaj pierwsza w Białymstoku taka forma protestu robotniczego. Wszyscy robotnicy, tak mężczyźni, jak i kobiety, w liczbie ok. 140 osób, pozostali na terenie zakładów przy ul. Kolejowej, rozlokowując się w hali produkcyjnej i kotłowni. Brama została zamknięta. Stanęli przy niej strażnicy.

  Organizatorzy strajku zapewniali władze, że wszystko będzie odbywało się w spokoju i porządku. Strajkujący nie stracili oczywiście kontaktu ze światem. Ich przedstawiciele wychodzili codziennie na rozmowy pojednawcze. Szły one jednak bardzo opornie. 

  Ludzie udawali się do domu po żywność i bez kłopotów wracali. Solidarna pomoc przyszła też od związków zawodowych. Piekarze dostarczyli furę chleba, rzeźnicy kosze z kiełbasą. Na teren zakładu wpuszczony został nawet korespondent Echa Białostockiego, choć najpierw strażnik “starozakonny z długą brodą”, zignorował legitymację prasową i odesłał po zezwolenie do kancelarii fabryki. To pomogło. 

  Reporter mógł wejść, zobaczyć, co się dzieje wewnątrz i wysłuchać żalów okupujących zakład. A żale były ogromne. Robotnicy, żeby nie tracić miejsc pracy, sami podzielili się na dwie zmiany. Harówka 3 dni w tygodniu w katorżniczych warunkach. Najniższa stawka - 1,95 zł. Palacz, arystokrata, tylko 3 zł, gdy w innych fabrykach tacy dostawali prawie 5. A w domu dzieci, często chore. Niedołężni rodzice na utrzymaniu. Tylko ten protest dawał jakąś szansę na poprawę bytu.

  Strajk okupacyjny w fabryce Maliniaków trwał prawie miesiąc. Codziennie zasiadano do rozmów i rozchodzono się z niczym. Dwoili się i troili pośrednicy z Inspekcji Pracy, panowie Świeżowski i Kimmel. Wmieszało się Starostwo Grodzkie. Robotnicy opuścili żądania do 20 proc. podwyżki, pracodawca dawał tylko 10. O płatnych urlopach dawno zapomniano. W końcu trzeba było jakoś się ugodzić. Po dalszych ustępstwach z obu stron, 12 czerwca okupacja fabryki dykt przy ul. Kolejowej została zakończona.

  Inną drogę walki o płace wybrali pracownicy fabryki dykty w Dojlidach. Byli oni zależni od Dyrekcji Lasów Państwowych i do niej zgłaszali swoje pretensje. Związek zawodowy działający w zakładzie ogłosił 22 maja tzw. strajk włoski. Robotnicy przerwali pracę na 2 godziny. Następnego dnia były to już 4 godziny. A kiedy i to nie przyniosło reakcji ze strony dyrekcji, 260 osób nie tknęło roboty przez cały dzień. To pomogło. 

  Dyrektor fabryki inż. Chrzan zasiadł do rozmów z delegatami załogi. Choć momentami jeszcze zaiskrzyło, strajk dykt w Dojlidach został po kilku dniach zakończony bez uszczerbku dla robotników. A pod koniec czerwca znowu wybuchł strajk u Maliniaków. Tym razem przeciwko zwolnieniu dwóch robotnic, które już miały zajęcie służących. Jedną zwolniono. Obyło się bez okupacji fabryki.


Włodzimierz Jarmolik

Zapach Siennego Rynku

    Urodziłem się jako Białostoczanin, pozostając nim do dwudziestego roku życia. Potem zostałem Ślązakiem z Podbeskidzia.

  Moje dzieciństwo przebiegało w sąsiedztwie Siennego Rynku. Pamiętam, na ile mogę sięgnąć w przeszłość, że z ochotą poddawałem się woli Mamy, która w każdy czwartek zabierała mnie na targ.

  Najpierw zatrzymywałem się przed kuźnią. Patrzyłem z zaciekawieniem jak kowal męczył biedne konie szlifując i dziurawiąc im kopyta, by w końcu przybić podkowy. Stała tam zawsze kolejka tych zwierząt z łbami zanurzonymi w worach i ich rozprawiających o wszystkim i niczym właścicieli z kufelkiem piwa.

  Mama regularnie kupowała biały ser roszący się serwatką przez tetrę w którą był zawinięty, kilka par jajek, osełkę pachnącego świeżością masła, dopiero co wyrwane z gruntu ziemniaki i inne warzywa uwalane jeszcze ziemią, a z nadejściem właściwej pory, bardzo oczekiwane papierówki, nieco później antonówki i kosztele.

  Świeżutkie produkty przywożone na białostocki rynek, zmieszane,z jak najbardziej ekologicznym odorem końskiego łajna, tworzyły swoisty zapach. Pamiętam i czuję go do dziś.

  W latach siedemdziesiątych, przywiozłem swoją śląską Żonę na rynek, ale ten już na Bema. Zagapiłem się na coś i usłyszałem: - A u nas pani, jajka sprzedaje się na pary! Okazało się, że Żona spytała handlarki ile kosztuje jedno jajka, zamiast: - Po czemu para jajek?. Żona tego nie rozumiała. Musiałem tłumaczyć jej tą zawiłość, sam nie bardzo wiedząc jak.  Migając się nieco, powiedziałem jej, że w przyrodzie jaja najczęściej występują parami, czego sam jestem dowodem. To mi powiedziała, że jestem świnia !


Tadeusz Wrona

Książnica Podlaska

    Pierwszym dyrektorem, a zarazem założycielem Miejskiej Biblioteki Publicznej w Białymstoku był Franciszek Gliński. To postać wielokrotnie opisywana i wspominana . Gdy zmarł 22 listopada 1926 r. We wspomnieniu pośmiertnym pisano... 

  „Wilno … rok 1850. Wśród nastrojów przedpowstaniowych w burzliwej atmosferze wypadków przedstyczniowych, w rodzinie literata, autora Bajana Polskiego ujrzał światło dzienne, a z każdym rokiem poznawał lepiej światło ducha polskiego i wcielał w czyn myśl polską wszędzie, gdzie losy burzliwe przebywać Mu kazały. Ś. p. Franciszek Gliński od szeregu lat pracował na gruncie Białegostoku, zdobywając szacunek i uznanie. Niezmordowany w pracy społecznej i oświatowej wielkie zasługi położył dla podtrzymania polskości pod zaborem rosyjskim. Ostatnio ś. p. Gliński zajmował stanowisko kierownika biblioteki miejskiej, był jej twórcą niejako i pracował z oddaniem i zamiłowaniem do chwili zgonu - mimo już podeszłego wieku. Zmarł dnia 22 listopada r. b. po długiej, bo przeszło dwumiesięcznej chorobie. Społeczeństwo białostockie straciło w ś. p. Glińskim prawego obywatela i patriotę. Zgon ten okrywa żałobą i „Dziennik Białostocki”, którego zmarły był jednym z założycieli i pierwszych pracowników. Wiele też prac w „Dzienniku” zostało jako spuścizna literacka po ś. p. Glińskim”.

  Pierwszy dyrektor białostockiej biblioteki spoczął na cmentarzu farnym. Tymczasem w bibliotece, której tymczasowe kierownictwo powierzono sekretarzowi magistratu Ciejce, rozpoczęły się przetargi przy obsadzie stanowiska nowego dyrektora.

  Poważną kandydatką była córka zmarłego szefa, Jadwiga Klimkiewiczowa. Oprócz koneksji rodzinnych duże znaczenie miało to, że w branży książkowej pracowała już kilka lat, prowadząc jeszcze przed 1915 r. polską księgarnię przy Rynku Kościuszki. Dodatkowym jej atutem było doświadczenie samorządowe, bowiem od 1919 r. była radną miejską. 

  Jednak sprzeciw do jej nominacji zgłosiła społeczność żydowska, przypominając jak to w czasie jednego z publicznych wystąpień Klimkiewiczowa „długo rozwodziła swą teorię o obywatelach pierwszej kategorii (nie Żydach) i obywatelach drugiej kategorii (Żydach)”. Magistrat nie chciał ryzykować, tym bardziej, że środowisko z którego Klimkiewiczowa wywodziła się, a którego liderami byli prezydent miasta Bolesław Szymański i przewodniczący rady Feliks Filipowicz od 1925 r., wyraźnie traciło swoje wpływy. W efekcie 1 sierpnia 1927 r. dyrektorską nominację otrzymał nieznany wcześniej w Białymstoku, pracownik biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego Mikołaj Dzikowski. Nie kierował biblioteką długo. 15 lutego 1929 r. złożył rezygnację i wrócił do Wilna.

  Jego następcę, Filipa Echeńskiego, mianowano na stanowisko dyrektora bezzwłocznie i bez żadnych komplikacji. Nowy dyrektor znany był już ze swojej wcześniejszej działalności społecznej. Między innymi kierował urzędem imigracyjnym, który odegrał pewną rolę tuż po odzyskaniu niepodległości. Z zawodu był nauczycielem. 

  Wkrótce po objęciu kierownictwa biblioteki przez Echeńskiego, do Białegostoku przyjechał Seweryn Nowakowski, zostając najpierw komisarzem rządowym, a następnie tytularnym prezydentem. Sprawy kultury były mu bliskie. Dzięki dobrej współpracy z magistratem dyrektorowi udało się wyremontować bibliotekę i systematycznie powiększać jej księgozbiór. Filip Echeński kierował placówką do września 1939 r.

  Po zajęciu Białegostoku przez Sowietów biblioteka została przemianowana na Bibliotekę Obwodową im. Gorkiego. Adres był ten sam tylko nie taki sam. Z Rynku Kościuszki 1 zrobiła się ulica Sowiecka 27. Ta zmiana numeracji wynikała z tego, że okupant pod nazwą Sowiecka umieścił całą ulicę Piłsudskiego (Lipowa), Rynek Kościuszki i Kilińskiego. 

  Jak podaje prof. Wojciech Śleszyński „kierownikiem Oddziału Opracowania zbiorów został Meniawski, natomiast szefem czytelni mianowano Pepelmana”. Co oczywiste nie zasługują oni na wpisywanie do żadnego pocztu dyrektorów, a przywołuję ten fakt tylko z historycznego obowiązku.

  W ciąg dalszy okupacyjnej historii wpisuje się to, co działo się z biblioteką po zajęciu Białegostoku przez Niemców, którzy uruchomili ją w sierpniu 1941 r. Jej kierownikiem został Jerzy Noack, a personel, jak wspominała Maria Kolendo, rekrutował się z nauczycieli i młodzieży. 

  Szczególną rolę odegrała nauczycielka geografii Aniela Rybarczykowa, która ratowała co cenniejsze książki. W połowie października 1941 r. biblioteka została zamknięta. Noack został aresztowany i wywieziony do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Niemcy cenne książki wywieźli do Królewca, a resztę księgozbioru zmagazynowali w opuszczonym teatrze Palace. Większość zbiorów uległa tam zniszczeniu.

  Już w sierpniu 1944 r. rozpoczęto prace nad uruchomieniem biblioteki i czytelni ulokowanych w trzech niedużych pomieszczeniach w budynku przy Orzeszkowej 15. Dopiero w 1956 r. bibliotekę przeniesiono do odbudowanego budynku dawnej loży masońskiej przy Kilińskiego 16. 

  Pierwszy zespół bibliotekarski, ten z Orzeszkowej, pracował pod kierunkiem Władysława Wójcika. Jego następcami byli: Stanisława Łaniewska, Michał Ambros i Helena Stasiak. W 1954 r. dyrektorem została Alfreda Romanowska, której następcą był Władysław Malewski. W 1969 r. kierownictwo objął Stefan Asanowicz, a po nim byli Zbigniew Dąbrowski i Walentyna Siniakowicz.


Andrzej Lechowski

Kalendarz złodziejski, czyli kto, gdzie i kiedy!

    Choć u nich, tak jak i u porządnych obywateli miasta, rok składał się z dni, tygodni i miesięcy, to jednak wykorzystywali oni do swoich niecnych celów zazwyczaj określone pory i terminy. Wszystko zależało od tego jaką uprawiali specjalność.

  Najbardziej wszechstronni byli doliniarze. Mogli wykonywać swoją robotę o każdej porze dnia. Byle tylko znaleźć się w tłoku i blisko upatrzonej ofiary. Dla kradzieży kieszonkowych sprzyjał cotygodniowy, czwartkowy targ na Rynku Siennym. 

  Doliniarzy interesował też dzienny rozkład autobusów i pociągów. Zwłaszcza roztargnieni przyjezdni. Na kursujące codziennie z dworca do śródmieścia dorożki, czyhali potokarze, złodzieje kradnący bagaże z jadących pojazdów. Szczególnie wiele zamachów na wystające z dorożki pakunki miało miejsce na ul. Dąbrowskiego, przed wjazdem w Lipową.

  Na Rybnym i Siennym Rynku, w dni targowe, chętnie operowali białostoccy farmazoni, oszuści wciskający mało roztargnionym włościanom tombakowe obrączki i nic niewarte świecidełka, jako okazyjne, jeszcze carskie precjoza. Z kolei dla szopenfeldziarzy, trudniących się kradzieżami w sklepach futrzarskich i tekstylnych, najlepsza pora następowała zaraz po otwarciu i tuż przed zamknięciem upatrzonego obiektu. 

  Ci unikali tłoku. Gdy jeden złodziej bajerował sprzedawcę, drugi chował pod obszernym płaszczem upatrzoną lisią skórkę czy kupon jedwabiu. Ileż strat ponieśli przez szopenfeldziarzy kupcy manufakturowi przy centralnych ulicach.

  Kiedy nadchodziła sobota uaktywniali się oszuści karciani. Działali oni rzecz jasna i w inne dni (targ), ale pod koniec tygodnia robotnicy białostoccy otrzymywali wypłatę. Ci, zwłaszcza młodsi, szli najpierw do knajpki, a potem zbliżali się do stolików, gdzie grano w czerwone-czarne, kostki czy oczko. Krupierzy rezydowali zwykle w bramach i na podwórkach przy Młynowej, Mazowieckiej i Suraskiej.

  Sobota i niedziela to był też najlepszy termin na skok dla szczególnie wybrednych kasiarzy i włamywaczy. Pora oczywiście nocna. Do wybicia dziury w ścianie czy suficie sklepu jubilerskiego, bądź kantoru z fabrycznym sejfem, potrzeba było dużo więcej czasu, niż przy momentalnej operacji kieszonkowej. Pod koniec tygodnia działalność zamierała. Zwłaszcza w firmach żydowskich. Wiadomo - szabas.

  W nocy z 22 na 23 września 1924 r. miał miejsce w Białymstoku pierwszy występ rozpruwaczy kas ogniotrwałych. Cel - Towarzystwo Pożyczkowo-Oszczędnościowe przy ul. Kilińskiego 23. Występ źle przygotowany i nieudolny. Do tak poważnej roboty nie zabierano się w poniedziałek.

  Miesiące letnie to czas kanikuły i wakacji. Wówczas do ataku na mieszkania zamożnych, wczasujących się białostoczan ruszali chętnie specjaliści od wytrychów. Osobliwie tzw. lipkarze. Im wystarczył lekko uchylony lufcik, ażeby dostać się do środka. 

  Łup był zawsze pokaźny. Przez kilkanaście lat, oczywiście z przerwami na odsiadki, królował w tym fachu na bruku białostockim Janek Piłasiewicz. Na początku 1938 r. Sąd Okręgowy skazał go na 7,5 roku więzienia. Najwyższy, możliwy wyrok dla złodzieja.

  Z kolei w miesiące zimowe uaktywniali się szpryngowce i szczury kolejowe. Pierwsi, pod różnymi pretekstami dostawali się do przedpokoi mieszkań i krążyli po korytarzach różnych urzędów, ażeby ściągnąć jakąś garderobę. Ci drudzy uszczuplali przydworcowe składy i wagony towarowe o tysiące kilogramów węgla. Nie gardzili też oczywiście inną zdobyczą.

  Nie należy zapominać również o miejscowych pajęczarzach, czyli złodziejach bielizny i pościeli ze strychów. Obok kradzieży kur, był to w przedwojennym Białymstoku najczęstszy proceder. 

  Trwał on przez cały rok, ale nasilał się zwłaszcza przed świętami wielkanocnymi, dowolnego obrządku, kiedy następowało zazwyczaj wielkie pranie. I tak to właśnie wyglądał kalendarzowy rok białostockich złodziei.


Włodzimierz Jarmolik

Władek Szejda nie przepadał za kratkami

    O Władku Szejdzie, fartownym złodzieju, który okradł kino Świat, można powiedzieć jedno, nie przepadał za kratkami. Nawet za drobne sprawki. Kiedy w styczniu 1935 r. trafił na 10 dni do aresztu miejskiego przy ul. Artyleryjskiej, długo nie wytrzymał. Niemal natychmiast dał drapaka, co wcale nie było takie trudne. Po kilku dniach zgłosił się jednak sam na policyjny komisariat. Tłumaczył, że musiał wyjść po ciepłą odzież, bo w celi było sakramencko zimno.

  Również w więzieniu przy Szosie Baranowickiej, zwanym powszechnie szarym domem, gdzie musiał odsiadywać swój 5-letni wyrok, Szejda nie znalazł odpowiedniego komfortu. A zatem po kilku dniach wziął i ... uciekł. Łatwo i pomysłowo. 

  Był to pierwszy taki przypadek od wielu lat. Najpierw ze względu na swoje umiejętności poprosił o pracę w więziennym warsztacie. Znalazł dla siebie dobry schowek, a kiedy wszyscy wyszli, korzystając z pozostawionych narządzi ślusarskich fachowo wykonał kilka wytrychów. Wystarczyły one do otworzenia wszystkich drzwi. Ze znalezionych tamże sznurków skręcił mocną linę i miał już przepustkę do pokonania więziennego muru. Wszyscy byli zaskoczeni. Poważnie zastanawiano się nad pomocą któregoś z dozorców.

  17 września 1936 r., a więc w trzy tygodnie po udanej ucieczce, Władek Szejda znowu wpadł. Próbował przekroczyć granicę polsko-litewską. I przekroczył, bo ujęli go dopiero Litwini. Odsiedział za to krótki wyrok w ich areszcie i został wydany żołnierzom polskiego KOP-u w Druskiennikach. Przez więzienie w Grodnie białostocki złodziej-kinoman powrócił do rodzinnego miasta. Tu czekała na niego zaległa odsiadka plus trzy lata za ucieczkę.

  Ponieważ białostocka tiurma okazała się dla Władysława Szejdy mało bezpieczna, umieszczono go tym razem w łomżyńskim więzieniu karno-śledczym przy Al. Legionów, czyli popularnym już w czasach carskich Czerwoniaku (kolor cegły). Tutaj miał być całkowicie pozbawiony swoich wolnościowych pokus. Czy aby na pewno skutecznie?

  W celi, którą zajmował, sąsiednią pryczę okupował niejaki Antoni Niedźwiedzki, także były uciekinier, tyle że z więzienia w Białej Podlaskiej. On również miał przed sobą perspektywę 6 lat za kratkami. Co wynikło z tego sąsiedztwa, łatwo chyba odgadnąć. 

  Przez kilka miesięcy, ostrożnie obaj więźniowie osłabiali umocowanie krat w oknie. Równocześnie z nici kradzionych systematycznie w warsztacie tkackim kręcili długi na 10 metrów sznur. Kiedy przygotowania do ucieczki zostały ukończone, czekali już tylko na odpowiedni moment. Wkrótce taki nastąpił. 

  W nocy z 15 na 16 lipca 1938 r. nad Łomżą rozszalała się huraganowa burza. Wspólnicy spod celi postanowili to wykorzystać. Boso i tylko w bieliźnie, uzbrojeni w nóż, spuścili się z drugiego piętra na dziedziniec, Nie napotkawszy żadnego strażnika uciekinierzy ukradli jeszcze z budki wartowniczej dwa płaszcze i, znów za pomocą liny z kotwiczką, wydostali się przez mur na drugą stronę więzienia. Dozorcy dowiedzieli się o ucieczce dopiero nad ranem. Zawiadomił ich o tym trzeci współwięzień z celi Szejdy i Niedźwiedzkiego, jemu nie opłacało się uciekać. Miał do odsiedzenia raptem wszystkiego trzy tygodnie.

  Co to się działo! Kilku strażników pociągnięto do odpowiedzialności za nieprzestrzeganie regulaminu służby. Zorganizowano też natychmiast pogoń za zbiegami. Jak świadczyły odkryte ślady i opowieści okolicznej ludności, zbiegli więźniowie ukryli się w Czerwonym Borze. Potem pojawiły się informacje z okolic Białegostoku. 

  Rzeczywiście, Władek Szejda postanowił szukać kryjówki w swoim rodzinnym mieście. Zabrał ze sobą rzecz jasna Niedźwiedzkiego. Początkowo melina była u rakarza na Marczuku. Złodzieja jednak ciągnęło do mamy, na Białostoczańską. Tutaj właśnie wytropiła ich policja. Dom otoczono kordonem. Przestępcy uciekli na strych. Pojawiła się straż pożarna ze swoimi drabinami. Po półgodzinnej gonitwie po dachach Szejda i Niedźwiedzki dali za wygraną. W kajdankach i pod eskortą znowu powitał Szejdę poczciwy stary dom.


Włodzimierz Jarmolik

Chłopaki z Wygody grabią nocną porą

   Dzielnica ta leżała w północno-wschodniej części miasta. Przez nią wiódł uczęszczany szlak z Białegostoku do Grodna. Kluczową była tutaj ulica Wasilkowska, od wiaduktu kolejowego po cmentarz prawosławny. Teren ów stanowił miejsce rozmaitych złodziejskich trików oprychów z Sadowej, Sandomierskiej, Odległej czy Krańcowej.

 Ruch był duży. Wiele spraw handlowych, urzędowych, a i prywatnych trzeba było załatwiać w Białymstoku. W powrocie do domu wskazany był pośpiech. Aż tu nagle, najczęściej na wysokości cmentarza prawosławnego - nieszczęście. Bandycka zasadzka. Poniższa historia wydarzyła się naprawdę. Dowodzi tego jej obszerny zapis w Dzienniku Białostockim.

  Grudniowy wieczór 1934 r. Około godz. 22.30 na posterunek w Wasilkowie zgłosił się niejaki Hersz Płucienko. Przedstawił się jako sklepikarz z Sokółki, mający swój niewielki interes przy ulicy Grodzieńskiej pod 150. Łamiącym się jeszcze głosem złożył zażalenie. 

  Oto dosłownie przed kwadransem , przy wyjeździe z Białegostoku, w pobliżu cmentarza, jego pojazd zatrzymało 4 osobników w paltach z odstawionymi kołnierzami i w kosmatych czapkach na głowach. Przeprowadzili dokładną rewizję fury i zabrali pakę z 16 kg mydła. Kiedy zaprotestował, otrzymał kilka tęgich ciosów w twarz i zwalił się z fury na dół. Teraz szuka ratunku u władzy.

  Dyżurny policjant nie zdążył jeszcze zakończyć protokołu ze zgłaszanego napadu, kiedy na posterunek wpadł 19-letni Aron Brodach, również z Sokółki. Jego też około godz. 22.30 zatrzymało w tym samym miejscu 3 podejrzanych typów (czwarty zapewne potargał zrabowane wcześniej mydło do kryjówki). 

  Ponieważ nie znaleźli na furze nic wartościowego, to dla porządku, zdzielili słabo oponującego woźnicę przez łeb i zniknęli. Pokrzywdzony Aron nie dokończył jeszcze swojej opowieści, kiedy przed obliczem posterunkowego stanął 21-letni lejba Epsztejn z Krynek. Jego także zatrzymali koło cmentarza jacyś ludzie. 

  Młodzieniec wiózł akurat worek z towarem obstalowanym w Białymstoku przez kupca Straszkowskiego z Krynek. Rabusie przecięli nożem worek, wyjęli z niego dużą paczkę. A kiedy Lejba zaczął bronić, nie swojej zresztą własności, znalazł się na ziemi i został silnie pobity i skopany.

  Zdawało się, że to już koniec nocnych wizyt na wasilkowskim posterunku policji. Ależ skąd! Tuż przed godziną 23 w drzwiach stanął 36-letni Władysław Barcewicz, gospodarz ze wsi Lipiny w gm. sokólskiej. Jego spotkał ten sam los co poprzedników. Zatrzymany w tym samym miejscu przez tych samych, jak należy domniemywać, osobników, stracił z wozu worek z mąką. Na odjezdnym został jeszcze potraktowany siarczystym policzkiem.

  W ciągu godziny, w tym samym miejscu, jedna szajka zdołała dokonać czterech identycznych napadów. Czy to był rekord? Trudno wyrokować. Opryszki z Wygody, mając do dyspozycji tak świetne schronienie, jak pobliski cmentarz, niemal co noc wyprawiali się na złodziejski połów i nigdy nie wracali do meliny z pustymi rękami.

  Zresztą na wozy i furmanki wygodzkie cwaniaki polowali i za dnia. Ten proceder miał nawet swoją nazwę - potokarstwo (potok - wóz). Dzienni potokarze "robiący" na rogatce wasilkowskiej rekrutowali się głównie z chłopaków z ul. Sandomierskiej, zwinnych i szybkich w nogach. Na swoim terenie królowali oni niepodzielnie i przepędzali innych chętnych do podobnych kradzieży, zwłaszcza tych z miasta.

  Bandy potokarzy oblegały jadące z dużą prędkością fury i ściągały z nich co popadnie. Ręce złodziejaszków mogły przylepić się do leżącego koło woźnicy kożucha, wystającego roweru czy zawieszonych nieopatrznie na boku wozu, butów. Byli jednak i tacy ryzykanci, którzy nie zważając na uderzenia batem, wyrywali z pojazdów paczki gwoździ, worki ze skórami, a nawet skrzynki z wódką.


Włodzimierz Jarmolik

Gimnazjum przy Kościelnej

    Boisko, sala gimnastyczna, a nawet kort tenisowy. Pracownie przedmiotowe, na stałe lekarz i dentystka. W auli odbywały się przedstawienia, spotkania z ludźmi kultury, na które przychodzili też białostoczanie. To wszystko było w gimnazjum przy ulicy Kościelnej, którym kierował ksiądz dr Stanisław Hałko.

  Rok szkolny 1919/20, kiedy zostało ono upaństwowione, rozpoczęło 658 uczniów. Mniej zamożni otrzymywali dożywianie i ubrania dzięki darom Polonii amerykańskiej, byli też zwalniani z opłat szkolnych.

  Rozwój szkoły przerywa na krótko wojna z bolszewikami. W 1920 r. gimnazjaliści wraz ze swoimi nauczycielami ruszyli na wojnę. W tym czasie budynek przy Kościelnej zajmują Rosjanie. Nie na długo na szczęście. Po klęsce pod Warszawą, życie w Białymstoku zaczęło się stabilizować. 

  25 sierpnia 1920 r. wrócił ks. Hałko i natychmiast przystąpił do odbudowy zdewastowanego gmachu i urządzania na szkoły. Wprowadzono nowe programy, pojawił się przedmiot nauka o Polsce współczesnej. Do nauczania geografii, przyrody, fizyki czy chemii weszły dodatkowe godziny na prace laboratoryjne i wycieczki. Dobudowane zostało skrzydło od strony ul. Kościelnej. 

  Na piętrze znalazła się tu duża aula ze sceną i balkonem, największa wówczas w Białymstoku, przybyły też klasy lekcyjne z pracowniami: fizyczną i chemiczną, świetlica z izbą harcerską oraz natryski dla młodzieży i urządzenia centralnego ogrzewania.

  Zadbano i o wygląd zewnętrzny szkoły, przebudowując najstarszą, środkową jej część. Pamiętający czasy carskie maleńki daszek nad wejściem został zastąpiony dostojną klasycystyczną kolumnadą, zwieńczoną balkonem - opisuje Jan Dworakowski. Na dziedzińcu powstał piękny skwer, posadzono drzewa, krzewy, kwiaty. 

  Urządzono też boisko do gier zespołowych, wyremontowano pomieszczenia na świetlicę dla organizacji uczniowskich i sale na tzw. uczelnie. Tym żartobliwym pojęciem określano nowatorski pomysł ks. Hałki, jakimi były sale do przeprowadzenia zajęć pozalekcyjnych z różnych dziedzin wiedzy. 

  Pracę uczelni uzupełniała działalność koła literackiego, naukowego, filologicznego czy krajoznawczego - wylicza Jan Dworakowski. Sami uczniowie mieli wiele możliwości do różnych form aktywności. Jeździli na wycieczki, wystawiali przedstawienia, wydawali gazetę Głos Uczniowski.

  Wszechstronna aktywność księdza dyrektora spotykała się z powszechnym uznaniem białostoczan. Okazją do podziękowania za jego pracę stały się obchody 25-lecia kapłaństwa 4 czerwca 1933 r. z udziałem władz państwowych i miejskich. 

  W czerwcu 1939 r. 24 uczniów otrzymało pierwszą maturę w powstałym liceum. Na 20-lecie ksiądz Hałko przygotował szkołę perełkę - określa Jan Dworakowski. - Obchody miały się rozpocząć po wakacjach, 1 września. Wybuch wojny zniweczył te plany. Niemcy, a później Rosjanie okupujący Białystok starali się przeciągnąć ks. Hałkę na swoją stronę. Nie uległ tej presji. Wspólnie z garstką zaufanych osób starał się wynieść ze szkoły jak najwięcej dokumentów i cennych rzeczy.

- Dzięki temu zachowały się księgi z pieczęciami, spis maturzystów. Mamy je teraz w swoim muzeum - mówi Jan Dworakowski.

  Zaangażowany w sprawy polskości ksiądz Hałko był jednak świadomy tego co go czeka. Ostrzeżony przed aresztowaniem przez NKWD, 27 grudnia 1939 r. wyjechał do Warszawy. Występował pod przybranym nazwiskiem Stefan Halicki. 

  Szczęśliwie spotkał swoich znajomych z Białegostoku, zamieszkał przy ul. Mokotowskiej 14, jako kapłan odprawiał msze w kościele św. Zbawiciela. Prowadził tajne nauczanie na kompletach przy gimnazjum i liceum im. Stanisława Staszica. Ciągnęło go do Białegostoku. W sierpniu 1941 przybył konspiracyjnie, ale był przerażony, kiedy zobaczył, że szkoła od ul. Kościelnej została zniszczona w wyniku bombardowania Niemców, a cały majątek rozgrabiony.

  Po tygodniu wyjechał do Warszawy. Był jednak już śledzony przez gestapo, 21 marca 1942 został aresztowany. Osadzony na Pawiaku, potem wywieziony do obozu w Stutthofie i wreszcie do obozu w Auschwitz, gdzie w 1943 roku zginął.


Alicja Zielińska

Przy Wiejskiej i Krętej kwitły kaczeńce

    O tej dzielnicy Białegostoku teraz swoimi wspomnieniami podzieli się pani Teresa Sokołówna-Andzilewko, emerytowana nauczycielka.

  Słoboda - przypomnijmy - powstała pod koniec XVII wieku, na dzisiejszym odcinku ulicy Wiejskiej, między Pogodną a Świerkową. Do Białegostoku została włączona wraz z innymi podmiejskimi wsiami decyzją Sejmu Ustawodawczego 10 maja 1919 roku. Przez wiele lat, jeszcze po drugiej wojnie światowej zachowała swój wiejski charakter.

- Jest to miejsce szczególnie mi bliskie, przeszłość ul. Wiejskiej znam z opowiadań mojego taty, babci mojego męża, jak również sama pamiętam dawną ulicę Wiejską, jeszcze z lat pięćdziesiątych.

  Na Słobodzie mieszkali dziadkowie mego męża: Stanisława z Cudowskich Cers i Jan Cers - osiedli tu po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Wrócili z Rosji carskiej. Dziadek był Łotyszem, jak wybuchła rewolucja, to musieli z babcią uciekać przed bolszewikami.

  Pani Teresa przyniosła zdjęcia dziadków z 1917 roku, które zachowały się w rodzinnym albumie. Z sentymentem wskazuje na fotografię uroczego chłopca.

- To bratanek mojego dziadka, fajny malec, pięknie wystrojony - uśmiecha się. - Bardzo lubię to zdjęcie, dostałam je od cioci.

  Na Słobodzie mieszkali też moi dziadkowie: Antonina i Konstanty Starczykowie. Byli to ludzie pracowici i zamożni. Dziadek obok ratusza miał karczmę Pod końskim ogonem. Babcia często opowiadała o tamtych czasach.

  Na ziemi słobodzkiej podarowanej przez dziadków, przy obecnej ul. Zielnej, mój tatuś Adolf Sokół w 1936 roku wybudował nasz dom rodzinny. Początkowo w tych stronach niewiele było domów, przybywały one z czasem. Wspaniale tam się nam mieszkało.

  Dla mnie z lat mojego dzieciństwa niezapomniane są zwłaszcza złocistożółte kaczeńce. Porastały one brzegi strumyka, który płynął przez łąkę od ulicy Krętej w kierunku Pogodnej. Wiosną to był przepiękny widok - takie całe żółte połacie, jak dywan. Biegałam po te kwiaty, bo miałam blisko. Bywało, że sąsiadka - sympatyczna pani Czerwińska prosiła, bym i jej przyniosła.

  Teraz w tym miejscu stoją bloki. Ulica Kręta, Pogodna to dziś duże osiedle. A niegdyś znajdowały się tam łąki, Wiejska była brukowana, pastuch pędził tędy krowy okolicznych rolników. Słoboda przecież miała wiejski charakter.

  Dobra zamożnych gospodarzy m.in. Cudowskich, Dzienisów, Jaroszewiczów, Praniewskich, Starczyków znajdowały się także w dzielnicy Nowe Miasto, sięgały daleko na drugą stronę ulicy Wiejskiej, aż do ulicy Strzeleckiej, a ciągnęły się od śródmieścia. Ludzie mieli tam łąki, pola uprawne. Stały stodoły, chlewiki, w których hodowano świnki, po podwórzach biegały kury, panował taki sielski klimat. Sama pamiętam, jak babcia wyciągała z komórki pyszną szynkę wędzoną i kroiła cienkie plasterki, bardzo nam smakowały.

  Pan Jaroszewicz podkreślał, że mieszkańcy Słobody żyli ze sobą zgodnie, jak w jednej rodzinie. To prawda. Gdyby panujące wówczas stosunki przetrwały do dzisiaj, to z pewnością żyłoby się nam wszystkim łatwiej i przyjemniej.

Czas mijał, naturalnym było, że i te strony nie będą takie same. Aż trudno uwierzyć, ale jeszcze w 1994 roku moi uczniowie z klasy drugiej c w Szkole Podstawowej nr 34 chodzili na łąki przy ul. Pogodnej. Mieli tam nawet swoje klasowe drzewko. Kiedy zaczęto budować osiedle, to ścięto je, dzieci z żalem pisały o tym w kronice szkolnej: "Już nie przyjdziemy tu latem z kocykami, aby pobawić się, pouczyć się na łące i odpocząć w cieniu naszego drzewka".

  Zmieniło się wszędzie nie do poznania. Część słobodzkich rodów pozostała jednak wierna swoim korzeniom i wciąż tam mieszka. Nawet czwarte pokolenie, jak w przypadku państwa Słobodzianów. To piękne, że ziemia przodków jest im wciąż bliska i bezcenna - podkreśla Teresa Sokołówna-Andzilewko.


Alicja Zielińska 

Białystok na ekranie. Mieliśmy swoją filmówkę

    Do 1927 roku przy ulicy Kilińskiego 15 przez pewien czas funkcjonowała Szkoła Gry Kinematograficznej, czyli jak byśmy obecnie powiedzieli białostocka filmówka. 

  W lipcu 1927 roku miasto zelektryzowała informacja, że odbędą się w niej "zdjęcia filmowe, mające na celu stwierdzenie fotogeniczności kandydatów, oraz zapisy nowych adeptów na czteromiesięczny kurs filmowy". Dodawano też, że "wszyscy kandydaci otrzymają na własność zdjęcie na taśmie kinematograficznej. Pokaz filmu odbędzie się w jednym z miejscowych kin dla osób zainteresowanych oraz zaproszonych gości".

  Kamienica przy Kilińskiego była oblegana przez wyfiokowane a`la Pola Negri panny i wysmarowanych brylantyną, niczym Rudolf Valentino młodzieńców. Później szkołę przeniesiono do dawnego pałacyku gościnnego przy Kilińskiego 6. Firmował ją Zarząd Główny Związku Artystów Sztuki Kinematograficznej w Polsce.

  Program nauczania obejmował: historię kinematografii, filmoznawstwo, pisanie scenariuszy, kinotechnikę, psychologię gry, mimikę, plastykę i rytmikę, gimnastykę i sport. Wykładowcy rekrutowali się wyłącznie z warszawskiego środowiska filmowego, ale administracją zajmował się białostoczanin Mikołaj Sochor.

  Białystok wbrew pozorom nie był filmową pustynią. No, może nie zagrażał też Hollywood, ale już w 1920 roku zainteresowali się nim Amerykanie. Ich propozycja pretendować do Oskara raczej nie miała szans, ale dla białostoczan była interesująca. Otóż przybyli w czerwcu 1920 roku filmowcy z Amerykańskiego Towarzystwa Kinematograficznego postanowili wykonać "bezpłatne zdjęcia kinematograficzne mieszkańców m. Białegostoku, mających krewnych w Ameryce".

  Pomysł niebywały. Taki przedwojenny skype, tyle że niemy, a transmisja danych odbywała się okrętem przez Atlantyk. Zdjęcia do tych filmików nie były jednak bezpłatnie. Płacili za nie bowiem krewni w Ameryce. 

  Filmowano jednocześnie 12 osób. Niestety nie wiemy, czy odbiorca w Nowym Jorku bądź Chicago otrzymywał wykadrowanego krewniaka, czy musiał szukać go wśród 11 obcych delikwentów. No chyba, że ktoś przyprowadził cały tuzin rodzinny. Zdjęcia robiono w ogrodzie przy ulicy Sienkiewicza 28. Po ich zakończeniu wszystkie filmiki wyświetlono na specjalnym seansie w pobliskim kinie Apollo.

  Ale już prawdziwa kinematograficzna promocja Białegostoku mogła zaistnieć w 1924 roku. Stało się to za przyczyną "jednego z biur kinematograficznych", które złożyło białostockiemu magistratowi niezwykłą propozycję. Otóż w 1924 roku w Konstantynopolu organizowana była polsko- turecka wystawa. Biuro zwróciło się do prezydenta miasta Bolesława Szymańskiego z propozycją "zrobienia zdjęć Białegostoku dla propagandy".

  Propagandę wyceniono na osiem złotych za metr taśmy filmowej. Prezydent stwierdził jednak, że "cel jest wątpliwy" i nie dał nawet złotówki. Ubolewano nad jego skąpstwem, które doprowadziło do tego, że "piękne Turczynki i wyznawcy islamu nie będą mieć szczęścia oglądania białostoczan".

  Ale już we wrześniu tegoż roku propaganda triumfowała. Niestety tym razem sfilmowana okoliczność była niewątpliwie wątpliwa. Wietrzący sensację właściciele białostockiego kina Modern postanowili sfilmować wyczyny futbolistów. 

  Dzielna reprezentacja Białegostoku stanęła na wysokości zadania i nie zawodząc przebiegłych biznesmenów przerżnęła mecz 12 zero. 13 września 1924 roku film z tej klęski pokazano na uroczystym seansie w Modern. Musiał wyglądać jak dzisiejsze sport news. Bramki w tym meczu padały bowiem średnio co 7 minut. To dopiero emocje.

  Ale były też poważniejsze lokalne wątki filmowe. 15 sierpnia 1925 roku z okazji święta Żołnierza Polskiego w tymże samym kinie Modern odbyła się premiera amerykańskiego filmu Cywilizacja - Wojna Europejska 1914-1917. Magnesem był udział w nim gwiazdora Williama Humphrey`a.

  Film zapowiadano jako "wstrząsający akt oskarżenia przeciwko sprawcom wojny wszechświatowej". Ukazywał on "krwawe bitwy na rosyjsko - niemieckim froncie na lądzie, morzu i powietrzu w okolicach Grodna i Augustowa". Widzów miały oszołomić "aeroplany, cepeliny, tanki, bombardowanie miast i fortec", a przerazić "mord, rzeź i gwałt". Dodatkowym walorem filmu były "oryginalne zdjęcia".

  Zapisał się też Białystok w historii polskiej kinematografii. Oto w sierpniu 1927 roku warszawskie Towarzystwo Kinematograficzne Star-Film przystąpiło do ekranizacji powieści Andrzeja Struga "Mogiła Nieznanego Żołnierza". Jej akcja rozgrywa się w latach I wojny światowej i rewolucji bolszewickiej, które są tłem losów kapitana Michała Łazowskiego, jego żony Wandy i córki Nelly. Melodramatyczne wątki powieści przeplatane są dramatycznymi wydarzeniami, które wstrząsnęły Europą. 

  Film reżyserował Ryszard Ordyński, a występowała w nim cała plejada znanych aktorów, między innymi Maria Malicka, Maria Gorczyńska, Leokadia Pancewiczowa, Jerzy Leszczyński i Kazimierz Justjan.

  Pod koniec sierpnia ekipa filmowa przyjechała do Białegostoku, aby tu, wykorzystując miejskie plenery, kręcić zdjęcia. Wzbudziło to w całym Białymstoku prawdziwą sensację. Pisano, że "gdziekolwiek odbywają się zdjęcia filmowe, gromadzą się tłumy gapiów, zwłaszcza, że w filmie występują bolszewicy, których Białystok oglądał z bliska w r. 1920".

  Premiera filmu odbyła się w Warszawie 16 grudnia 1927 roku, ale do Białegostoku film trafił dopiero 25 stycznia 1928 roku. Wyświetlano go w kinie Modern, reklamując - Białystok na ekranie!


Andrzej Lechowski 

1915 r. Ciosem dla miasta była ewakuacja ludzi i przemysłu

    Już w połowie lipca "urzędnicy miejscowych instytucji rządowych otrzymali zawiadomienie, że władze wojskowe uznały za stosowne polecić rodzinom urzędników wyjechać z Białegostoku". Rozkaz ten dotyczył całego zarządu miejskiego.

  Na wniosek doktora Bohdana Ostromęckiego rada miejska na nadzwyczajnym posiedzeniu uchwaliła, że ewakuowanym zostaną wypłacone zapomogi ewakuacyjne w wysokości dwóch miesięcznych pensji. Zarząd został wywieziony do Kaługi. Tam też trafił Józef Karol Puchalski, który już po odzyskaniu niepodległości został pierwszym, tymczasowym prezydentem Białegostoku.

  Po mieście krążyły pogłoski o ewakuacji białostockich szkół. Nasiliły się one, gdy wywieziono większość personelu Instytutu Panien Szlacheckich. Oczekiwano, że lada dzień do Tuły bądź Smoleńska przeniesiona zostanie szkoła realna. Wyjątkowy brak wyczucia sytuacji reprezentowały władze szkolne, które "nie otrzymały żadnych wskazówek dotyczących czasu rozpoczęcia zajęć szkolnych w r. b., wskutek czego zamierzają rozpocząć zajęcia jak zwykle w połowie sierpnia".

  Kolejnym rozkazem władze wojskowe nakazały opuszczenie miasta wszystkim mężczyznom. Jak pisał wspominany w poprzednich odcinkach tej opowieści Stefan Brzostowski "wszystkie mieszkania były skrzętnie kontrolowane i przeszukiwane. Nikt nie mógł pozostać, by zasilić sobą zbliżającej się szybkim krokiem niemieckiej armii. Dużo Polaków, którzy uniknęli cudem wcielenia do szeregów rosyjskich, starało się pozostać w Białymstoku". Dalej wspominał, że "w Białymstoku znalazło się szereg osób, które z narażeniem własnego życia przebierali i karmili oraz przechowywali rosyjskich żołnierzy".

  Chodziło tu oczywiście o Polaków. "Jeden z takich ludzi p. Albin Brzostowski (właściciel popularnej księgarni przy Rynku Kościuszki A. L.) przechowywał na swoim strychu ośmiu żołnierzy przez dwa tygodnie. Inni dostarczali cywilnych ubrań, by tem łatwiej uchronić dezerterów przed przenikliwym okiem moskali. Zajmowali się tym oprócz wymienionego p.p. Maciejewski, Mioduszewscy, Gliński i inni".

  Jednak główny impet rosyjski skierowany został na demontaż i ewakuację białostockiego przemysłu. Najpierw powołana została komisja rekwizycyjna i szacunkowa. Jej zadaniem było, jak pisał Henryk Mościcki "rekwirowanie maszyn, motorów, miedzi, niklu oraz szacować młyny, kotły i t. p. przeznaczone na zniszczenie". 

  Na czele komisji stanął inżynier Kazimierz Goławski. Powodowała nim chyba tylko naiwność, że uda mu się cokolwiek ocalić. Praktyka bowiem przerosła wszelkie oczekiwania. Brzostowski pisał, że "niżsi agenci i funkcjonariusze władz rozporządzenia i zlecenia swych zwierzchników wykonują na oślep automatycznie, bez żadnych względów racji i elementarnej logiki". Wspominał, że "aby wyciągnąć z tej czy innej maszyny jakąś tam śrubę lub kółko miedziane, rozbijają całą maszynę, niszczą całe urządzenie techniczne. Kotły, motory, różne urządzenia - wszystko to niszczy się w sposób barbarzyński".

  Procederowi temu towarzyszyło szerzące się na wielką skalę łapówkarstwo. "Dzięki łapówkom uratowali swe zakłady niektórzy fabrykanci i przemysłowcy białostoccy. Uratował również swój młyn p. I. Sztejn". Nie udało mu się jednak pozostać w Białymstoku. Młyn uznany za strategiczny zakład wywieziony został w całości pod Połtawę. 

  To czego nie można było zdemontować podpalano. Tak stało się w stacji pomp białostockiego wodociągu. Najpierw zażądano od dyżurnego stacji 25 rubli łapówki. Praktyczny majster oświadczył, że nie da pieniędzy, bo "kto mi te pieniądze zwróci". Wobec tego stacja została spalona, a miasto pozbawione wody.

  Brzostowski przytacza ponury obraz Białegostoku z tamtych dni, w którym "codziennie to tu, to tam słychać było w mieście huki wybuchów. Nocami zaś niebo nad Białymstokiem było purpurowe: tu i ówdzie paliły się w mieście i na przedmieściach różne obiekty fabryczne i przemysłowe". Przytacza też pamiętnikarz znamienną, niemal symboliczną opowieść o dzwonach kościelnych. 

  Warto zacytować ją w całości. "Przyszedł dzień, że rosyjskie stupajki rozkazały dzwony zdjąć i wywieźć do Rosji, by Niemcom materiału na puszki i puli nie zostawiać. Ks Szwarc nie kwapił się jednak z wykonaniem rozkazu".

Tu pamięć Brzostowskiego okazała się zawodna. Ksiądz Wilhelm Szwarc w trakcie tej rosyjskiej akcji już nie żył. Zmarł w marcu 1915 roku. Jego następcą był ksiądz Antoni Songajłło i to on ociągał się z wykonaniem tego polecenia.

  Ale wracajmy do opowieści Brzostowskiego. "Na kilkakrotne przypominanie o obowiązku wykonania woli wysoczajszago ukazu ks. Szwarc (Songajłło A.L.) odpowiadał, że nie ma ludzi, któryby mogli spiżowy ciężar zdjąć z wieży, albo nie ma środków komunikacyjnych i t. p. Zdenerwowani moskale pewnego wieczoru przyprowadzili własnych ludzi, zdjęli 7 dzwonów z wieży, ustawili je według wielkości na cmentarzu kościelnym (czyli przy kościele A.L.), sporządzili odpowiedni protokół i obiecali nazajutrz zabrać.

 Ks. Szwarc (Songajłło A.L.) postanowił i tym razem uchronić mienie kościelne od straty. W nocy zamieniono jeden dzwon. Zabrano mianowicie największy, a postawiono najmniejszy, tak że zaprotokółowana ilość zgadzała się. "Skradziony" dzwon schowano w wielkim ołtarzu za mensą.     Dzwon ten przetrwał schowany całą wojnę i dopiero po zawarciu pokoju z Sowietami w Rydze ujrzał światło dzienne. Wrócił na stare miejsce na wieży i jak dawniej rozbrzmiewa swym metalicznym głosem na chwałę Bożego imienia". Nie wiem czy przechowywanie dzwonu aż do pokoju ryskiego, czyli do marca 1921 roku to nie kolejna luka w pamięci Stefana Brzostowskiego, ale to najmniej istotne w tej historii.


Fot. Fabryka maszyn i odlewnia żeliwa Jowela Gotliba z ulicy Łąkowej przygotowana do ewakuacji. Lipiec 1915 roku. Ze zbiorów Muzeum Podlaskiego


Andrzej Lechowski 

Aleksandra Sandomierska tworzyła białostockie harcerstwo

    Aleksandra Sandomierska, z domu Ciechanowiczówna, urodziła się w Białymstoku 4 października 1890 r. Jej dzieciństwo i młodość przypadły na czasy carskie. Po studiach pedagogicznych została nauczycielką w publicznej szkole powszechnej nr 2 przy Polnej 8. 

  Okres ten jest ważny dla miasta, powstają polskie szkoły. Ciechanowiczówna niebawem podejmuje pracę w Gimnazjum Żeńskim im. księżnej Anny z Sapiehów Jabłonowskiej. Tu zetknęła się z harcerstwem, gdzie drużyna skautek istniała już od 1916 r. 

  Wciągnęła ją ich działalność, ukończyła kurs instruktorski i jako pierwsza w mieście została harcmistrzynią, a wkrótce komendantką białostockiego hufca żeńskiego. Skauting bardzo szybko się rozwija w Białymstoku, w 1922 r. liczył 803 osoby w 20 drużynach. - Imponująca liczba - podkreśla Jan Dworakowski.

  W 1923 r. Aleksandra została komendantką chorągwi harcerek. W 1924 r. wychodzi za mąż za Wacława Sandomierskiego, legionistę z czasów I wojny światowej. Przez jakiś czas poświęca się rodzinie, na świat przychodzą dzieci - syn Jerzy i córka Halina. 

  Do pracy w harcerstwie wraca w lutym 1930 r. i z wielkim zaangażowaniem podejmuje szereg działań, które przyczyniają się do zwiększenia szeregów organizacji, powstania kół przyjaciół harcerstwa. Z jej inicjatywy 26 kwietnia 1931 r. odbył się w Białymstoku wielki zlot harcerstwa żeńskiego i męskiego.

  Sandomierska tworzy też miesięcznik "Harcerski Zew Kresowy". Czasopismo, na łamach którego ukazują się artykuły merytoryczne oraz gawędy patriotyczno-ideowe cieszy się dużym zainteresowaniem w środowisku. Okres ten w ogóle przynosi wielkie ożywienie, komendantka dba o to, by jak najwięcej młodzieży wyjeżdżało na obozy - co trzecia harcerka spędza wakacje pod namiotem.

- To było ogromne przedsięwzięcie, biorąc pod uwagę trudne warunki życia - komentuje Jan Dworakowski. - Miała ona jednak ogromny autorytet i poważanie w mieście, dzięki temu udawało się jej pozyskać pieniądze i sprzęt na wyjazdy.

  24 lipca 1932 r. obóz nad Jeziorem Białym odwiedza prezydent RP Ignacy Mościcki, przy okazji wizytacji w regionie garnizonów wojskowych. Kolejny powód do satysfakcji - w 1935 r. w prezydenckiej rezydencji w Spale, podczas ogólnopolskiego zlotu - grupa 192 białostockich harcerek ze swoją komendantką zostaje wyróżniona za pracę, wystrój i gry obozowe.

  Sandomierska cieszyła się wielkim szacunkiem, była powszechnie lubiana. Harcerki nazywały ją po prostu druhna Oleńka, i wszyscy wiedzieli o kogo chodzi. Jej dom przy ul. Podleśnej 7 był nieformalną kancelarią, miejscem spotkań kadry, przechowywano tu sprzęt, ale też każda harcerka mogła liczyć w razie potrzeby na nocleg.

  Wybuch II wojny światowej przerwał tę pięknie rozwijającą się działalność. Mąż Aleksandry, Wacław mimo, że był inwalidą z czasów poprzedniej wojny, zaciągnął się do wojska. Ona z dwójką dzieci zdana tylko na siebie musiała utrzymać rodzinę oraz zabezpieczyć dokumenty organizacji - władze okupacyjne domagały się o listy członków ZHP, adresy zwłaszcza instruktorów i drużynowych. 

  Dochodzi jeszcze ciężkie osobiste przeżycie. Wacław po powrocie z kampanii wrześniowej zostaje 27 października aresztowany przez NKWD. Osadzony w więzieniu w Mińsku zostaje rozstrzelany. O tym się dowiaduje po wojnie. Tymczasem do mieszkania dokwaterowano im przedstawiciela władz sowieckich.

  W mieście jest coraz więcej aresztowań, Sandomierska ostrzeżona przez przyjaciół, że grozi jej wywózka na Syberię, tuż przez Bożym Narodzeniem, opuszcza dom i wozem drabiniastym z dziećmi udaje się w stronę granicy z Generalną Gubernią. 

  W Małkini przesiada się do pociągu i szczęśliwie wieczorem w wigilię dociera do rodziny w Warszawie. Mieszka najpierw na Grochowie, potem na Pradze, podejmuje pracę w różnych miejscach, m. innymi w kiosku ulicznym.

  Dzieci wychowane w patriotycznej atmosferze idą śladami matki - córka wstępuje do konspiracyjnego harcerstwa, a syn już od 1943 r. był członkiem AK. Bombardowania stolicy zmuszają Sandomierskich do kolejnych wędrówek, mieszkają w Podkowie Leśnej, Kazimierówce, Księżnicy, a potem w Wawrze. O przyjeździe do Białegostoku nie ma mowy, dom jest kompletnie zniszczony. 

  Po wojnie Aleksandra Sandomierska nie wraca do harcerstwa, podejmuje pracę w administracji szkolnej. Wierna swojej młodzieńczej pasji, pod koniec lat 60. nawiązała kontakt z komisją historyczną Głównej Kwatery ZHP i spisała dzieje białostockiego harcerstwa. Zmarła 13 maja 1978 r. Została pochowana w grobie rodzinnym na Powązkach.


Alicja Zielińska 

Wzór dla kilku pokoleń lekarzy

   Antoni Żuk nie był rodowitym białostoczaninem, jednak z naszym miastem związał się na zawsze i tutaj poświęcił się pracy zawodowej.

  Urodził się 2 stycznia 1905 roku we wsi Maciuki na Wileńszczyźnie. Był najmłodszy z trójki synów Józefa i Wincentego Żuków. Rodzice nie byli zamożni, utrzymywali się z uprawy roli. Antoni i jego bracia nie mogli więc liczyć na to, że zdobędą wykształcenie. Zrządzenie losu sprawiło, że stało się to możliwe.

  - Bogata dziedziczka, pani Snarska zainteresowała się wybitnie zdolnymi chłopcami i postanowiła opłacić koszty nauki dwóch braci Żuków - opowiada dr Wroński. - Starszy Jan po skończeniu gimnazjum wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Petersburgu i został księdzem.

  Antoni po maturze wybrał studia medyczne na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. Świetnie sobie radził z nauką. Poza medycyną pasjonował się matematyką i w tym kierunku też poszerzał swoją wiedzę. Do tego stopnia, że udzielał korepetycji z matematyki nawet studentom tego kierunku. Dzięki dawanym korepetycjom mógł poprawić swój skromny budżet. Ale też, jak się okazało, tu poznał miłość swego życia. Bo na lekcje przychodziła też pewna bardzo ładna i miła panna. Była to Alina Adamowiczówna, córka szanowanych mieszczan wileńskich. Jej ojciec Mieczysław Adamowicz był kierownikiem apteki w Wilnie.

  Młodzi od razu przypadli sobie do serca. Rodzice panny, chociaż sami bardzo majętni, to jednak nie zwracali uwagi na włościańskie pochodzenie Antoniego i zaakceptowali wybór córki.

  W 1932 roku Antoni skończył studia, odbył - wzorem ówczesnych absolwentów - roczną służbę wojskową, następnie staż szpitalny i przez kolejny rok był lekarzem rejonowym w Żodziszkach koło Wilna. W 1934 roku narzeczeni pobrali się - 27 listopada w kościele św. Ducha w Wilnie odbył się ich ślub.

Na zachowanym zdjęciu widać szczęśliwych małżonków. Nie przypuszczali zapewne, że będą ze sobą jedynie pięć lat, a potem straszliwa wojna rozdzieli ich na długi okres i stracą swój dom.

  W 1935 roku Antoni został powołany na stanowisko lekarza 28 Pułku Artylerii Lotniczej w Dęblinie. Gdy wybuchła wojna jako kapitan i naczelny lekarz 15 Pułku Piechoty brał udział w walkach pod Wieluniem. To w tym niewielkim mieście w Łódzkiem, które wówczas znajdowało się 20 kilometrów od granicy z III Rzeszą, 1 września 1939 roku o świcie niemieckie lotnictwo zaczęło zrzucać bomby. 

  Polska opuszczona przez sojuszników przegrała z hitlerowskimi Niemcami, kampania wrześniowa zakończyła się klęską. Kolejnym ciosem była napaść 17 września Związku Radzieckiego na Polskę. Wielu żołnierzy dostało się do niewoli sowieckiej i następnie zostało rozstrzelanych w Katyniu.

  Antoni Żuk, przebywając przez cały czas z dala od domu rodzinnego, w październiku 1939 roku dostał się do Francji. Kiedy i Francja się poddała, trafił do Wielkiej Brytanii. Wciąż w wojsku pełniąc funkcję lekarza, przeszedł cały szlak wojenny na obczyźnie. Na zdjęciach możemy oglądać go na poligonie w Szkocji, w grupie innych polskich lekarzy, w pełnym rynsztunku bojowym. Jest też też certyfikat potwierdzający uznanie jego dyplomu lekarskiego.

  W styczniu 1947 roku polskie wojsko w Anglii zostało zdemobilizowane. Żołnierze mogli wybierać, gdzie chcą jechać. Część decydowała się zostać albo udawali się do Australii, czy Ameryki, ponieważ w kraju rządy objęli komuniści i na powracających z Zachodu żołnierzy niejednokrotnie czekały ubeckie represje. 

  Antoni Żuk jednak postanowił wracać do kraju. O powrocie w rodzinne strony w Wilnie nie było mowy. Tereny te należały do Związku Radzieckiego. Przyjechał do Białegostoku. 

  Tu czekała ukochana żona Alina i teść. Teściowa, pani Maria niestety już nie żyła. - Bardzo przeżywała utratę całego majątku, skonfiskowanego przez władze sowieckie, w drodze do Białegostoku dostała zawału serca - opowiada dr Aleksander Wroński. - Mieczysław Adamowicz został kierownikiem apteki przy ul. Suraskiej. Tu też przez wiele lat pracowała Alina Żuk. Utrzymywaliśmy serdeczne kontakty. Alina Żuk była matką chrzestną mego syna. Tworzył służbę zdrowia .

  Od razu po przyjeździe do Białegostoku Antoni Żuk rzucił się w wir pracy, włączył się w organizowanie służby zdrowia. Do 1962 roku pracował w Wojewódzkim Wydziale Zdrowia, początkowo jako inspektor a później jako zastępca kierownika wydziału zdrowia ds. lecznictwa. Jednocześnie był dyrektorem wojewódzkiej przychodni dermatologicznej, tworząc i organizując system lecznictwa dermatologicznego w regionie.

  Mimo licznych obowiązków zawodowych znalazł czas na pracę naukową. W 1952 roku został promowany na stopień doktora medycyny warszawskiej Akademii Medycznej. Do obrony jednak nie doszło. Kiedy był w Warszawie na jego oczach promotor prof. Marian Grzybowski, wówczas kierownik kliniki dermatologicznej został aresztowany przez Służbę Bezpieczeństwa. 

  Powodem miała być działalność w podziemiu niepodległościowym. Przesłuchiwany brutalnie w więzieniu prof. Grzybowski zmarł. Antoni Żuk bardzo to przeżył, ponieważ cenił swego promotora jako wspaniałego naukowca. Musiał też od nowa napisać pracę doktorską.

  Kiedy w 1950 roku w Białymstoku powstała Akademia Medyczna, dr Żuk oczywiście znalazł się wśród kadry i uczył studentów, był adiunktem w klinice dermatologicznej.

- W związku z tym, że przez wiele lat przebywał w Wielkiej Brytanii, to doskonale znał angielski. Wówczas w Polsce, wśród asystentów ze znajomością języków obcych, poza rosyjskim powszechnie obowiązującym, nie było za dobrze. Mój wuj służył swoimi umiejętnościami młodszym kolegom, tłumaczył artykuły i publikacje w piśmiennictwie zachodnim - opowiada dr Aleksander Wroński. - Przychodził i bezinteresownie pomagał. Później zajmował się tłumaczeniami piśmiennictwa anglojęzycznego w Ośrodku Badawczo-Diagnostycznym powstałym przy klinice dermatologicznej.

  Dla pracowników kliniki kierowanej przez prof. Henryka Szarmacha oraz rzeszy dermatologów z regionu był zawsze wzorem nauczyciela, jako człowiek o niebywałej kulturze osobistej, pogodzie ducha i życzliwości wobec otoczenia - podkreśla dr Wroński. - Jego osobowość i doświadczenie zawodowe wywarło wpływ na kilka pokoleń białostockich dermatologów. Do dzisiaj jest wspominany przez liczne grono młodszych kolegów i przyjaciół. Za swoje zasługi i dokonania otrzymał wysokie odznaczenia państwowe.

  Antoni Żuk zmarł 1 kwietnia 1995 roku. Został pochowany na cmentarzu św. Rocha w Białymstoku.

Kochały się w nim wszystkie licealistki

   Miał wielką wiedzę historyczną, którą z pasją przekazywał. Wychowankowie wspominają lekcje Wacława Kłosowskiego z wielkim sentymentem. - Dla mnie to był po prostu tata. Dzięki niemu poznałam dużo wspaniałych osób. Jeszcze wiele lat później, gdy się przedstawiałam, to spotykałam się z sympatyczną reakcją: oj, to pewnie pana profesora córka - opowiada Ewa Jankowska.

  Pani Ewa Jankowska zaprosiła nas na opowieść o swym ojcu Wacławie Kłosowskim, a przy okazji opowiedziała o powojennym Białymstoku i atmosferze jak wówczas panowała.

- Mieszkaliśmy na Bema. Dom należał do dziadków, my zajmowaliśmy piętro. Pokoje były duże, to i meble stały pokaźnych rozmiarów, na przykład stół na 12 osób. 

  Tata w swoim gabinecie miał okazałą bibliotekę, wypełnioną po brzegi książkami i tylko tę bibliotekę, robioną na zamówienie udało się zabrać później do bloku - opowiada pani Ewa.

  Życie na Bema w latach 50. nie było łatwe. Budynki bez kanalizacji, centralnego ogrzewania, jednak my tego - ani ja z siostrą Anną, która była starsza ode mnie o siedem lat, ani mama - nie odczuwałyśmy. 

  Tata palił w piecach, przynosił wodę i jako gospodarz dbał o porządek wokół domu. Niedaleko znajdował się rynek, stragany, zjeżdżały furmanki. I pamiętam, tata w kapeluszu, przed pójściem do pracy - bo zawsze elegancko się ubierał - pilnuje, żeby jaki koń nie nabrudził na posesji, bo musiałby sprzątać.

  Tata pracował w liceum przy Kościelnej. Po wojnie w tym budynku były dwie szkoły - żeńska na górze i męska na dole. Tata uczył najpierw w liceum żeńskim, no i dziewczęta się w nim podkochiwały. Mam takie zdjęcie z 1946 roku, ja się wtedy urodziłam - z piękną dedykacją oraz list jednej z uczennic z wyznaniami niemal miłosnymi-- pokazuje pani Ewa.

  "Do klasy wszedł przystojny brunet, poprzez okulary spozierają kpiące oczy, ironiczny uśmiech okala usta. No, moje panny weźmiemy się do roboty. I płynie wykład, klasa już zasłuchana, siedzimy cichutko, furkocą skrzydełka przelatującej muchy. Lekcje historii od początku stały się dla nas atrakcją, a sama historia ulubionym przedmiotem. 

  Za słodki obowiązek poczytywałyśmy sobie nauczenie się zadanego paragrafu i pomimo, że każda przygotowana z nas była zawsze expedite, dreszczyk emocji wstrząsał nami, gdy profesor zasiadłszy na katedrze otwierał notesik i wybierał "ofiarę". Jeden rzut oka na zagadkowy uśmiech profesora kazał wziąć się w garść i pokazać co umie. 

  Drobne słówko "dziękuję" było zapłatą za ciężki wysiłek. Mimo ironii i trzymania nas ostro, a może na skutek tego, pan historyk oczarował i zawładnął klasą, stał się naszą pensjonarską sympatią".

- Takich listów przychodziło dużo. Podejrzewam że mama była zazdrosna - uśmiecha się pani Ewa. -Tata w tym liceum krótko pracował, jemu też nie odpowiadało to panieńskie uwielbienie, chciał przede wszystkim uczyć. Przeszedł więc do męskiego liceum.

  Z tego okresu do dzisiaj wiele osób wspomina, jak wspaniałym był nauczycielem historii. Mówią, że oni po prostu chłonęli wszystko, co profesor mówił. Ojciec uwielbiał starożytność, był wielkim patriotą i starał się im nawet o Katyniu przemycić, chociaż czasy stalinowskie były trudne, wiadomo. Nie zdarzyło się jednak, żeby przez to miał jakieś problemy, nikt nie doniósł.

  Mama pracowała w księgarni, najpierw przy Kilińskiego, to była pierwsza księgarnia w Białymstoku, o specjalizacji nauczycielskiej. Potem awansowała na kierowniczkę księgarni przy Rynku Kościuszki, gdzie teraz jest Bank PKO. Wówczas to była największa księgarnia w Białymstoku. 

  Tata, wielki miłośnik książek zostawiał tu niestety znaczną część swojej wypłaty. Po lekcjach, z ogólniaka zachodziłam do mamy do księgarni. Panowała tam szczególna atmosfera. Przychodzili lekarze, prawnicy, stali klienci.

  U nas w domu się nie przelewało, bo rodzice za wiele nie zarabiali, inteligenckie pensje nie były za wysokie, ale dla mnie ważne było, że ja dzięki rodzicom poznałam tyle znanych ludzi w Białymstoku. Bo to były czasy, kiedy książki się liczyły. Było o nie trudno, ale ludzie chieli je mieć. Rozmawiano o nowych tytułach, dyskutowano. 

  Ileż takich spotkań było w naszym domu! Pamiętam panią Blicharską. Jej mąż Józef, znany malarz i rzeźbiarz, a także nauczyciel zginął w czasie wojny w tragicznych okolicznościach. Było to 22 czerwca 1941 roku, za okupacji sowieckiej, Hitler już napadł na Związek Radziecki, Rosjanie wycofywali się z Białegostoku. 

  Pani Blicharska wyszła przed dom zapalić papierosa. Przechodził rosyjski patrol. Kiedy żołnierze zobaczyli płomyk z zapalniczki wpadli na podwórze. Zaczęli krzyczeć, że jest szpiegiem i daje znaki niemieckim lotnikom bombardującym miasto. Pan Józef zaczął tłumaczyć, że to nieporozumienie. Ale nic to nie dało, wyprowadzili go i zastrzelili jako wrogiego agenta. 

  Pani Blicharska bardzo przeżywała śmierć męża. Może miała poczucie winy? Została z małą córeczką, nazywała ją zdrobniale Aka - ona też później pięknie malowała, wyjechała do Warszawy. Po śmierci pani Blicharskiej napisała piękny list do mojej mamy, w którym opisywała ostatnie chwile jej życia. Zastanawiałam się, czy nie przekazać go gdzieś, ale to były tak osobiste sprawy, że zrezygnowałam, może by ona sobie tego nie życzyła.

  Latem jeździliśmy do Katarynki, to była cała wyprawa. Jechało się pociągiem do Wasilkowa, tam czekał na nas z furmanką zaprzyjaźniony pan Wróblewski. W żniwa, gdy nie miał czasu, to szliśmy piechotą, dobrych parę kilometrów, mijaliśmy wsie, pamiętam dachy kryte gontem drewnianym. Tata przed wyjazdem kupował dużą torbę cukierków. Dzieciaki jak nas zobaczyły wybiegały z radością: o, pan profesor idzie, i cieszyły się, gdy je częstował tymi cukierkami, były takie szczęśliwe, dziękowały.

  Niestety tata wcześnie zaczął chorować, nowotwór, zaczęło się od płuc. Przez jakiś czas przebywał na rencie, potem stwierdzono, że może pracować. Na Kościelnej nie było już etatu, więc pracował w ogólniaku w Starosielcach. Ale to już nie było to. Ta dzielnica miała wówczas złą sławę, na Starosielce mówiono Meksyk. No i dojeżdżało się tam pociągiem, autobusy miejskie jeszcze nie kursowały. Tata musiał wstawać o szóstej rano. Kiedy się zwolnił etat w I LO, przy Krakowskiej, to tam pracował do emerytury.

  Myśmy wtedy już mieszkali w bloku, przy Ciepłej. W 1972 roku rodzice zdecydowali się przeprowadzić. Tata tu jeszcze pożył 7 lat, zmarł w 1979 roku, jak była zima stulecia, miał 66 lat. Na pogrzeb przyszły tłumy ludzi. Mama żyła długo, 91 lat. Rodzice bardzo się kochali, mama była piękną kobietą. Tata bardzo towarzyski, wszechstronnie utalentowany, miał fenomenalną pamięć. Gdyby były inne czasy i może mieszkał w Warszawie, to zaszedłby dalej. Kiedyś przy okazji zjazdu absolwentów kolega z Warszawy powiedział do niego: Wacek, ty mogłeś pisać podręczniki.

  Pani Ewa pokazuje pokój ojca. Na ścianie wisi tablica ze zdjęciami uczniów klasy XI z 1954 roku. "wdzięczni za troskliwą opiekę". To była jego ukochana klasa. Niektórych dobrze znałam: pan Jerzy Korsak, znany adwokat, pan Jan Stasiewicz, lekarz, profesor, pan Roszkowski, też lekarz. Pozostała też biblioteczka pełna książek. Dużo historycznych, klasyka polska, zagraniczna.

  - To był świat mego taty, a teraz mój - mówi pani Ewa. - Oglądam albumy, czytam te książki po raz kolejny. Też poszłam w ślady taty. Byłam nauczycielką polskiego.


Alicja Zielińska 

Białostoczanie ogłosili strajk energetyczny

 

      Dziś byłoby to nie do pomyślenia. Nie sposób sobie wyobrazić życia bez elektryczności. Ale w 1932 roku tak się zdarzyło. Cena energii znacznie podskoczyła, była o jedną czwartą wyższa niż w Warszawie. Ludzie podnieśli krzyk, nie chcieli tyle płacić. Nie zapalali światła w mieszkaniach, nie używali prądu. W końcu Białostockie Towarzystwo Elektryczności ugięło się i obniżyło ceny energii.

  Zaczęło się od tego, że 29 maja 1908 roku magistrat podpisał umowę z Towarzystwem Przedsiębiorstw Elektrycznych "Gesellschaft für Elektrische Unternehmungen Berlin" na budowę elektrowni. Na jej lokalizację wyznaczono teren nad rzeką Białą, pomiędzy dzisiejszymi ulicami Świętojańską, Mickiewicza, Pałacową i Branickiego. 

  Był tam niegdyś staw należący do hetmana Jana Klemensa Branickiego. I tam - jak na owe czasy rozumiano ekologię - miano odprowadzać nieczystości z elektrowni. Umowa przewidywała, że po upływie 50 lat inwestor nieodpłatnie przekaże miastu zakład, a już po 25 latach miasto będzie mogło wykupić obiekt.

  Elektrownia miała ruszyć 1 listopada 1909 roku, tymczasem spokojna Biała wylała ze swego niewielkiego koryta i powódź spowodowała, że datę uruchomienia przesunięto na rok 1910. Podczas budowy słupy energetyczne rozwożono konką, czyli popularnym w mieście tramwajem, powożonym przez konie. Pierwszym dyrektorem elektrowni został jej budowniczy, inżynier Aleksander Tyrmos. Załoga liczyła około 75 osób.

  Dzieje elektrowni obfitują w różne wydarzenia. W 1912 roku Niemcy odsprzedają koncesję belgijskiej spółce. Rok później powstaje Białostockie Towarzystwo Elektryczności - spółka akcyjna z kapitałem francusko-belgijskim. Na czele zarządu staje inż. Kazimierz Riegert. Niestety rozwój młodego przedsiębiorstwa zahamowuje wybuch I wojny światowej, elektrownia trafiła pod nadzór niemiecki, część maszyn uległo zniszczeniu, a inne okupanci zdemontowali i wywieźli.

  Sytuacja zmieniła się dopiero z odzyskaniem niepodległości. W 1919 roku zarząd nad elektrownią przejmuje państwo. W 1921 roku rozpoczęły się procedury związane z przekazaniem elektrowni Białostockiemu Towarzystwu Elektryczności, sfinalizowano je w 1922 roku i od tego momentu następuje rozbudowa elektrowni, zwiększa się jej zasięg działania.

  W 1925 roku odnotowano zabudowę pierwszych liczników poboru energii - tzw. ograniczników i pobieranie opłaty ryczałtowej w zależności od liczby punktów świetlnych. Rok później została zbudowana na słupach drewnianych o miedzianych przewodach napowietrzna linia o napięciu 3 kV do Wasilkowa.

  Przed wojną zarobki robotników wykwalifikowanych i elektromonterów były na tyle duże, że pozwalały na utrzymanie całej rodziny. Za to kobiety w elektrowni, nie wiedzieć czemu, były dyskryminowane, kiedy panna wychodziła za mąż, była zwalniana z pracy.

  W miarę rozwoju gospodarki, rosło zapotrzebowanie na energię. Rozbudowano napowietrzną sieć przesyłową w terenie - powstały linie 15 kV do Łap, Choroszczy, Supraśla, Michałowa i innych miejscowości. Elektrownia mogła się też pochwalić biblioteką liczącą 5,5 tys. książek. 

  W 1939 roku, kiedy weszli Sowieci i elektrownia została poddana pod zarząd energetyczny w Mińsku "księgozbiór ocenzurowano. 1500 tytułów uznano za szkodliwe ideologicznie i spalono. Na ich miejsce wprowadzono książki i broszury o tematyce marksistowskiej". Szefem zarządu był szofer z Mińska.

  Okupacja niemiecka dopełniła ostatecznie dzieła zniszczenia. Hitlerowcy wycofując się z Białegostoku wysadzili zakład oraz zniszczyli większość linii przesyłowych i urządzeń rozdzielczych. Dzięki wielkiemu zaangażowaniu pracowników, już 27 września 1944 r. udało się uruchomić jeden ocalały kocioł.


Alicja Zielińska

Nasza droga jedynka. Nasi wspaniali profesorowie

   Czasy były trudne, władza ludowa narzucała nową, obcą nam zupełnie ideologię polityczną,  wszędzie węszyła bezpieka, ale dzięki temu, że z domu wynieśliśmy wiarę i patriotyzm, to udało się nam zachować swoje przekonania. 

  Zawdzięczamy to także wspaniałej postawie naszych profesorów, którzy nie tylko nas uczyli, ale i dodawali nam otuchy jak również pomagali w trudnych chwilach skończyć naukę - o nauczycielach, których się pamięta przez całe życie, opowiada Jerzy Szóstko, absolwent Męskiego Liceum 1 w Białymstoku.

  Popularna jedynka po wojnie była tu, gdzie obecnie jest VI LO. Dzieliła sale z liceum żeńskim nr 2. Chłopaki uczyli się na parterze i wchodzili od ulicy Kościelnej, dziewczęta ulokowano na piętrze z wejściem od Warszawskiej. Ja rozpocząłem naukę w wyremontowanym już budynku 1 września 1951 roku - wspomina Jerzy Szóstko.

 - Wcześniej jednak musiałem zdać sprawdzian, który niestety nie za dobrze mi poszedł. Wchodziliśmy po dwóch. Kolega był świetnie przygotowany, recytował jak z nut. Ja nie miałem szczęścia, dostałem takie pytania, na które nie za wiele wiedziałem.

  Podziękowano nam, wychodziłem ze spuszczoną głową i nietęgą miną. Przed wyjściem usłyszałem takie słowa: popiół i diament. To na pewno dotyczyło mnie, nie wytrzymałem i odpowiedziałem: czasem i z popiołu wyrastają piękne kwiaty. 

  Jak opuszczaliśmy pokój, wyszła polonistka Czułajewska i zwróciła się do mnie: to jedno zdanie, młodzieńcze zadecydowało, że zostałeś przyjęty. Zapamiętałem to sobie i wziąłem głęboko do serca. Potem starałem się jak mogłem, aby nie zawieść panią profesor. Moje referaty czy sprawozdania, szczególnie o tematyce sportowej były odczytywane na głos przy całej klasie. To mi wychodziło.

  Dobrymi polonistami byli też Wanda Chmielewska i Choroszucha. Historii uczył Wacław Kłosowski, wspaniały człowiek - przy każdym temacie dodawał jakieś ciekawostki czy anegdoty, co zważywszy na realia rzeczywistości powojennej nie było proste. Musiał bowiem te wstawki umiejętnie dobierać, bo łatwo było się narazić politycznie.

  Profesor od łaciny Edward Szelachowski miał opinię nauczyciela, który potrafił nauczyć języka każdego. Był osobowością i świetnym pedagogiem. Bardzo wierzący, z czym się nie krył, wielki patriota - uczestnik kampanii wrześniowej, uczył na tajnych kompletach. Niestety zaszczuty przez przewodniczącego ZMP, został wyrzucony ze szkoły. Wstąpił do zakonu i poświęcił się pracy duchownego. Biologii uczyła pani Saganowicz, bardzo lubiłem ten przedmiot.

  Matematykę miał dyrektor Włodzimierz Kuryliszyn. Jego słynne powiedzonko: "ja i konia nauczę", było na ustach wszystkich uczniów. Ale chociaż udawał srogiego belfra był człowiekiem gołębiego serca.

  Wymagającą, ale i świetną nauczycielką matematyki była też pani Zubelewicz. Lekcje rysunku prowadził artysta malarz Józef Zimmerman, animator kultury - bardzo go lubiłem i ceniłem. Byłem u niego w mieszkaniu, z podziwem oglądałem ogromną kolekcję obrazów. Namawiał mnie, abym po dziewiątej klasie rozpoczął naukę w Technikum Plastycznym, gdyż widział we mnie talent malarski. Po latach żałowałem, że nie posłuchałem jego rad.

  Wuefista Matysiewicz bardzo dbał o to, abyśmy byli sprawni fizycznie, ale też i wspierał nas. Kolega Zbigniew Łopianecki opowiadał niedawno podczas spotkania u mecenasa Jerzego Korsaka, jak mu bardzo pomógł w trudnych chwilach skończyć ogólniak i zdać maturę.

  Okres naszej nauki przypadł na najgorsze czasy stalinowskie. Ale nie daliśmy się złamać. Pozostaliśmy sobą. Wielu zostało lekarzami, specjalistami różnych zawodów, dziennikarzami, publicystami, księżmi, aktorami, muzykami Jedynkę ukończył słynny oszczepnik Władysław Nikiciuk, medalista mistrzostw Europy i olimpijczyk.


Alicja Zielińska

Translate